Powstanie było czystym obłędem | |
Wpisał: Piotr Zychowicz | |
02.08.2013. | |
Powstanie było czystym obłędem
[umieszczam, bo musimy o tych sprawach chłodno myśleć i rozmawiać, nie jojcyć. MD]
Rozmowa z Piotrem Zychowiczem
2013-08-02 powstanie-bylo Prawa polityki są bardzo brutalne. W polityce liczy się siła, a nie ofiary i całopalenia. Takie gesty mogą być zbywane przez przywódców innych krajów co najwyżej pogardliwym uśmiechem i wzruszeniem ramion – mówi PCh24.pl Piotr Zychowicz, publicysta historyczny, redaktor naczelny miesięcznika „Do Rzeczy Historia”.
Davis napisał „Powstanie’44”, Zychowicz „Obłęd’44”. Dlaczego? Po to, by pokazać, że Powstanie Warszawskie miało dwa oblicza. Jedno, z którego jestem dumny, czyli postawa żołnierzy AK. Tych młodych chłopców i dziewcząt, którzy właściwie bez broni ruszyli na niemieckie czołgi. Zrobili to z umiłowania wolności i Ojczyzny. Przed tym obliczem Powstania Warszawskiego – używając słów gen. Andersa – jestem na kolanach. Jest jednak i drugie oblicze tej heroicznej i równocześnie tragicznej bitwy. Chodzi o decyzję dowództwa Armii Krajowej, które wysłało tych słabo uzbrojonych młodych ludzi do walki ze znaczenie potężniejszym przeciwnikiem. Analiza tej decyzji pokazuje, że był to, fatalny w swoich konsekwencjach, błąd. W książce przekonuje Pan, że decyzja o Powstaniu Warszawskim była błędem, ale, że był to też, Pana zdaniem, jeden z wielu błędów popełnionych przez polskich konspiratorów. Błędem miały być chociażby decyzje o dwóch wielkich operacjach AK – „Wachlarz” i „Burza”. Jak Pan ocenia w szerszej perspektywie Polskie Państwo Podziemne? Miało ono olbrzymie osiągnięcia. Imponuje rozmach działalności całej siatki konspiracyjnej, ogromna ilość tajnych wydziałów i instytucji. Zadaje to kłam antypolskiemu stereotypowi, że nie potrafimy niczego przyzwoicie zorganizować. Ten olbrzymi, godny podziwu zakres działalności Polskiego Państwo Podziemnego to jedno, a jego koncepcja polityczna, to drugie. Uważam, że błędem była rezygnacja władz polskiego podziemia ze słusznej koncepcji dwóch wrogów — Niemców i Sowietów — na rzecz koncepcji, według której mieliśmy tylko jednego wroga — Niemców. Decyzję taką podjęto w połowie 1941 roku, po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. A przecież dwa lata wcześniej, we wrześniu 1939 roku, Polska została zaatakowana i podzielona na pół przez Niemców i Bolszewików. Naturalną więc koleją rzeczy należało przyjąć, że odzyskanie niepodległości będzie możliwe tylko wtedy, gdy ci dwaj wielcy wrogowie Polski zostaną pokonani. Przez dwa lata taki pogląd dominował. Niestety, po pakcie Sikorski-Stalin z lipca 1941 roku kierownictwo Polskiego Państwa Podziemnego przyjęło koncepcję, że to Niemcy są naszym jedynym wrogiem, jedynym zagrożeniem dla naszej niepodległości, a bolszewicy są naszym sojusznikiem. Z kolei po zerwaniu przez Stalina stosunków dyplomatycznych z Polską po odkryciu grobów katyńskich wymyślono już coś kompletnie szalonego, czyli termin „sojusznik naszych sojuszników”. Stosunek polskich władz do Związku Sowieckiego po pakcie Sikorski-Stalin był samooszukiwaniem się, iluzją. W oparciu o tę mrzonkę zorganizowano nieudane operacje „Wachlarz” i „Burza”, a w końcu zdecydowano o wywołaniu Powstania Warszawskiego. Bardzo ostro rozprawił się Pan w książce z władzami Polskiego Państwa Podziemnego, szczególnie z Londynem, a konkretnie z Sikorskim i Mikołajczykiem. Gorzkich uwag nie oszczędził Pan też Komorowskiemu i Okulickiemu. Oszczędził Pan za to Roweckiego, o którym napisał Pan sporo ciepłych słów, a to przecież on był Komendantem AK, gdy przeprowadzano akcję „Wachlarz”. Akcja „Wachlarz” została Roweckiemu narzucona przez Sikorskiego. Były to rozkazy, których nie mógł nie wykonać. „Grot” Rowecki był znakomitym