Myślimy pozytywnie. Szczególnie o Madelon.

Nie ma dnia bez pokus. Nie ma pokus, bez hokus” – twierdził poeta. Może bez pokus nie ma, ale na pewno nie ma dnia bez niespodzianek. Najwyraźniej wychodząc naprzeciw życzeniom moich krytyków, a zwłaszcza niejakiego OM, który od miesięcy życzy mi zapoznania się ze zbrodniczym koronawirusem, zbrodniczy koronawirus wreszcie mnie dopadł. Najpierw myślałem, że to proste, poczciwe przeziębienie, ale okazało się, że nie. Podobnie było z pewnym marynarzem, o czym śpiewamy w popularnej piosence biesiadnej: „Pijanego szypra kutra raz dręczyła myśl okrutna; facet myślał, że ma trypra, a to była zwykła kiła!” Tak było i ze mną. Kiedy nie pomogła trzecia dawka Ferwexu, w dzień wigilijny zacząłem nabierać wątpliwości i żeby je rozwiać – zrobiłem sobie test. Okazało się, że koronawirusy unoszą się wokół mnie jak chrabąszcze, więc nie chcąc narażać domowników, natychmiast opuściłem dom „tak jak stałem” i zgłosiłem się, gdzie trzeba. W rezultacie wylądowałem na oddziale zakaźnym Szpitala Południowego w Warszawie, gdzie od razu zaczęło mi się polepszać. To tak samo, jak w poczekalni u dentysty; zęby, jak ręką odjął, przestają boleć i człowiek zastanawia się, co tu jeszcze robi i na co właściwie czeka. Wszystko to oczywiście być może, ale ja przypuszczam, że to może też być taka aluzja ze strony zbrodniczego koronawirusa. Wprawdzie wielokrotnie pisałem, że on zbrodniczy, ale jednocześnie – że jest taktowny i politycznie wyrobiony; wie kiedy się srożyć, a kiedy nie. Okazuje się tymczasem, że koronawirus w swojej taktowności ma też wzgląd na osoby. Podobno w przypadku pana prezesa Jacka Kurskiego (nie mylić z jego bratem, Jarosławem, podobno szefem Judenratu „Gazety Wyborczej”) koronawirus ustąpił „w jeden dzień po”, niczym zalecana przez postępową medycynę pigułka, czy nawet tego samego dnia po pozytywnym teście, dzięki temu pan prezes mógł wziąć udział w konkursie Eurowizji dla pedofilów i towarzyszyć tam artystom. W moim przypadku objawy przeziębienia właściwie ustąpiły, a ponieważ wcześniej też nie miałem ani gorączki, ani kaszlu, ani żadnych bólów głowy – nawet takich, jakie od czasu do czasu odczuwam z łaski Mojej Prześladowczymi Hermenegildy Kociubińskiej i jej drogiego Pełnomocnika, pana mecenasa Jarosława Głuchowskiego – to pomyślałem sobie, że zbrodniczy koronawirus nie tylko jest taktowny, nie tylko politycznie wyrobiony, ale wyrozumiały i doceniający pochwały.

Te spostrzeżenia w czynie społecznym dedykuję PT Członkom Rady Medycznej przy premierze Morawieckim w nadziei, że znajdą jakieś bezinwazyjne dla gospodarki i obywateli sposoby udobruchania zbrodniczego koronawirusa, dzięki czemu moglibyśmy uniknąć fali piątej i następnych. Nadziei wielkiej nie ma, bo wiadomo, że ani członkowie rady medycznej, ani pan premier, ani nawet Naczelnik Państwa o tym decydować nie będą, tylko kto inny. A kto? Na trop odpowiedzi naprowadza nas starożytna rzymska sentencja: cuius est condere eius est tolere, co się wykłada, że kto ustanowił (epidemię – SM), ten może znieść.

Dlatego powtarzam, że epidemia nie skończy się wcześniej, aż kiedy będzie trzeba.

