Cała prawda o wspólnocie z Taizé
Wpisał: ks. Jan Jenkins FSSPX   
03.01.2014.

Cała prawda o wspólnocie z Taizé

 

[Umieszczam również ze względu na krystaliczną logikę wywodów Księdza Jana. Przypominam, że jest on z wykształcenia fizykiem, matematykiem, informatykiem, teologiem, scholastykiem, tomistą. To pewnie nie wszystko – ale tyle widać w jego artykułach i kazaniach. MD]

 

 

ks. Jan Jenkins FSSPX  ZAWSZE WIERNI, nr. 61 (170) , styczeń 2014

 

W wielu parafiach w Polsce obserwujemy obecnie zjawisko, które do niedawna jeszcze było całkowicie nieznane. Zwłaszcza na terenach uniwersyteckich często zobaczyć można plakaty zapowiadające wyjazd na kolejne spotkanie do Taizé. Czym jest wspólnota z Taizé i co oferuje młodym ludziom?

Bez wątpienia jest to współczesny fenomen, coś o czym wzmianki nie znajdziemy ani w Ewangeliach ani w Tradycji Kościoła. Czym więc jest wspólnota z Taizé? Jakie są jej cele? Niniejsze opracowanie stanowi odpowiedź na te pytania. Jeśli ktoś decyduje się na wyjazd do Taizé, powinien mieć pojęcie o miejscu, do którego się udaje i czego może się tam spo­dziewać.

Czym więc jest Taizé i jakie są cele tamtej­szej wspólnoty? Tai Taizé ze wywiera wielki wpływ na współczesny Kościół, o czym świadczą nie tylko plakaty informacyjne, pielgrzymki i spo­tkania organizowane przez ten ruch, ale też fakt, iż wedle samego papieża Benedykta XVI, pieśni wykonywane w Taizé niejednokrotnie rozbrzmiewały nawet w rzymskich bazyli­kach. Możemy więc zadać kolejne pytania: jaki jest skutek owych wpływów? Dokąd pro­wadzi to katolików, którzy angażują się w ten ruch? Jaki ma to wpływ na Kościół katolicki? I w końcu: czy katolikom rzeczywiście wolno uczestniczyć w spotkaniach w Taizé?

Ci, którzy jedynie słyszeli o Taizé i nie mają większej wiedzy o tym ruchu, powin­ni zapoznać się z jego historią. Zwolennicy Taizé podkreślają w swych materiałach fakt, iż nie stanowią oni w istocie ruchu, że Taizé nie jest organizacją czy jakimś "Kościołem". Fundamentalna zasada wspólnoty z Taizé brzmi, że nie jest ona bynajmniej ruchem czy "Kościołem" i że osoby z nią związane powin­ny angażować się w pracę w obrębie swych własnych wspólnot wyznaniowych. Fakty mówią jednak coś wręcz przeciwnego.

Celowo lub nie, ludzie ci stanowią w isto­cie ruch oraz " Kościół", zgodnie z grecką etymologią tego słowa - zwoływanie zgro­madzenia. Faktem jest, że gromadzą oni swych zwolenników na modlitwę, podobnie jak to czyni Kościół. Faktem jest też, że roz­powszechniają informacje dotyczące własnej działalności, podobnie jak to czyni każdy inny ruch. Są więc bez wątpienia ruchem, organizacją, a nawet mają ambicje, by stać się czymś więcej niż Kościół.

 

Historia Taizé

 

Poniżej zostanie wyjaśnione, czym jest ów "Kościół" i jakie są jego ambicje. Zacznijmy jednak od przedstawienia krótkiej historii wspólnoty z Taizé. Jest ona nierozdzielnie związana z życiem jej założyciela, Rogera Schutza. Urodził się on w Szwajcarii jako najmłodsze z dziewięciorga dzieci pastora protestanckiego Charlesa Schutza oraz po­chodzącej z Burgundii matki, wywodzącej się od hugenotów. W młodości był podob­no bardzo gorliwym protestantem, a wskutek znajomości z wieloma katolikami, czuł pewien pociąg do katolicyzmu. Studiował teologię w Lozannie i Fryburgu, zgodnie z życzeniem i wolą swego ojca, który pragnął, by w przyszłości został pastorem protestanc­kim.

Podczas II wojny światowej R. Schutz zaangażował się w działalność szwajcarskie­go Ruchu Studentów Chrześcijańskich, na­leżącego do Światowej Federacji Studentów Chrześcijańskich, międzywyznaniowego i ekumenicznego ruchu młodzieżowego, który stanowił prawdopodobnie później inspirację dla założenia wspólnoty z Taizé. W trakcie studiów oraz pod wpływem zna­jomych, zaczął doceniać wiele elementów katolicyzmu, między innymi monastyczny ideał życia wspólnotowego. Napisał również książki, w których bronił życia monastyczne­go jako całkowicie zgodnego z Pismem świę­tym. Podziwiał też liturgię Kościoła katolic­kiego. Poszukiwanie prawdy doprowadziło go nawet do uznania oraz zastosowania we własnym życiu celibatu. Był świadkiem niekończących się konfliktów wśród protestan­tów, które są skutkiem prywatnej interpre­tacji Pisma świętego. Pragnął położyć kres wszystkim tym różnicom i sporom pomię­dzy różnymi denominacjami protestanckimi.