oficerem, a przy tym miał trzeźwy ogląd sytuacji. Gdybym miał wskazać największą stratę jednostkową Polski podczas II wojny światowej, to nie byłaby to – jak często się o tym mówi – śmierć Sikorskiego na Gibraltarze, ale właśnie aresztowanie Roweckiego. Mikołajczyk był bowiem kontynuatorem błędnej polityki Sikorskiego. Utrata takiego dowódcy jakim był „Grot” skutkowała całkowitą zmianą w koncepcjach Polskiego Państwa Podziemnego. Gdyby „Grot” dowodził AK w 1944 roku, to nie byłoby mowy o przeprowadzeniu operacji „Burza”, bo był on przeciwnikiem ujawniania się przed Sowietami. Inaczej też potoczyłyby się polskie losy po 1 sierpnia 1944 roku. W swoich pracach sztabowych nad planami powstania powszechnego, „Grot” czynił jedno, zasadnicze założenie: powstanie nie może się nie udać. Opracował więc szereg warunków jakie muszą zostać spełnione, by ogłosić decyzję o powstaniu. W 1944 roku żaden z tych warunków nie został spełniony. Gdyby to „Grot” Rowecki zamiast chwiejnego „Bora”, stał na czele AK nie byłoby Powstania Warszawskiego. Powiedział Pan jednak, że decyzja o operacji „Wachlarz” została „Grotowi” narzucona, że nie miał pola manewru. Mógł jednak – jeśli nie zgadzał się z koncepcją akcji – sprzeciwić się Sikorskiemu, a w ostateczności podać się do dymisji. Skoro jednak stał na czele AK podczas realizacji „Wachlarza”, to ponosi za nią pełną odpowiedzialność. Oczywiście, że ponosi odpowiedzialność za „Wachlarz”. Na szczęście operację tę dość szybko zawieszono po kilku spektakularnych niepowodzeniach. Nie wykluczam zresztą, że „Wachlarz” był swoistą lekcją dla „Grota”, po której zaczął on podchodzić wyjątkowo ostrożnie do szafowania krwią polskich żołnierzy. Z korespondencji Roweckiego z Sikorskim wyziera wyraźny spór na temat strategii działań polskiej armii podziemnej w momencie przyszłego wkroczenia bolszewików. „Grot” wyraźnie sprzeciwiał się ujawnieniu się wobec Armii Czerwonej i pomaganiu jej w zdobywaniu Polski. Jak wiadomo latem 1944 roku kluczowe decyzje podejmowano w kraju, więc przypuszczam, że gdyby podejmował je „Grot” zakończenie II wojny światowej mogłoby być dla Polski znacznie mniej krwawe niż było w rzeczywistości. Powstanie Warszawskie było hekatombą. Pan twierdzi, że nie miało ono wówczas żadnego sensu politycznego. Czy jednak widzi w nim Pan jakikolwiek inny sens? Nie przyniosło nam ono korzyści militarnych ani politycznych. I nie jest wcale tak, że wymądrzam się po 70 latach, kiedy o wielu sprawach wiemy więcej niż ówcześni decydenci. Dokładnie takie samo zdanie miał przecież już w lipcu 1944 roku wódz naczelny generał Kazimierz Sosnkowski, który zakazał powstania i ujawniania się przed bolszewikami, ostrzegał, że to nie może nic dać, a tylko spowoduje rzeź. Dowództwo w kraju go jednak nie posłuchało. Przeciwnikami powstania byli też generał Władysław Anders, Narodowe Siły Zbrojne, konspiracja piłsudczykowska, połowa Komendy Głównej AK na czele z pułkownikiem Januszem Bokszczaninem i wielu innych polskich patriotów. Wszyscy ci ludzie negowali dwa cele powstania: wojskowy i polityczny. Cel wojskowy zakładał opanowanie Warszawy i – jak mówił główny pomysłodawca koncepcji powstańczej generał Okulicki – witanie Sowietów jako „hospodary“. Problem w tym, że Polacy byli słabo uzbrojeni i nie mieli szans w starciu ze świetnie zorganizowaną armią niemiecką, która dysponowała ciężką bronią, karabinami maszynowymi i nieograniczonymi zapasami amunicji. Koncepcja militarna była więc z góry skazana na porażkę. Jasne było, że taka dysproporcja sił przy starciu musi zakończyć się rzezią. I faktycznie tak się stało. Jeśli chodzi o cel polityczny, to dowództwo dążyło do tego, by zdobywając własnymi siłami Warszawę zmusić Sowietów do uznania Armii Krajowej za partnera do politycznego kompromisu. Było to