Gender, czyli kolacja w wagonie restauracyjnym
Wpisał: Ewa Polak-Pałkiewicz   
21.01.2014.

Gender, czyli kolacja w wagonie restauracyjnym

 

 

Ewa Polak-Pałkiewicz http://ewapolak-palkiewicz.pl/gender-czyli-kolacja-w-wagonie-restauracyjnym 20.01.2014

 

Jaki ma sens nałożenie przez pewną panią minister podkoszulki z napisem „Jestem Arabką” i sfotografowanie się w jej gabinecie pod godłem państwowym? Jaki jest sens gestu nałożenia uniformu, tym razem z napisem „Jestem Murzynem”, przez chłopaka o białej skórze?

Niepewne miny bohaterów tej psychodramy są nieoczekiwanym komentarzem do zawartości treściowej  owego show. Tylko znana pani reżyser – w koszulce z hasłem „Nie chodzę do kościoła”, włożonej, jak sama mówiła, w celu „walnięcia w skorupę konformizmu, która jest w Polsce bardzo twarda” – ma minę zwycięską, która ma informować, że istotnie w tym przebraniu jest jej do twarzy.

(Fragment felietonu sprzed prawie dziesięciu laty). 

Dziś sytuacja się powtarza. Tyle, że przebieranka jest jeszcze bardziej spektakularna, a efekty specjalne jaskrawsze. Poseł do parlamentu zakłada ubrania kobiece, nosi makijaż i damską fryzurę, a gromady osób o wyglądzie, który ma sugerować nieokreśloną płeć wkraczają na uczelnie, do szkół, przedszkoli, by nieść tam – tak jak za czasów komunistycznych partyjni agitatorzy – kaganek rewolucyjnej oświaty. Jesteśmy oburzeni i zmaltretowani, podczas, gdy powinniśmy się dobrze bawić widząc wzrastającą nerwowość aktorów tego spektaklu. A także – miast załamywać ręce i rozdzierać szaty – robić swoje. Stać spokojnie przy własnych zasadach. Wskazywać na prawdziwe źródła tego teatru. Kształcić dzieci w domach, bojkotować kulturę, która ma cechy inne niż kultura katolicka. Pamiętając, że wszystko to już było.

Tylko kolor czerwony ustąpił miejsca barwom tęczy. 

Maskarada ta trwa w najlepsze od czasów o wiele bardziej odległych niż PRL. Istota jej nie zmienia się ani na jotę. Jednym z pierwszych spektakli tego rodzaju - w jakże odmiennej scenerii –  była koronacja Napoleona przez samego siebie (czy istnieje coś takiego jak samokoronacja?) na oczach wielotysięcznego tłumu zgromadzonego w katedrze Notre-Dame w Paryżu, specjalnie udekorowanej, a nawet przebudowanej z lekka na tę okoliczność, 2 grudnia 1804 roku.

Po prostu – Napoleon włożył sobie koronę na głowę i oznajmił, że jest cesarzem Francuzów. Odśpiewano Te Deum. Dwór z wystudiowanym wdziękiem odegrał głębokie wzruszenie. Oficerowie się prężyli. Józefina klęczała. Papież  Pius VII siedział zgnębiony jako przymusowy świadek tej ponurej ceremonii. Pompatyczny spektakl – opracowany w najdrobniejszych szczegółach przez wytrawnych reżyserów – kosztował, jak szacuje się dzisiaj, bagatela, 20 milionów franków. Po zrabowaniu przez rewolucjonistów dóbr Kościoła i arystokracji kasa państwowa była pełna.

Rewolucja potrzebuje nie tyle ideowych działaczy, bo takich nie znajdzie – ludzie nie są niespełna rozumu, zwłaszcza w naszym kraju – co koniunkturalistów i dobrych aktorów. Wytrzymałych psychicznie, dyspozycyjnych w pełni. Spolegliwych wykonawców ról rozpisanych w scenariuszu.

Na początku dwudziestego wieku młody polski ziemianin z Litwy, Mieczysław Jałowiecki odbywał staż w służbie dyplomatycznej państwa carów w Berlinie. Jego misja związana była z rolnictwem, miał w tej dziedzinie dobre wykształcenie. Jego szef, ambasador Timiriaziew, wysłał go na zjazd Niemieckiej Partii Socjalistycznej do Frankfurtu, na którym miał być omawiany traktat handlowy z Rosją.