Z tego powodu od swych młodzieńczych lat angażował się w działalność licznych organizacji pan-chrześcijańskich, których celem było wypracowanie jakiegoś rodzaju jedności pomiędzy protestantami. W udzie­lonym pod koniec życia wywiadzie, wspo­minając motywy, które doprowadziły go do założenia własnej wspólnoty powiedział, że chodziło mu przede wszystkim o zasypanie podziałów między chrześcijanami: "Byłem zdumiony, widząc chrześcijan mówiących o Bogu miłości, a równocześnie marnotra­wiących tak wiele energii na usprawiedliwia­nie swych sprzecznych wzajemnie poglądów. I powiedziałem sobie: czyż może być coś sku­teczniejszego dla przepowiadania Chrystusa niż  prowadzenie życia, w którym każdego kolejnego dnia dokonuje się konkretne po­jednanie?".

Tak więc już w latach studiów w jego umy­śle zrodził się pomysł założenia wspólnoty, która koncentrowałaby się na pojednaniu między chrześcijanami, stanowiącej pomost pomiędzy wszelkiego rodzaju denominacja­mi. Celem było zminimalizowanie różnic, poprzez spotkanie i koncentrowanie się ra­czej na tym co łączy, niż na tym, co dzieli.

Podczas II wojny światowej (w 1940 roku) udał się do Francji, by nieść pomoc swej roz­dartej wojną ojczyźnie. Nieopodal wielkiego klasztoru w Cluny, zniszczonego podczas rewolucji francuskiej, w małej miejscowości Taizé założył wówczas swą wspólnotę, od której wzięła ona później swą nazwę. Podczas

wojny przyjmował uchodźców politycznych, wśród których było wielu skazanych na wy­gnanie Żydów. Po dwóch latach złożono na niego donos na policję i musiał uciekać do Genewy, gdzie spotkał kilku młodych męż­czyzn, którzy czytali jego broszurę o życiu wspólnotowym i byli gotowi przyłączyć się do niego.

         Po wojnie, tytułujący się już "bratem Rogerem", Schutz pomagał niemieckim jeń­com wojennym przetrzymywanym w obo­zach nieopodal Taizé. Jego wspólnota liczyła siedmiu braci, którzy prowadzili skromne życie i w roku 1949 złożyli śluby celibatu' oraz życia wspólnotowego. Wszyscy oni byli protestantami. W pewien sposób życie, jakie wybrali oraz złożone przez nich śluby, pozo­stawały w bezpośredniej sprzeczności z na­ukami Marcina Lutra, tak więc można by oczekiwać, że kolejnym logicznym krokiem będzie ich powrót na łono Kościoła katolic­kiego.

Jeśli czyta się biografię Rogera Schutza, nawet pisaną przez jego apologetów, nie­uchronnie nasuwa się wniosek, że zwyczaj­ne działanie łaski Bożej doprowadziłoby go ostatecznie do Kościoła katolickiego. Z pew­nością miał on dobrą wolę, był szlachetny i gorliwy, prowadził życie na wzór katolickie­go, benedyktyńskiego mnicha. Byłoby czymś naturalnym i logicznym, gdyby jego wspól­nota stała się kolejnym zgromadzeniem za­konnym w ramach Kościoła katolickiego. By odnaleźć to, czego poszukiwał, potrzebował zaakceptować jedynie magisterium (naucza­nie) oraz Tradycję Kościoła. Zgromadzenia zakonne niejednokrotnie zakładane były przez konwertytów, przykładem mogą być Misjonarze Ducha Świętego, których założył nawrócony z judaizmu syn rabina - czci­godny Jakub Libermann. Do zgromadzenia tego należał również abp Lefebvre.

Jednakże - i jest to być może najtra­giczniejsze w historii Taizé - po II Soborze Watykańskim hierarchowie Kościoła nie chcieli nowych zgromadzeń zakonnych, ponieważ przyjęli inną perspektywę dusz­pasterską. Nie było już miejsca na kon­wersje i nawrócenia, ale jedynie na dialog.

Biografowie stwierdzają jednoznacznie, że przed II Soborem Watykańskim członkowie tej wspólnoty pragnęli porzucić swe błędy i prosili o przyjęcie do Kościoła katolickiego. Wówczas jednak otrzymali od jego władz na­stępującą odpowiedź: "Nie. Poczekajcie. Po soborze staniecie się mostem pomiędzy kato­likami a protestantami". A zatem odmówio­no im powrotu do Kościoła, ponieważ jego władze nie chciały, by stali się katolikami. Mieli być rodzajem mostu pomiędzy katoli­kami a protestantami.

Odpowiedź ta oznaczała, że hierarchowie ci pragnęli czegoś innego niż Kościół kato­licki, czegoś "mniej inkluzywnego" czy też  "szerszego" i jak napisali - "nie związanego z żadną tożsamością wyznaniową". Zamiast starać się o jedność chrześcijan, poprzez włączanie odłączonych synów do owczarni Chrystusowej, zapragnęli stworzyć nowy rodzaj owczarni, która skupiałaby w sobie chrześcijan wszystkich denominacji. Zamiast obdarzyć wspólnotę z Taizé łaską przynależ­ności do Mistycznego Ciała Chrystusa – do Kościoła katolickiego - sprawili, iż stała się ona elementem nowego planu oraz no­wej wizji, który według ich własnych słów -  "uwzględniałby bardziej autentyczną wizję ś pojednania wszystkich denominacji".

