Witold Kieżun, ekonomista, prakseolog, żołnierz Armii Krajowej, zmarł 22 czerwca 1945 roku
Wpisał: Robert Mazurek   
07.10.2013.
Spis treści
Witold Kieżun, ekonomista, prakseolog, żołnierz Armii Krajowej, zmarł 22 czerwca 1945 roku
Strona 2

Witold Kieżun, ekonomista, prakseolog, żołnierz Armii Krajowej, zmarł 22 czerwca 1945 roku

 

Nie ześwinić się, nie dać się złamać

 

http://www.rp.pl/artykul/61991,1054061-Nie-zeswinic-sie--nie-dac-sie-zlamac--zyc.html 

 

Roz­mo­wa Ma­zur­ka: Witold Kieżun, ekonomista, prakseolog, żołnierz Armii Krajowej

Ogląda pan „Czas honoru"?

prof. Witold Kieżun: Żona oglądała, teraz się opuściłem, ale muszę wrócić.

To o was? 

Ja nie byłem cichociemnym, ale rzeczywiście jestem z pokolenia Kolumbów.

Konspiracja, powstanie, ucieczki, NKWD, zsyłka, UB, szpicle i wyroki na nich, Virtuti Militari – to pańskie życie. 

I moja śmierć.

Śmierć? 

22 czerwca 1945 roku rano znaleziono moje ciało martwe w szpitalu w obozie pod Krasnowodskiem, w Turkmenistanie.

Ale to nie był pan? 

To byłem ja. Umarłem.

Taaak... 

Tak, stwierdzono zgon, a trupa przeniesiono do kostnicy.

Oczywiście.

Pół godziny potem w kostnicy znalazła się więźniarka – felczerka, która hm, powiedzmy, że darzyła mnie sympatią. Przyszła się ze mną pożegnać, ale podczas tego pożegnania poczuła, że moje serce jednak bije. Wie pan, co było niezwykłego?

Coś może przebić tę historię?

Kiedy tam leżałem z trupami, zobaczył mnie kolega z celi, Korostoszewski, którego właśnie zwolniono i przyszedł do szpitala się ze mną pożegnać. Zamiast mnie zobaczył zwłoki i postanowił zawiadomić matkę. Wie pan, jak wyglądała rozmowa?

Domyślam się, że dramatycznie.

Matka mu nie uwierzyła! Pyta: „A widział pan ciało?". „Widziałem, tak jak panią widzę". „A kiedy to było?" „22 czerwca". I matka zaczęła wertować swój kajecik z zapiskami i krzyknęła: „Idź pan z Bogiem, on żyje!".

Jak to?

Zapisała sobie, że 22 czerwca przyśniłem jej się, jak wchodzę do pokoju i mówię: „Mamo, ja żyję i wrócę".

Pan jest jak z filmu „Jutro idziemy do kina" o chłopakach, którzy kończą szkołę i nie zdążyli pójść na studia, bo wybuchła wojna.

Dostałem przydział na 15 września do Szkoły Podchorążych Artylerii w Trauguttowie pod Brześciem i zameldowałem się tam dzień wcześniej. Patrzę, a tam pusto, na podwórku stoi samochód, do którego wsiada kapitan. Melduję się, a on do mnie: „Spier..., pięć kilometrów stąd są Niemcy". W drodze do Warszawy, w Kołbieli, aresztowali mnie Niemcy. Uciekłem im z transportu do obozu, jakoś udało mi się dotrzeć do domu. Gabinet dentystyczny matki zniszczony, nigdzie nie ma szyb, studia diabli wzięli...

Co pan zrobił?

Ogłoszenie: „Tanio wstawiam szyby. Witold Kieżun, Krasińskiego 6 m. 20". I zaczęła się prosperity, świetnie zarabiałem! Odtworzyłem matce gabinet, nawet otworzyłem zakład szklarski. Ale miałem dopiero 17 lat i chciałem się uczyć, więc zostawiłem to, gdy w październiku 1939 roku otworzyli szkołę Wawelberga, gdzie dostałem się, oczywiście po protekcji przez powinowatego, profesora Politechniki.

Tu muszę zresztą powiedzieć coś o powinowatych, bo na Wileńszczyźnie wszyscy byli spokrewnieni... (śmiech). Powinowatym mamy był na przykład Melchior Wańkowicz, który przesyłał jej każdą książkę z dedykacją: „Drogiej kuzynce Leokadce od autora". No i ja dopytywałem, jaka to nasza rodzina Wańkowicz, na co mama: »Wiesz, to trzeba przez Kozieł-Podlewskich«, później przez tamtych...". Oczywiście nigdy w życiu Wańkowicza nie widziałem.