absurdalne założenie, bo Stalin nie szukał żadnego porozumienia z polskim podziemiem. Niepotrzebny był mu ani Komorowski, ani Okulicki ani Mikołajczyk, bo miał Bieruta, Wasilewską i Berlinga przy pomocy których mógł rządzić Polską. Z drugiej strony liczono na przychylność ze strony Zachodnich aliantów. Wstrząsające są słowa Okulickiego, który mówił swoim współpracownikom wyrażającym obawy o powodzenie powstania, że „mury muszą się walić, krew się musi lać po to, żeby wstrząsnąć sumieniem świata“. Przekonanie o tym, że powstanie wstrząśnie światem, było kolejną mrzonką, bo świata nie obchodziła polska ofiara. Prawa polityki są bardzo brutalne. W polityce liczy się siła, a nie ofiary i całopalenia. Takie gesty mogą być zbywane przez przywódców innych krajów co najwyżej pogardliwym uśmiechem i wzruszeniem ramion. Powstanie Warszawskie zarówno na płaszczyźnie wojskowej jak i politycznej było więc czystym obłędem. Wiadomo jednak, że Hitler planował zniszczenie Warszawy jeszcze przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Zgodnie z rozkazem przywódcy III Rzeszy z lipca 1944 roku w stolicy Polski miał powstać tzw. Festung Warschau, czyli umocniona linia fortyfikacji do obrony przez Sowietami. Może więc, gdyby na mocy rozkazu Hitlera burzono Warszawę, Polacy tak czy owak musieliby wyjść na ulicę a wtedy również doszłoby do hekatomby? Może nie było po prostu wyjścia? Tyle, że u podstaw decyzji o wybuchu Powstania Warszawskiego nie stały przesłanki o tym, że Niemcy będą umacniać się w Warszawie i utrzymywać miasto. Zakładano coś wręcz przeciwnego. Zdecydowano się na Powstanie bo uznano, że Niemcy są już tak słabi, że nie będzie ich stać na jakikolwiek opór. Okulicki mówił, że Armia Krajowa tupnie i Niemcy na pewno uciekną. Dowództwo AK, decydując o Powstaniu Warszawskim, uznało więc, że niemieckie siły nie będą w stanie stawić oporu nawet ich słabo uzbrojonym oddziałom złożonym z młodzieży. Nie brano w ogóle pod uwagę, że Niemcy mieliby zburzyć Warszawę czy się w niej umacniać. Uważano, że są słabi. Jak wiadomo była to kolejna pomyłka. Kluczowe jest jednak to, że rozkaz Hitlera o zburzeniu Warszawy został wydany po wybuchu powstania, a nie przed. Miał to być przykład odstraszający dla innych narodów Europy, czym może się skończyć postawienie się Niemcom. Jednak 27 lipca miał paść rozkaz zniszczenia części Warszawy, by utworzyć tam fortyfikacje. Miało to powstrzymać Sowietów. Mowa o tzw. Festung Warschau. Niemcy nie mogli zburzyć Warszawy i — jak często się mówi — wypędzić jej ludności na Zachód. Operacja taka wymagałaby odciągnięcia sił z frontu, na co nie mieli ochoty. Milion uchodźców zapchał by poza tym drogi potrzebne dla wojska. Niemcy naprawdę mieli wówczas poważniejsze rzeczy na głowie niż niszczyć Warszawę. Na ten pomysł wpadli dopiero, gdy wybuchło Powstanie. Jest jeszcze jedna ważna sprawa. Miasta położone na skarpie nad rzeką – a tak położona jest Warszawa – nie zdobywa się frontalnie, tylko poprzez okrążenie. Tak zrobili Sowieci, gdy wreszcie w styczniu 1945 roku zajęli to co zostało z polskiej stolicy. Utworzyli przyczółki na północ i południe od miasta i oflankowali je. Niemcy musieli się wycofać, bo pozostanie w Warszawie oznaczałoby zamknięcie w kotle. Tak samo potoczyć się to miało w sierpniu 1944. Ale wybuchło powstanie i Armia Czerwona stanęła. „Obłęd’44” to kolejna po „Pakcie Ribbentrop-Beck” książka w której proponuje Pan ideę polityczną opartą na chłodnym realizmie. Opiera się Pan mocno na myśli piłsudczyków. W pierwszej książce winą za złe położenie Polski w II wojnie światowej obciążył Pan Józefa Becka. W „Obłędzie’44” pisze Pan z kolei o słabości marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza. To ludzie z obozu Józefa Piłsudskiego. Czy nie jest tak, że ich słabe