 

Problem doktrynalny

 

Tak więc po II Soborze Watykańskim wspólnota z Taizé rozpoczęła swą nową misję. Stając się stopniowo coraz bardziej wpływową zaczęła pracować nie dla Kościoła katolickie­go, ale wykorzystywała jego autorytet dla re­alizacji nowej, ekumenicznej wizji wyrażonej przez Vaticanum II. Niestety, ta nowa, ekume­niczna wizja, nie jest katolicka, więc nie pro­wadzi innowierców do Kościoła katolickiego. Co więcej, zarówno w swej genezie jak i skut­kach, jest ona w istocie antykatolicka, a nawet destrukcyjna dla religii w ogóle.

Jak to? - można by zapytać. Czyż sam Zbawiciel nie modlił się, aby wszyscy Jego uczniowie stanowili jedno, jak jedno stanowi On sam ze swym Ojcem? Czyż nie powinni­śmy koncentrować się raczej na tym, co nas łączy, niż na tym, co dzieli? Co jest złego w istnieniu międzywyznaniowej wspólnoty, w której wszyscy żyją w zgodzie, bez waśni i żadnych barier? Co dobrego wynika z uwy­puklania wszystkich tych różnic wiary - czy nie moglibyśmy po prostu zapomnieć o tym i iść naprzód? Co złego jest w tej wizji eku­menizmu?

Zastanówmy się jednak nad całą tą kon­cepcją wspólnoty międzywyznaniowej i zo­baczmy, co ona za sobą pociąga. Zgodnie z ideą ekumenizmu, rodzaj ludzki, a zwłasz­cza chrześcijanie, powinni stanowić jed­no, a wszelkie podziały, jakie miały miejsce w historii, zwłaszcza podziały w obrębie chrześcijaństwa, stanowią wielkie zgorsze­nie zarówno dla tych, którzy chrześcijanami nie są, jak i dla samych chrześcijan. Według brata Rogera oraz ludzi mających podobne do jego poglądów, ów brak jedności czy też podziały między chrześcijanami, stanowią przeszkodę w głoszeniu Ewangelii.

Cóż, nie ulega wątpliwości że nasz Pan i Zbawiciel Jezus Chrystus pragnął, by Jego Kościół był jeden - i rzeczywiście ustano­wił dla nas jeden Kościół: "Ty jesteś Piotr ­Opoka i na Opoce tej zbuduję Kościół Mój" (Mt 16, 18). Zwróćmy uwagę, że Chrystus Pan mówi tu o jednej opoce - w liczbie po­jedynczej oraz o jednym Kościele. Pan Jezus modlił się również za swych Apostołów, by stanowili jedno, podobnie jak jedno stanowi On sam ze swym Ojcem niebieskim: "Nie tylko za nimi proszę, ale i za tymi, którzy dzięki ich słowu będą wierzyć we Mnie; aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, aby świat uwierzył, żeś Ty Mnie posłał. I także chwałę, którą Mi dałeś, przekazałem im, aby stanowili jedno, tak jak My jedno stanowimy" (J 17,20-22).

Chrystus Pan podkreśla w sposób szcze­gólny, że mogą oni stanowić jedno jedynie ze względu na swą wiarę oraz dzięki zjednocze­niu z Nim samym. Zbawiciel mówi również o tych, którzy nie uwierzą w Niego i nie będą mieli udziału z Nim, ale zostaną wrzuceni w ogień wieczny. Stwierdza też, że ten kto nie wierzy, już został potępiony (Mk 16, 16). Tak więc widzimy, że istnieje pewien natu­ralny podział na wierzących i niewierzących, na tych, którzy otrzymają życie wieczne oraz tych, którzy zostaną potępieni. Podział na tych, którzy wchodzą do życia wiecznego oraz tych, którzy są odrzuceni i potępieni, ma fundamentalne znaczenie dla samej idei chrześcijaństwa.

Zbawiciel nie obiecał bynajmniej, że wszy­scy, którzy będą Go podziwiać lub naśladować, będą Mu prawdziwie wierni. Co więcej, po­wiedział nawet, że nie wszyscy spośród tych, którzy mówią "Panie, Panie", wejdą do kró­lestwa niebieskiego, ale tylko ci, który "pełnią wolę Jego Ojca, który jest w niebie" (Mt 7, 21).

Zbawiciel zaręcza wręcz, że pojawią się zgor­szenia, że są one de facto czymś koniecznym dla rodzaju ludzkiego: "Biada światu z powo­du zgorszeń! Muszą wprawdzie przyjść zgor­szenia, lecz biada człowiekowi, przez którego dokonuje się zgorszenie" (Mt 18, 7).

Chrystus Pan zapowiedział, że będą ist­niały między ludźmi podziały, jako natural­na konsekwencja dokonywanych przez nich wyborów. Co więcej, zapowiedział nawet, że podziały te pojawią się wewnątrz rodzin: "Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam. Odtąd bowiem pięcioro będzie rozdwojonych w jednym domu: troje stanie przeciw dwojgu, a dwoje przeciw trojgu; ojciec przeciw synowi, a syn przeciw ojcu; matka przeciw córce, a córka przeciw matce; teściowa przeciw synowej, a synowa przeciw teściowej" (Łk 12, 51-53).