Wróćmy do szkoły Wawelberga.

Tam była już konspiracja. Przyszedł do mnie rok starszy plutonowy podchorąży Adam Rzewuski, powiedział, że jest z organizacji Bicz, mam skrzyknąć piątkę zaufanych chłopaków i stanąć na czele grupy. Złożyliśmy przysięgę i pierwsza akcja: ewakuacja skrzynek z granatami z Cytadeli.

Udało się?

Połowicznie. Mieliśmy po dwie skrzynki, ale zaczęli do nas strzelać, więc uciekliśmy, każdy z jedną, zakopaliśmy je, potem przydały się w powstaniu. Ale zanim ono wybuchło, wpadł Rzewuski, zginął potem w Oświęcimiu i jego następca, Grycner, którego rozstrzelali w Palmirach.

Pan też musiał się ukrywać.

Cały czas byłem w AK, w pułku „Baszta". Wtedy była większa wpadka, aresztowano Dunin-Wąsowicza i Przyweckiego. Dostałem rozkaz ewakuacji, musiałem się wyprowadzić, matka zresztą też.

Jak to było z tym składem broni u pana w domu?

Mieszkałem w pustym mieszkaniu stryja i zgodziłem się, by u mnie był magazyn. Do miasta wychodziłem zawsze z pistoletem i granatem dymnym za pazuchą. Do 1944 roku tych akcji było kilka, podczas kupna broni przestrzelili mi dłoń, ale wyszedłem z tego. Do powstania szedłem jako kapral podchorąży Armii Krajowej.

Gdzie pan walczył?

Byłem w dość elitarnym, dobrze uzbrojonym Oddziale Specjalnym. Planowane zadanie było bardzo poważne, mieliśmy zdobyć komendę miasta. Zbiórka miała być na rogu Sienkiewicza i Marszałkowskiej, ale tam nie można było wyjść, bo Niemcy prowadzili ostrzał z Poczty Głównej. Potem było kilka akcji, między innymi połączenia się z Wolą. Tam na Wolskiej mieliśmy ogromne straty, to była ciężka akcja.

I pańska dramatyczna chwila...

Piwnicami dotarłem aż na pozycje niemieckie. Tam było takie małe, zakratowane okienko wychodzące na podwórko. Patrzę, a tam, nad ranem wychodzi jakiś Niemiec i się przeciąga. Więc ja mu trach, serią po plecach, on padając, odwraca się i woła: „Mutter"... Cholera, aż mnie ścisnęło. Po pierwsze, myśmy byli wychowani na westernach – tam się nigdy do nikogo nie strzelało z tyłu! No a po drugie, on mówi „Mutter", a przecież ja też byłem wychowany przez matkę, dla mnie matka to świętość. Od razu poleciałem do spowiedzi.

Tak od razu znalazł pan księdza?

Właśnie, nikt nie opisał, jak wspaniali byli księża – zawsze na pierwszej linii, dzielni, zawsze do dyspozycji. On mnie wyspowiadał, a potem mówi: „Słuchaj, tu jest Wola, a on był esesmanem. Kilka dni temu mordował kobiety i dzieci. To ty reprezentujesz dobro, a on zło, nie możesz mieć wyrzutów sumienia".

I strzelał pan do ludzi.

I ich zabijałem. Mało tego, nacinaliśmy sobie nawet trafionych na pistolecie maszynowym. Ale zabić w walce to zupełnie co innego, to jest prosta zasada „kto kogo". Jestem bardziej zagrożony niż on, to nie jest egzekucja.

Dlaczego bardziej?

Bo jak on się podda, to przeżyje, a mnie rozstrzelają lub co gorzej powieszą. Zdobyliśmy Pocztę Główną, patrzę, a pod plandeką leżą zabandażowani esesmani i błagają: „Nicht schiessen!". I mówię im: „My do rannych nie strzelamy, zaraz was opatrzą sanitariuszki". A jak Niemcy zdobyli Starówkę, strzelali do kobiet i dzieci, a szpital na Długiej po prostu podpalili... I to był Wehrmacht, a co dopiero SS.

Potem była słynna akcja odbicia kościoła Świętego Krzyża.