Chociaż bliskie spotkania III stopnia z koronawirusem uchodzą za wyjątkowo przykre i nawet niebezpieczne dla życia, w czym utwierdzają nas statystyki – chociaż Beniamin Disraeli powiadał – podobno powtarzając za Markiem Twainem – że „są kłamstwa, ohydne kłamstwa i statystyka” – to w ramach myślenia pozytywnego, do którego dzisiaj wszyscy nas tak gorąco zachęcają, spróbujmy w tym wszystkim znaleźć jakieś plusy dodatnie. Ja na przykład znajduję plus dodatni w tym, że oto osobiście wziąłem udział w przedsięwzięciu zakrojonym na skalę globalną i chociaż nie jestem ani jego promotorem, ani nawet żadnym krajowym wykonawcą, to przecież już sam czynny udział w tak szeroko zakrojonym przedsięwzięciu dostarczałby mi satysfakcji, nie mówiąc już o tym, że i sam koronawirus póki co wydaje się dla mnie łaskawy. Z tego wszystkiego nie dostarczono mi nawet amantadyny, której zapas mam w domu dzięki memu Czytelnikowi z Niemiec – ale z wywiadów przeprowadzonych z lekarzami tutejszego szpitala doszedłem do wniosku, że ten specyfik nie jest tu dobrze widziany, więc nie ma co wierzgać przeciwko ościeniowi, zwłaszcza w mojej sytuacji. Dlatego, dziękując wszystkim, którzy z okazji Bożego Narodzenia złożyli mi życzenia zdrowia – i tak dalej – życzę, by nowy rok 2022 nie był przynajmniej gorszy od obecnego, jako, że lepsze jest nieszczęście znane od nieszczęścia nieznanego. Kontynuując nurt myślenia pozytywnego ośmielę się zauważyć, że nawet największe nieszczęście, jakie może nas spotkać z powodu bliskiego spotkania III stopnia ze zbrodniczym koronawirusem, też nie jest pozbawione plusów dodatnich. Czyż nie jest plusem dodatnim umorzenie postępowań, karnego i cywilnego, które z łaski pana Jasia Kapeli i Mojej Prześladowczyni Hermenegildy Kociubińskiej oraz jej drogiego Pełnomocnika Jarosława Głuchowskiego, wskutek czego nie mogliby nawet z daleka powąchać moich pieniędzy? „W każdym położeniu dziękujcie” – poucza św. Paweł. Nie mówię już nawet o wymiarze metafizycznym całej sprawy, bo ten wydaje się tak oczywistą oczywistością, że przed niespełna 20 laty, kiedy powalił mnie zawał serca i spodziewałem się, że lada chwila dostąpię Bliskiego Spotkania III Stopnia z Trójcą Świętą, to odczuwałem jedynie zaciekawienie. Nigdy nie wiadomo bowiem, co naprowadzi nas na rozmyślania metafizyczne. Ilustracją tego jest przypadek pewnego francuskiego proboszcza, który wkrótce po zakończeniu I wojny światowej został przyłapany, jak w pustym kościele grał na organach melodię do nader światowej piosenki „Madelon” („Quand Madelon vient nous servir a boire…”). Wcale się nie zacukał, tylko surowo odparł: „przy tej melodii miliony Francuzów oddawały dusze Bogu. To jest pieśń pobożna!

Ale dosyć już o mnie, kiedy na tym przecież nie kończą się wigilijne niespodzianki. Oto przeczytałem, że pani ministrowa Marianna Schreiber, która jeden za drugim wykonuje susy nie tylko pod ściankami, ale pewnie i za nimi, wigilię spędziła na łonie rodziny, to znaczy – z mężem. „Ale tylko wigilię” – zaznaczyła z naciskiem w mediach społecznościowych, co oczywiście skłania do postawienie pytania, co było potem, to znaczy – przez resztę nocy wigilijnej i dnia następnego. A wszechwiedzący portal „Onet” zauważył, że Jezus wcale nie narodził się w Betlejem, tylko w Nazarecie. To duży postęp, bo za Stalina, a później też, zwłaszcza w uprawiającym bigoterię laickości środowisku pisma „Argumenty”, autorytety naukowe i to nawet większe, od tych „Onetowych”, utrzymywały, że w ogóle się nie urodził. Jakże więc się nie cieszyć, skoro nawet postępowi naukowcy mądrzeją? Co prawda powoli, ale przecież lepiej powoli, niż wcale.

Stanisław Michalkiewicz http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5095