Tak więc Pan Jezus mówi jasno, iż nie przyszedł, by dać nam ziemski pokój, ale raczej by przynieść rodzajowi ludzkiemu pokój z Bogiem: "Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję" (J 14, 27). Mówi nawet bar­dziej jeszcze jednoznacznie, że nie modli się za świat, ale jedynie za tych, którzy wierzą w Niego: "Ja za nimi proszę, nie proszę za

światem, ale za tymi, których Mi dałeś, po­nieważ są Twoimi" (J 17,9).

Wszelkie inicjatywy na rzecz ziemskiego pokoju z konieczności skazane są na nie­powodzenie, jako że sam Chrystus nie pra­gnie go i nie modli się o niego. Pismo święte stwierdza nawet, że żywot człowieka na zie­mi jest bojowaniem (Hi 7, 1), jest wojną to­czoną przez diabła przeciwko duszom, które pragną uratować się w dzień sądu. Jedynym prawdziwym pokojem jest ten, jaki daje Chrystus: pokój pochodzący ze zwycięstwa nad światem, ciałem oraz szatanem. Również św. Paweł powtarza to nauczanie Zbawiciela, pisząc, iż pomiędzy chrześcijanami pojawią się herezje oraz rozłamy. Co więcej - stwier­dza nawet, iż jest to czymś koniecznym:

"Zresztą nawet muszą być wśród was rozdar­cia, żeby się okazało, którzy są wypróbowa­ni" (1 Kor lI, 19). Prawda - z samej defini­cji - wyklucza wszelki błąd, tak więc przez sam fakt, iż ktoś głosi prawdę, musi odrzucać błąd i fałsz. Chrześcijanin nie ma być przyjacielem świata, gdyż sam Chrystus Pan nie wstawia się za światem, ani nie szuka z nim przyjaźni. Święty Jakub pisze: "Cudzołożnicy, czy nie wiecie, że przyjaźń ze światem jest nieprzy­jaźnią z Bogiem? Jeżeli więc ktoś zamierzałby być przyjacielem świata, staje się nieprzyja­cielem Boga" (Jk 4, 4).

 

Tak więc widzimy, że fundamentalna teza ruchu ekumenicznego, owo dążenie do zjed­noczenia wszystkich ludzi w pokoju, musi być nieuchronnie skazana na niepowodzenie i nigdy nie urzeczywistni się. Po prostu, nie jest to nauka Chrystusa Pana. On sam nicze­go takiego nie obiecywał. Zbawiciel zapowie­dział wiernym prześladowania i cierpienia, jakie będą musieli ponosić dla Jego Imienia. Zbawienia dostępujemy jedynie przez krzyż, a nie dzięki jakiemuś nieokreślonemu poko­jowi. Nawet sam zdrowy rozsądek podpo­wiada nam, że nie da się zadowolić wszyst­kich ludzi równocześnie. Żaden człowiek nie jest doskonały, dlatego między ludźmi z konieczności muszą pojawiać się różnego rodzaju podziały.

 

Pan-chrześcijaństwo

 

A jednak mógłby ktoś powiedzieć, że Chrystus Pan prawdziwie obiecywał pokój swym uczniom i modlił się z Apostołami, by pozostali oni zjednoczeni tak, jak On sam zjednoczony jest z Ojcem (J 17, 21). Podobnie św. Paweł pisze, że Mistyczne Ciało Chrystusa również musi być utrzy­mywane w jedności przez miłość - "by nie było rozdwojenia w ciele, lecz żeby po­szczególne członki troszczyły się o siebie nawzajem" (1 Kor 12, 25). Zbawiciel mówi, że cechą rozpoznawczą Jego uczniów jest właśnie wzajemna miłość: "Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli bę­dziecie się wzajemnie miłowali" (J 13, 35). Wydawać by się mogło więc, iż winniśmy nieustannie starać się o umacnianie wię­zi jedności pomiędzy uczniami Chrystusa. Jeśli pokój na świecie jest niemożliwy, czy nie może on istnieć przynajmniej między chrześcijanami?

Główna zasada wspólnoty z Taizé brzmi: podkreślajmy raczej to, co nas łączy, za­miast koncentrować się na tym, co nas dzie­li. Budujmy wspólnie lepsze społeczeństwo, współpracując w tym co nas łączy, pomagaj­my sobie wzajemnie stawać się coraz lepszy­mi wyznawcami religii, w których zostaliśmy wychowani. Na takiej właśnie naiwnej idei opiera się cała ta filozofia.

 

Mortalium animos

 

Wiemy jednak, że jeśli Bóg przemówił do nas - a możemy udowodnić, iż tak rzeczy­wiście było - naszym obowiązkiem jest oka­zywać posłuszeństwo Bożemu Objawieniu. Zbawiciel założył swój Kościół właśnie po to, by zjednoczyć wszystkie dusze pod swym panowaniem - a Kościół ten jest je­den. Cechę tę wyrażają szczególnie dobitnie słowa św. Pawła: "Jeden Pan, jedna wiara, jeden chrzest" (Ef 4, 5). Tak więc ci, którzy pragną być chrześcijanami, muszą stanowić część tego jednego Kościoła Chrystusowego. Muszą również wyznawać jedną wiarę, któ­ra pochodzi od Apostołów i podlegać tej samej władzy, o której Chrystus Pan mówi: "Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, Mną gardzi. Lecz kto Mną gardzi, gardzi Tym, który Mnie posłał" (Łk 10, 16).

