Procesja wciąż trwaza: http://www.kowalski.pch24.pl/procesja-wciaz-trwa,14778,b.html
„Wstańcie, chodźmy!” – woła Chrystus do Apostołów i woła święty Stanisław do polskiego Kościoła. A więc trzeba iść. Na razie w procesji – żeby pokazać sobie i innym, że nie spoczywamy obojętnie. Że św. Stanisław jest wpisany w życie i śmierć Rzeczypospolitej. Tak jak wpisane są procesje, które jak papierek lakmusowy odbijają stan Wiary i dzieje Narodu.
Bo procesja jest publiczną liturgią, liturgią placów i ulic, na których liczymy się, słyszymy i widzimy. Tego nie można zakamuflować. Procesja ma wymiar masowego i autentycznego wyznania wiary. W dobie triumfu Wiary i Kościoła – daje może i poczucie komfortu; co do mnie, nie dane mi było tego komfortu zaznać. Ale dane mi było zaznać nadziei. Tak jak i teraz. Żyjąc w atmosferze ataków na idee i towarzyszącej im katolickiej stagnacji – albo czując jedynie katolicki dreszcz, podobny do tego, jaki odczuwa ryba wyjęta z wody – tym silniej kocham procesje. To one pozwalają odzyskać wiarę w powszechność Kościoła i w to, że wszystko jest możliwe.
Wszak wiem o tym, że procesje potrafią wiele i że nieraz już obfitowały w skutki szczególne. Ileż to procesji taki wymiar posiadło! Zbyt wiele, iżbym podsumować mógł od razu i pośpiesznie. Acz wiele przykładów od razu ciśnie się pod klawiaturę.
A zatem… zaczynając od końca: idąca przez całą Polskę wielka procesja – zwana peregrynacją obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej (od pewnego momentu – jego pustych ram) z czasów wielkiego Prymasa Tysiąclecia. Po prostu wiem o tym, że dla wielu ludzi ta procesja, przechodząca z gwarnych ulic do uroczystych wnętrz kościelnych, a stamtąd do zacisznych mieszkań – była wyłomem w komunistycznym świecie i znakiem jakiegoś przełomu. Tak o tym opowiada mi moja mama, która jako młoda osoba tę właśnie peregrynację-procesję przeżyła szczególnie.
Dalej. Procesja idąca wokół kościoła św. Jakuba w Toruniu – z efektem w postaci antykatolickiego tumultu. Sławnego tumultu roku 1724. Publiczne wyznanie wiary spotkało się ze sprzeciwem. Efekt? Zapłonęła czerwona lampka dla polskiej dyplomacji, szturchanej odtąd jakże do dziś aktualnym oskarżeniem Rzeczpospolitej o nietolerancję. O co szło w istocie? Ciekawi doczytają kędy indziej.
Sięgnijmy głębiej. Procesja różańcowa w Krakowie z roku 1621 – i zwycięstwo chocimskie. Pewno, że niektórzy historycy wojskowości powiedzą: to fikcja, tak jak i Cud nad Wisłą jest fikcją, bo decydowała strategia i taktyka, a procesja to zaledwie socjotechniczna walka i propaganda na tyłach, militarnie nieistotna. Przyjmujemy te głosy. Niech szczekają. Tak jak przyjmiemy głos Jacka Żakowskiego, który w trybie równie bezczelnym co pseudonaukowym pouczał ostatnio arcybiskupa Michalika.
Ale zstąpmy jeszcze głębiej. Ku pierwszej w dziejach procesji zdążającej z Wawelu na Skałkę w dniu 8 maja. Odbyła się w roku 1254 – pierwszym roku po kanonizacji świętego Stanisława. Feliks Koneczny w swojej znanej, popularnej książce podliczył świętych, którzy spotkali się (lub mogli spotkać) na owej pierwszej w historii Stanisławowej procesji. Dużo ich było! Bo też polski wiek XIII w świętych i błogosławionych obfitował. Święci świętymi – a procesja? Jakiż niezwykły skutek wywarła. Połączywszy ją bowiem z obecnością licznych polskich książąt i biskupów, a następnie z jakże powszechnym kultem św. Stanisława – łatwo dojść do wniosku, że odegrała ona sporą rolę w zjednoczeniu Królestwa Polskiego.
O zjednoczeniu pod przewodem św. Stanisława mówiło i pisało już przed jego kanonizacją. Przepowiadając, że tak jak król Bolesław rozrąbał ciało św. Stanisława na części, podobnie też rozpadło się Królestwo na mniejsze księstwa. Ale – powiadano – że i podobnie, jak się ciało św. Stanisława cudownie po śmierci zrosło, tak też za jego sprawą zrosnąć się miało Królestwo Polskie. Co też się stało.
I otóż ta krakowska procesja, odbywana już przez ponad sześćset lat, także i dla mnie, tak prywatnie, ma wymiar szczególny. Bo pamiętam, jak słuchałem na jej temat z wypiekami na twarzy, „podgłaśniając” zagłuszaną stację radio Wolna Europa. Chodziło o niedoszłą procesję majową w roku 1979, w dziewięćsetlecie śmierci świętego. W tej procesji chciał uczestniczyć nowo obrany papież Jan Paweł II. Gorącym tematem dla wiadomego radia była niezgoda komunistów na ten pomysł. Nie obcyndalali się nawet, czyli bez kamuflażu i szminki tłumaczyli, że konflikt króla (czytaj: władzy) z biskupem (czytaj: z Kościołem) z roku 1079 przywoływany w roku 1979 jest aż nazbyt aktualny i że w związku z tym niedobra by to była korelacja i fatalna okoliczność dla papieskiej wizyty. W rezultacie papież mógł przybyć do Polski i Krakowa dopiero w czerwcu, w miesiąc po okrągłej rocznicy. Czy to w czymś komunistom pomogło? Nie, w niczym. Co najwyżej uświadomiło niektórym dobitniej niż do owej pory, w jakim kraju żyją. A mnie uprzytomniło wagę publicznej procesji z relikwiami św. Stanisława, jak i to, że kto wie, czy nie jest ona na wieki probierzem aktualnej sytuacji w mojej Ojczyźnie.
Bo to przecież nie przypadek, że błogosławiony Jan Paweł II w procesji tej nabożnie uczestniczył jako biskup i że pisząc książkę o swojej biskupiej posłudze nadał jej tytuł: „Wstańcie, chodźmy!” To nie przypadek, że wielokrotnie myślał i mówił o św. Stanisławie – jako o wyzwaniu i dla siebie, i dla Polski.
Przypominam to zwłaszcza w kontekście przepowiedni, która mówiła nie tylko o zjednoczeniu Polski za sprawą św. Stanisława. Mówiła także i o tym, że ostatnim królem Polski będzie Stanisław. Trudno zaprzeczyć, że przepowiednia się ziściła. I że w związku z tym św. Stanisław jest w dzieje Polski wpisany niebanalnie, na śmierć i na życie. I że każdy naród może mieć swój koniec, przewidziany przez Pana Boga. Ale – może lepiej –
„Wstańcie, chodźmy!”
Jacek Kowalski
|