Zaczęliśmy o czwartej rano, byłem dowódcą pięcioosobowej drużyny i zdobyliśmy plebanię. Pierwsi wpadliśmy do kościoła i zdobyłem ckm. I wtedy zrobili mi to słynne zdjęcie, jak biegnę z ckm-em do Kwatery Głównej.

Potem już nie było tak dobrze.

Broniliśmy Pałacu Staszica i to był cud, że przeżyliśmy. Naprawdę nie wiem, jak nam się udało, mieliśmy tam poważne straty, pałac trzy razy się palił, a ja straciłem tylko kawałek ucha. Potem było Powiśle, jak padło, przenieśliśmy się do Śródmieścia, na ruiny Poczty Głównej, gdzie na początku powstania wziąłem czternastu jeńców. To ja podpalałem budynki przy Świętokrzyskiej 17 i 19, po drugiej stronie ulicy, zajęte przez Niemców.

Za to i wiele innych zasług był pan odznaczony.

I awansowany, najpierw na podchorążego plutonowego, a potem zostałem podporucznikiem.  Dostałem Krzyż Walecznych, a 23 września w gazowni przy Kredytowej podczas spotkania z Borem-Komorowskim jako jeden z czternastu Virtuti Militari. Potem mogliśmy mu zadać pytania. Tu muszę się przyznać, że jak „Bór" wszedł na salę, to nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia – mały, niepozorny, ale przemawiał wspaniale.

O czym rozmawialiście?

To się miało potem okazać ważne. Zadałem mu trzy pytania: czy wybuch powstania był uzgodniony z Londynem, jaki jest nasz stosunek do Armii Ludowej i czy ma jakieś wieści o tym, czy Rosjanie wkroczą. Powiedział, że o genezie powstania nie czas teraz mówić, o planach Rosji nie wie, bo żadna armia swoich planów nie zdradza, a AL to nasi towarzysze broni, czego dowód mamy tu, bo dwóch z odznaczonych to AL-owcy.

Gdzie zastaje pana koniec powstania?

W Śródmieściu, na Jasnej. Stamtąd idziemy w kolumnie do obozu do Pruszkowa, ale razem z dowódcą uciekamy do Błonia, gdzie miejscowy dowódca AK przestrzegł nas przed donosicielami, ale zaopatrzył w papiery. Ostatecznie trafiłem do Krakowa, gdzie zgłosiłem się do majora „Bomby", który dał mi pieniądze na przeżycie, kazał się co tydzień spotykać i skontaktował z podziemnym Uniwersytetem Jagiellońskim.

Tak zastało mnie wyzwolenie i rozwiązanie Armii Krajowej. I ostatni rozkaz: „W przypadku aresztowania nie ujawniać przynależności i nie podawać żadnych danych dotyczących organizacji".

Był pan tam sam?

Nie, wtedy też do Krakowa przyjechała matka, dostaliśmy poniemiecki pokój z kuchnią. Chciałem w ciągu trzech miesięcy zdać egzaminy, żeby mi zaliczyli rok na wydziale prawa. I właśnie 9 marca 1945 roku, wracając od profesora, zostałem zatrzymany przez NKWD.

Normalnie na ulicy?

Tak, zatrzymali mnie do kontroli dokumentów. Chciałem im uciec, ale prowadzili mnie we trzech i nie miałbym szans. W końcu trafiłem na Montelupich, gdzie zaczęły się przesłuchania.

Cały czas był pan w rękach NKWD?

Tak. Wchodzę na przesłuchanie, ich czterech, a major zaczyna: „Zdrawstwujtie, porucznik »Wypad«, sadities". Ja udaję, że nie wiem, o kogo chodzi, ale on się śmieje i każe opowiadać życiorys, kilkakrotnie. Dwa bardzo silne reflektory na twarz, zmieniający się enkawudziści, a ja opowiadam życiorys. Po trzech godzinach byłem już nieprzytomny od tych świateł i ze zmęczenia. Trwało to siedem godzin.

Czym się skończyło?

Enkwudzista odczytał mi pytania, które 24 września zadałem Borowi Komorowskiemu. Ja aż podskoczyłem i zaprzeczam, że to bujda, więc dostałem z tyłu kantem dłoni w kark i straciłem przytomność. Potem codziennie przesłuchania, w nocy słychać rozstrzeliwania AK-owców, okrzyki ginących „Niech żyje Polska". I trzeciej nocy nas biorą pod mur, już wszystko gotowe, repetują broń i w ostatniej chwili przybiega żołnierz: „Stoj, stoj!".

Filmowa scena...


Zmieniony ( 07.10.2013. )