Dlatego właśnie człowiek, który odłącza się od Kościoła, gardzi jasno wyrażoną wolą Zbawiciela i w istocie przestaje być chrześci­janinem - nawet jeśli w dalszym ciągu sam tak się określa.

Nie można twierdzić, by Kościół kato­licki oraz chrześcijanie nie należący do niego, mieli ze sobą coś wspólnego - poza pewnymi bardzo powierzchownymi cecha­mi. Z samej definicji protestant różni się od członków Kościoła tym, iż zachowuje swe własne zdanie w kwestiach wiary. Jest pro­testantem nie dlatego, że ma coś wspólnego z Kościołem, ale dlatego że pragnie się od niego odłączyć, odseparować.

Nikt jednak nie dostępuje zbawienia poprzez wiarę w swe własne opinie, ale jedynie wówczas, gdy wia­ra jego zgodna jest z tym, co przekazał nam nasz Pan i Zbawiciel Jezus Chrystus. Co wię­cej, różnice zapatrywań pomiędzy różnymi sektami są tak liczne, iż nie sposób przyjąć ich wszystkich równocześnie bez zanegowa­nia zasady niesprzeczności. Dla przykładu: katolicy wierzą w siedem sakramentów, jed­nak w przypadku denominacji protestanc­kich każda grupa uznaje inną ich liczbę, a niekiedy neguje je w ogóle.

Budowa lepszego społeczeństwa, czy na­wet poszukiwanie wzajemnego zrozumie­nia, wymaga budowania na jasnych i kon­kretnych prawdach. Na przykład na bardzo praktycznych kwestiach, jak choćby to, co będziemy robili w niedzielę, zależy całko­wicie od naszych osobistych przekonań. Dla katolików jest to dzień, w którym należy po­wstrzymać się od pracy i iść na Mszę świętą. Wyznawcy różnych denominacji i sekt czę­sto nie wierzą w ogóle w Mszę, a niektórzy z nich za dzień odpoczynku uważają sobotę. Jak zatem można zbudować coś spójnego wo­bec tak sprzecznych przekonań odnośnie do obowiązków moralnych?

Nie można też twierdzić, że pewne praw­dy wiary są ważniejsze od innych. Nie można jedne prawdy wiary zawsze stosować w ży­ciu, a inne lekceważyć. Kto miałby decydo­wać, co jest bardziej, a co mniej ważne? A co istotne: czy ktoś dał człowiekowi władzę roz­strzygania o ich znaczeniu? Jeśli usunie się Magisterium Kościoła, które posiada dane mu przez Boga upoważnienie do nauczania i sądzenia, pozostanie jedynie anarchia, pro­wadząca do kolejnych podziałów. Z samej swej natury Taizé nie działa więc na rzecz żadnej jedności. Prawda jest wręcz przeciw­na, ta wspólnota promuje wszelkie rodzaje podziałów i wypaczeń prawdziwego naucza­nia Chrystusa Pana.

Jedynym sposobem, by zaakceptować tę zasadę o różnych stopniach znaczenia doktrynalnego, innymi słowy tezę, iż jed­ne prawdy wiary są ważniejsze niż inne i możemy dowolnie między nimi wybierać, byłoby uznanie, że wszystkie te doktryny pochodzą tak naprawdę od człowieka i dla­tego każdy może je traktować wedle swej woli. Oznaczałoby to, że wszystkie doktry­ny wspólnot chrześcijańskich nie pochodzą w istocie od Chrystusa, ale są wytworem ludzkim. W konsekwencji za opinię ludzką trzeba by uznać nawet doktrynę katolicką. Gdyby była to prawda, musielibyśmy przy­znać, iż obietnica Zbawiciela, iż Jego słowa nie przeminą, że bramy piekielne nie prze­mogą Jego Kościoła, nie spełniła się.

Sama idea jednoczenia różnych deno­minacji jest niesłychanie destrukcyjna dla całej religii chrześcijańskiej. W istocie nie­wiele różni się to od ateizmu, który również twierdzi, iż wszystkie wyznania są w isto­cie wytworami ludzkimi. Jest nawet czymś gorszym od ateizmu, prowadzi bowiem do pewnego rodzaju schizofrenii i usiłowania godzenia ze sobą opinii całkowicie się wy­kluczających. Jest to wręcz rodzaj choroby umysłowej. Jak bowiem inaczej określić mo­glibyśmy usiłowanie traktowania każdej opi­nii jako prawdziwej czy przypisywanie sobie autorytetu samego Boga i decydowanie w co należy wierzyć a w co nie?