Jałowiecki wbrew swoim przypuszczeniem nie ujrzał we Frankfurcie tłumu rozagitowanych robotników wznoszących pięści, tylko spokojne, przyzwoicie ubrane, jak wspomina, audytorium, przypominające wyglądem niemieckie mieszczaństwo. Popijali piwo z wielkich kufli. Także przywódcy, choć siedzieli na podium udekorowanym czerwienią, „podobni byli raczej  do pastorów niż do przywódców proletariatu”.*) „Z mównicy”, wspomina Jałowiecki, „przemawiał pan o semickim wyglądzie. Był to towarzysz Vollmer”.  Jego wypowiedź wstrząsnęła młodym dyplomatą, ponieważ z całkowitym spokojem, w beznamiętnych słowach przekonywał, że niemieccy socjaliści muszą za wszelką cenę zniszczyć ekonomicznie bogate chłopstwo w swoim kraju, by móc przechwycić dla celów rewolucji warstwę zbiedniałej ludności wiejskiej. „Nasze zwycięstwo zależy od zubożenia ludności wiejskiej”, podkreślał. Dlatego m.in. socjaliści będą zwalczać umowę z Rosją, która byłaby zbyt korzystna i dla wielkich właścicieli ziemskich i dla chłopów. Towarzysz Vollmer nie ukrywał, że bogaty chłop niemiecki to najgorszy wróg i w parlamencie niemieccy socjaliści będą go z całą bezwzględnością tępić.

Rodzimy „wróg” to kategoria, która z trudem mieściła się w świadomości polskiego ziemianina. Oklaski na sali obrad potwierdziły najgorsze przypuszczenia. Planowana rewolucja nie miała nic wspólnego ze szczęściem kogokolwiek. Przeciwnie, zamierzała za zimno i z wyrachowaniem zdeptać ludzi, o których dobrobyt rzekomo walczyła. Gdyż  była -  i jest – tylko  narzędziem przechwycenia władzy.

„Na tej sali zrozumiałem”, wspomina Jałowiecki, „że za czerwoną kurtyną mającą symbolizować krew robotników znajduje się bezgraniczna, jałowa pustynia ideowa. Pustynia, w której człowiek ze swoim indywidualizmem ginie bezpowrotnie, zmieniając się w cząstkę bezdusznego stada pędzonego z całą bezwzględnością przez nieliczną grupę ambitnych przywódców, wywodzących się głównie z drobnomieszczańskich mętów”.

W drodze powrotnej do Berlina, autor tego wspomnienia spotkał znów towarzysza Vollmera. Tym razem w wagonie restauracyjnym pierwszej klasy.

„Zwolennik proletaryzacji wsi niemieckiej dużą uwagę poświęcił wyborowi dań, a potem wyraźnie delektował się drogim nawet jak na moją kieszeń posiłkiem, popijając perlistym Rheingoldem.

Przypatrywałem mu się bacznie. Po skończonej kolacji zamówił czarną kawę, kazał podać sobie pudełka z cygarami, z których ze znawstwem wybrał to najlepsze i przy kieliszku złocistego benedyktynu siedział jeszcze długo, bynajmniej nie czując się obco w luksusie wagonu restauracyjnego pierwszej klasy, do którego socjalizm swoją kasą partyjną utorował mu drogę”. 

Obco nie czują się też nigdzie emisariusze rewolucji dobry dzisiejszej. Na przykład panie feministki, które oświadczają, że w dzień Wigilii zamordują swoje nienarodzone dziecko, czy aktywiści organizacji spod znaku tęczy. Czują się dobrze w swoich rodzinach, w przytulnych domach z ogródkami, na salonach, w studiach telewizyjnych, na spotkaniach z młodzieżą uniwersytecką. Nigdzie nie czują się nie na miejscu, bo tak jak towarzysz Vollmer są po prostu dobrymi aktorami recytującymi na rozkaz reżysera wyuczoną kwestię. Często w stosownym ubraniu, z odpowiednimi rekwizytami, lub nawet ucharakteryzowani na osoby innej płci – choć dobrze wiedzą, jak wszyscy ludzie, że płeć nie podlega zmienności, bo jest cechą wrodzoną – które to elementy swoistego decorum mają tylko i wyłącznie uwiarygodnić ich werbalną rewolucyjną agitację.

O bohaterach tego teatrzyku pisał już w latach 50. XX wieku w swoim Dzienniku Leopold Tyrmand. Przedstawiał m.in. przywódcę komunistycznej partii z afrykańskiego kraiku, który przyjechał na międzynarodowy kongres, by wygłosić płomienne przemówienie o tym, jak lud Czarnej Afryki kocha Związek Radziecki i komunizm.  W hotelu – który dzielił z Tyrmandem – okazało się, że kolor skóry zawdzięczał jedynie dobrze dobranej farbie, że można z nim pogadać po polsku przy kieliszku wódki, bo jest tak naprawdę polskim Żydem z Nalewek. 