wyrobienie polityczne to efekt rządów komendanta, który swoimi autorytarnymi rządami po 1926 roku wyjałowił swoje otoczenie, które po jego śmierci objęło w Polsce władzę? Z drugiej strony proszę pamiętać, ze Sikorski i Mikołajczyk, którzy zgodnie kontynuowali linię polityczną Józefa Becka nie należeli do obozu sanacyjnego, a wręcz przeciwnie, byli jego oponentami. Trudno więc zwalać wszystko na Piłsudskiego. Zgadzam się oczywiście, że silny dyktator, człowiek charyzmatyczny wyjaławia swoje otoczenie. Widać to nawet na przykładzie obecnych polskich partii politycznych. Ale w dwudziestoleciu międzywojennym i podczas wojny rozsądek nie był domeną jednej czy drugiej formacji, bo rozsądnych ludzi nie brakowało w każdym obozie politycznym. W obozie sanacyjnym byli oczywiście tacy ludzie jak Śmigły-Rydz, czy Beck, ale byli również piłsudczycy myślący kategoriami realizmu politycznego, jak Walery Sławek, Ignacy Matuszewski czy Wacław Lipiński. A podczas wojny przywódcy podziemnych organizacji KON i OPW. Podobnie było w obozie narodowym. Bardzo blisko jest mi do Narodowych Sił Zbrojnych, które od początku utrzymywały, że Polska ma dwóch wrogów. NSZ nie przystąpiły ani do „Burzy“, ani do powstania. W „Pakt Ribbentrop-Beck” przedstawił Pan Becka jako najgorszego z najgorszych, ale nie wziął Pan pod uwagę tego, że takim mogły uczynić go autorytarne rządy Piłsudskiego po 1926 roku. Przed zamachem majowym było jeszcze gorzej. Gdyby Piłsudski nie przejął władzy w 1926 roku to nie jestem przekonany, czy polskie państwo przetrwało by do 1939 roku. Czym innym były rządy Piłsudskiego, a czym innym rządy piłsudczyków po jego śmierci. A co do Becka to nie był on – jak twierdził – kontynuatorem myśli politycznej Marszałka. On się jej sprzeniewieżył. Rządy piłsudczyków po śmierci komendanta ostro krytykował też Cat-Mackiewicz. Po śmierci Piłsudskiego zachodziły w obozie piłsudczyków procesy degeneracyjne. Ale byli tam ludzie bardzo rozsądni, jak na przykład wspomniany Sławek, który widział, że Beck pcha Polskę w przepaść. Dlatego popełnił samobójstwo. Daleki jestem więc od jednoznacznej klasyfikacji, że taki czy inny obóz polityczny był jednoznacznie zły lub dobry. Rozsądek polityczny w przededniu II wojny światowej nie był domeną żadnej z partii politycznych. Wszędzie byli rozsądni ludzie. Był Pan ostro krytykowany po książce „Pakt Ribbentrop-Beck”. Powoli narasta też krytyka „Obłędu’44”. Zasadniczym jej elementem jest zarzut, że promuje Pan sojusz polsko-niemiecki. Czuje się Pan germanofilem? (Śmiech) Przede wszystkim czuję się polonofilem. Proponowany przeze mnie sojusz z Niemcami w przededniu II wojny światowej miałby służyć przede wszystkim interesowi polskiemu, a nie niemieckiemu. Germanofilia, rusofilia czy jakakolwiek inna „filia” zakłada doktrynerstwo. Ja uważam, że polityka jest rzeczą elastyczną, żadnych sojuszy nie należy traktować jako stałych. Dla dobra Rzplitej – w zależności od sytuacji – można związać się z każdym. Wczorajszy wróg, jutro może być przyjacielem. I odwrotnie. Zarówno w swojej pierwszej jak i drugiej książce postawiłem tezę, że Polska mogła odzyskać niepodległość po II wojnie światowej tylko i wyłącznie wtedy gdyby pokonana została zarówno Trzecia Rzesza, jak i Związek Sowiecki. Tak jak to stało się podczas I wojny światowej, po której odzyskaliśmy niepodległość. W pierwszej fazie wojny powinniśmy więc sprzyjać Niemcom w ich dziele rozbicia Związku Sowieckiego, a w drugiej fazie wojny sprzyjać Anglosasom w ich dziele rozbicia Trzeciej Rzeszy. Tylko na trupach obu totalitarnych kolosów Polska mogła odrodzić się jak feniks z popiołów. Nasi przywódcy uznali jednak, że wystarczy żeby pokonani zostali Niemcy. Jak wielką iluzją było to założenie — pokazał rok 1945. Rozmawiał: Krzysztof Gędłek |