 

Konsekwencje moralne

 

Zastanówmy się jednak nad kwestią jesz­cze bardziej praktyczną: czy katolicy mogą uczestniczyć w spotkaniach organizowanych przez wspólnotę z Taizé oraz promować w ja­kikolwiek sposób jej działalność? Po pierw­sze, zaznaczyć trzeba, że nawet jeśli dałoby się powiedzieć coś dobrego o praktykach, modlitwach czy muzyce wspólnoty z Taizé, nie oznaczałoby to jeszcze, iż są to praktyki odpowiednie dla katolików. Fakt, iż wspól­nota ta chwalona była przez kilku papieży, nie oznacza jeszcze, że jej praktyki są kato­lickie.

Powinniśmy również powiedzieć wyraź­nie, że wspólnota z Taizé nie jest formal­nie w jedności z Kościołem katolickim ani z papieżem. Co więcej, nie ma wcale takiej intencji. W istocie członkowie jej podkre­ślają z dumą fakt, że nie są związani z żad­ną konfesją - uczynili z tego niejako swą cechę charakterystyczną. Brat Roger zawsze utrzymywał, iż nigdy nie porzucił wiary pro­testanckiej i nigdy nie uważał się za członka Kościoła katolickiego.

Kodeks Prawa Kanonicznego jasno przed­ stawia nam obowiązki katolika. Kanon 210 stwierdza, że "wszyscy wierni chrześcijanie muszą starać się prowadzić święte życie oraz przyczyniać się do wzrostu Kościoła oraz jego nieustannego uświęcenia, stosownie do swego stanu życia". Tak więc uczniom Chrystusa nie każe się działać na rzecz budo­wy jakiegoś mętnego i bliżej nieokreślonego "chrześcijaństwa", ale pracować dla wzrostu Kościoła. Królestwem Bożym jest Kościół - jeden i katolicki. Mamy więc obowiązek pracować dla wzrostu Kościoła katolickiego - przez osobisty przykład i cnotliwe życie.

Nie sposób zrozumieć, w jaki sposób an­gażowanie się w promowanie bezwyznanio­wego, ekumenicznego ruchu miałoby prowa­dzić do wzrostu Kościoła katolickiego? Taizé świadomie unika wszelkich więzów kon­fesyjnych i nie stara się o formalną jedność z Kościołem. Musimy też pamiętać, że mamy obowiązek (oraz prawo) zdobywać coraz lepszą znajomość doktryny chrześcijańskiej, a nawet bronić jej publicznie stosownie do naszego stanu życia. Jak jednak można twier­dzić, że żyje się wedle doktryny katolickiej oraz głosi się ją i broni, jeśli równocześnie należy się do organizacji, która celowo stara się pomniejszać znaczenie specyficznie kato­lickich prawd wiary?

Zwłaszcza kapłani mają obowiązek na­uczania wiary katolickiej w całej jej integral­ności, a nie jedynie tych jej punktów, które osobiście uważają za ważne. Trzeba też za­uważyć, że pomijanie pewnych elementów doktryny, które mogłyby być "kłopotliwe i trudne do przyjęcia" dla innych, jest po pro­stu nieuczciwością. Z pewnością roztropność duszpasterska wymaga stopniowego doprowadzania innych do przyjęcia całego depo­zytu wiary, podobnie jak nauczyciel musi do pewnego stopnia dostosować się do zdolno­ści pojmowania swych uczniów - jednak pomijanie pewnych elementów doktryny całkowicie oznaczałoby poważne zaniedba­nie obowiązku. Nie można osładzać prawd wiary ani wynikających z niej obowiązków. Rzeczywistość jest nauczycielem bardzo konkretnym i stanowczym.

Dla przykładu: brak mówienia grzesz­nikom o konieczności korzystania z sakra­mentu pokuty, z tego jedynie powodu, iż mo­głoby to "urazić ich sumienie" przypomina postępowanie nauczyciela fizyki, który nie nauczałby o grawitacji, ponieważ ludzie mo­gliby upaść i zrobić sobie krzywdę. To wła­śnie dzięki nauczaniu ważnych i częstokroć trudnych prawd dusze ratowane są przed ka­tastrofą.

Duszpasterze mają obowiązek nauczać wiary katolickiej, a nie głosić jakieś mętne pan-chrześcijaństwo. Materiały oraz modli­twy wspólnoty z Taizé są ze swej natury męt­ne, dwuznaczne i redagowane w taki sposób, by unikać promowania jakiejś konkretnej denominacji, a zwłaszcza wiary katolickiej. W istocie w szczególny sposób starają się one nie promować właśnie katolicyzmu. W rze­czywistości wspólnota z Taizé nie różni się niczym od innych grup protestanckich, które poszukują jedności innej niż ta, która bierze się z wyznawania jedynej prawdziwej wiary.

Tak więc zachęcanie ludzi do wyjazdów do Taizé jest de facto zachęcaniem ich, by sta­li się protestantami. Oznacza to zachęcanie do ignorowania dogmatów wiary, których wyznawanie konieczne jest do zbawienia; nakłanianie do budowania życia duchowego bez prawdy. Kiedy próbujemy budować życie

duchowe bez dogmatów, w najlepszym razie grozi nam popadnięcie w sentymentalizm, w najgorszym zaś w prawdziwy obłęd.

Nie można stać się świętym ignorując rów­nocześnie kwestie doktrynalne. Wszystko, co uważamy za dobre, pozostaje w relacji do pewnych norm czy standardów wiary – to nasza wiara stanowi fundament dla naszych czynów i to nasza wiara jest początkiem naszego usprawiedliwienia. Traktowanie wszystkich wyznań jednakowo oznacza de facto zanegowanie samego pojęcia prawdy.

Gdyby uznać, że wszystkie religie, głosząc rozmaite tezy, często ze sobą sprzeczne, są prawdziwe, wówczas prawda jako taka nie istniałaby, byłaby pojęciem pozbawionym ja­kiegokolwiek sensu i znaczenia.

Kiedy czyta się świadectwa ludzi, którzy byli w Taizé, uderzają w nich przede wszyst­kim dwa fakty. Często mówią oni o prostocie życia, o warunkach biwakowych i bezpośred­nich kontaktach z innymi ludźmi. Samo w so­bie nie jest to złe i częstokroć ludzie uważają, że odbywają w ten sposób jakieś ćwiczenia

duchowe, podczas gdy w rzeczywistości odry­wają się jedynie na jakiś czas od telewizorów i mają trochę czasu na rozmyślanie w ciszy i milczeniu. Już samo to mogłoby przynieść wielką korzyść współczesnej młodzieży, któ­rej codzienne życie toczy się w nieustannym hałasie i koncentruje się na rzeczach powierz­chownych. Musimy jednak jasno powiedzieć, że nie jest to ani duchowość, ani nawet jej początki. Jest to po prostu oderwanie się od zgiełku i prowadzenie bardziej ludzkiego ży­cia przez kilka kolejnych dni.

Można by argumentować, że każda praw­dziwa pielgrzymka przynosi te same zba­wienne skutki, pozwalając na głębszy kon­takt z rzeczywistością. Niebezpieczeństwo Taizé polega na tym, że przedstawia ono sam powrót do natury jako rodzaj doświad­czenia religijnego. Jest to fałsz. Powrót czło­wieka do życia bardziej zgodnego z naturą jest z pewnością czymś wspaniałym, nie­koniecznie zbliża go jednak do Boga. Wielu bałwochwalców jest równocześnie miłośni­kami natury.

Inną rzeczą, o której wspominają wszy­scy będący w Taizé, są wykonywane tam pieśni. To właśnie dzięki nim wspólnota ta zyskała w znacznym stopniu swą po­pularność oraz wpływy. Co jednak cieka­we, jeśli wejdzie się na stronę internetową Taizé i posłucha tych śpiewów, odkryje się, że 90 proc. z nich wykonywanych jest po łacinie. W większości oparte są one na chorałach gregoriańskich, czyli na śpiewie Kościoła katolickiego. Wiele z nich skomponowanych zostało w stylu XVI-wiecznej muzyki sakralnej. W wielu przypadkach można by mówić nawet o plagiatach - choć autorzy dostosowali te śpiewy w taki spo­sób, by stały się one bardzie przystępne dla ucha współczesnego człowieka. Trzeba też zauważyć, że brat Alois, jeden z głównych aranżerów tej muzyki, przed dołączeniem do wspólnoty z Taizé był katolikiem.

To naprawdę przygnębiające, że dzisiejsza młodzież musi udawać się do Taizé, by słu­chać muzyki, która jeszcze zaledwie 50 lat temu rozbrzmiewała we wszystkich katolic­kich kościołach. Obecnie w naszych świąty­niach wykonywane są prostackie i banalne kompozycje, mające mało wspólnego z sa­crum. Nic więc dziwnego, że młodzi ulega­ją urokowi wykonywanych w Taizé pieśni i znajdują w nich pewien rodzaj pokarmu duchowego. Dla tych dusz, zmuszonych do życia na co dzień w jałowej atmosferze no­wej Mszy, może to rzeczywiście stanowić pewien urok.

Istnieje legenda o fleciście z Hameln, któ­ry swą muzyką ściągnął zgubę na młodzież swego miasta. Istnieje też mit o Orfeuszu, który potrafił oczarować całe stworzenie swą muzyką. Nie ulega wątpliwości, iż muzyka wywiera potężny wpływ na psychikę ludz­ką. Chorał gregoriański posiada wielką siłę oddziaływania, a polifonia sakralna towa­rzyszyła liturgii katolickiej przez wiele stu­leci. Gdyby przywrócono jej należne miejsce, młodzi nie musieliby podążać za fletnistą nad przepaść dezorientacji doktrynalnej i ła­two byłoby wyprowadzić ją z mroków igno­rancji oraz błędu.

Wiele osób, które były w Taizé, wspomina również o tym, iż doświadczyły tam "więk­szej potrzeby poszukiwania i zawierzenia", co w praktyce zupełnie nic nie oznacza. Przez sam fakt, iż wspólnota ta pragnie być międzywyznaniowa, wyklucza ona ja­kiekolwiek poszukiwanie głębszego zrozu­mienia prawd wiary, proponując zamiast tego nieokreślone i niejasne pojęcie ufności i zawierzenia. Ludzie opuszczają Taizé pełni chwilowego entuzjazmu, jednak bez jasnego wyobrażenia o własnych obowiązkach reli­gijnych. Ich euforia szybko znika lub wyko­rzystywana jest dla różnych, niejednoznacz­nych celów.

Ostatnią cechą Taizé, zdecydowanie niekatolicką, jest dokonujące się tam stale nadużycie: udzielanie Komunii św. nieka­tolikom. Zgodnie z panującą tam praktyką, w niedzielę Komunia św. udzielana jest każ­demu, bez względu na wyznanie, kto wie­rzy, iż obecne są w niej Ciało i Krew Pańska. Jednak wszystkie wyznania chrześcijańskie mają całkowicie różne rozumienie Komunii. Anglikanie postrzegają ją po prostu jako symbol, luteranie uważają, że Chrystus obec­ny jest wraz z chlebem i winem itd.

Twierdzi się w Taizé, że papież zezwo­lił na tę praktykę w 1986 roku. Jednak jest faktem, że sam papież osobiście wyraźnie zakazał jej w dokumencie Redemptoris Sacramentum. Bracia z Taizé podkreślają też, że Msza sprawowana jest zwłaszcza dla pielgrzymów z krajów Europy Wschodniej, którzy byliby sfrustrowani, gdyby w nie­dzielę nie mogli w niej uczestniczyć. Jeśli

jednak jest to Msza, należy podczas niej przestrzegać katolickiej dyscypliny sa­kramentalnej. Rażące lekceważenie przez wspólnotę Taizé zakazu communicatio in sacris to, niestety, jedno z wielu nadużyć, jakie mają w niej miejsce.

 

Konkluzja

 

Tak więc podsumowując, możemy bez wahania stwierdzić, że cały ruch Taizé nie jest w żaden sposób katolicki, nie respek­tuje doktryny Kościoła. Co więcej, nie ma on takiej intencji. Nie tylko praktykuje on indyferentyzm religijny, ale też czynnie go propaguje. W tej sytuacji katolikom abso­lutnie nie wolno angażować się w tego ro­dzaju inicjatywy. Taizé stanowi ogromne zagrożenie dla wiary katolickiej, promuje bowiem indyferentyzm religijny i w sposób świętokradczy udziela sakramentów. Co grosza, usiłując połączyć ze sobą wszystkie konfesje, propaguje w ten sposób rodzaj re­ligijnej schizofrenii.

Wiele pisano o Taizé przy okazji uro­czystości pogrzebowych Jana Pawła II, w których uczestniczył brat Roger, a nawet otrzymał Komunię św. z rąk ówczesnego kard. Ratzingera. Niektórzy usprawiedliwia­li to twierdząc, że przeszedł on potajemnie na katolicyzm. Jednak sam brat Roger na­tychmiast zdementował to, a jego wspólno­ta energicznie protestowała przeciwko tego rodzaju sugestiom. Wielu publicystów usi­łowało dojść, jaką religię w istocie wyznawał Roger Schulz. Ostatecznie jednak jedynym nasuwającym się wnioskiem musi być to, że wyznawał on religię stworzoną przez siebie samego. Miał własną wizję religii, która nie­wiele miała wspólnego z tym, co nazywamy wiarą - odpowiadała ona jego własnym pra­gnieniom, a nie woli Boga.

Hinduiści mówią o tzw. karmie, będą­cej rodzajem poetyckiej sprawiedliwości, która przenika wszechświat i w pośredni sposób doprowadza wszystkie rzeczy do pierwotnego ładu. Nie ulega wątpliwo­ści, że sprawiedliwość Boża działa niekie­dy w sposób tajemniczy. Brat Roger zmarł w tragicznych okolicznościach, zasztyleto­wany przez chorą psychicznie kobietę cier­piącą na schizofrenię. Z pewnością nie byłon winny jej choroby, jest jednak coś zna­miennego w fakcie, iż człowiek nie zdają­cy sobie sprawy ze swych czynów, odbiera życie innemu człowiekowi, który nie wie, kim w istocie jest. Dla duszy takiej mo­żemy jedynie błagać Boga o miłosierdzie, gdyż faktem jest, iż został on wykorzystany przez hierarchię oraz skażony jej fałszy­wym ekumenizmem.

Pojednanie jest szlachetnym celem - a tym bardziej pojednanie całego rodza­ju ludzkiego. Jest jednak tylko jedna Osoba, która może pojednać nas z Bogiem, a po­przez Boga ze wszystkimi innymi. Jest nią nasz Pan i Zbawiciel Jezus Chrystus. Jedynie przez wierność Jego nauce w całej jej inte­gralności możemy dostąpić zbawienia. Nie w żaden inny sposób. Podziały między ludź­mi mają jedno tylko źródło, a jest nim grzech. Jedynie poprzez sakramenty Chrystusa Pana grzechy te mogą zostać nam odpuszczone, a jedyną wspólnotą dającą zbawienie jest Kościół katolicki.

Nie może być prawdziwej jedności między ludźmi, dopóki wszystkie dusze, dzięki łasce samego Zbawiciela, nie będą zjednoczone z Kościołem. Nie mają żadnego sensu mo­dlitwy o jakieś nieokreślone, naiwne i sen­tymentalne pojednanie, ani o jakiś rodzaj przyszłej, międzyludzkiej solidarności. Jest to nie tylko absurdalne, ale i destrukcyjne dla prawdy. Modlić trzeba się o nawrócenie

grzeszników i heretyków oraz o powrót zagu­bionych dusz do owczarni Jezusa Chrystusa - Dobrego Pasterza, który jest drogą, prawdą i życiem.