„Kiedy feministka i lewicowa działaczka Katarzyna Bratkowska tuż przed świętami Bożego Narodzenia siedząc w studiu telewizyjnym, oznajmiła, że w Wigilię dokona aborcji, wiele osób, które wtedy dowiedziały się o jej istnieniu, przeżyło niemały szok”,  pisze jeden z tygodników opinii.  Na spotkaniach – których nie brakuje, bo media i kluby stoją otworem – pani ta, jak również jej towarzyszki – feministki – narzeka, że „brakuje im już pomysłów, co jeszcze można zrobić, by Polki zrozumiały, iż są dyskryminowane, i by zechciały walczyć o prawo do aborcji”. 

Cóż, z braku proletariatu, wystarczająco wygłodniałego nowych rewolucyjnych praw, osoby tego pokroju, a raczej tej profesji, dwoją się i troją, by wystarczyć za „cały proletariat”. Ich życie nie jest wcale lekkie, o czym świadczą ich zmęczone twarze: przypomina usłane trudami i niewygodami życie aktorów teatrzyku objazdowego. Ciągle w trasie, wciąż trzeba dbać o kondycję i o to, by być przekonywującym. By widzowie nie poczuli się wystrychnięci na dudka, nie zaczęli ziewać i nie wyłączyli telewizora.

Wielki lament nad  przejawami „genderyzmu”, nazywanie go ideologią (choć niewątpliwie istnieje neo-marksistowska ideologia, która stworzyła podstawy myślowe dla tego rodzaju poglądów) i naukowe rozpracowywanie poszczególnych elementów tego propagandowego bluffu, jakbyśmy mieli do czynienia z ludźmi, którzy w swej szczerości pobłądzili i trzeba ich z tej fałszywej drogi sprowadzić, wydaje się być naiwnością. Im właśnie zależy, by dyskutować z nimi do upadłego, tak jak zależało partyjnym krzykaczom, by ich agitacja wybrzmiała wystarczająco głośno w starciu z „wrogiem”. Żadna demagogia nie mogła być wtedy zbyt jaskrawa. 

Tak naprawdę marzą tylko o jednym: by nas sprowokować.  Zachęcić do bezpośredniego starcia. Wtedy zwyciężają. 

 Powtórka z „Biesów”

Fiodor Dostojewski w swojej genialnej książce poświęconej opisowi lęgnięcia się rewolucji w mikroskali społecznej, przenikliwie ukazał mechanizm prowokacji. Bohaterowie „Biesów” to grupka prowokatorów, którzy poczynają sobie coraz śmielej w pewnej niewielkiej społeczności. Zanim przejdą do poważniejszych działań pracują „w tkance świadomości i kultury” lokalnego środowiska. Ich działania są jak uderzenia maczugą w głowę; wywołują w tej małej społeczności rodzaj odrętwienia, hipnozy. Społeczność okazuje się bezbronna wobec prowokatorów. Sztuczki grupy Stawrogina wymierzone są w najczulszy splot ludzkiej wrażliwości. Obrażają najdelikatniejsze ludzkie uczucia. Są drwiną – całkowicie nieprzewidywalną i nie posiadającą jakichkolwiek uzasadnień, niczego, co można by uznać za racje rozumowe – z tego, co większość ludzi trzyma przy życiu. Chodzi o życie duchowe, życie serca. Są nagłym siarczystym policzkiem wymierzonym temu co jest kwintesencją dobrego obyczaju, kultury, tradycji. 

Zamach na te dobra duchowe jest tak absurdalny, zawiera przy tym tak wielką dawkę nienawiści – nienawiści wobec samej istoty kultury, wobec dobra, prawdy i piękna – że musi w końcu wywołać zaplanowaną reakcję władzy, przeświadczonej, że tu burzy się „porządek”. I tu rewolucjoniści wygrywają. W tym właśnie momencie ukazują się opinii społecznej jako biedni prześladowani buntownicy, samotni bohaterowie, którzy przecież nie pragnęli niczego innego jak tylko „wolności” i dla niej gotowi są nawet cierpieć prześladowania. Nie straszne im wilgotne lochy.

Diagnoza Dostojewskiego jest nadal aktualna. Swego czasu główny organ rewolucji kulturowej w Polsce sfotografował „Biesy” w dzisiejszych dekoracjach. Umieścił je w świecie mody, kreacji. Zachęcał, by kilka osób publicznych nałożyło na siebie pewien strój. I by w ten sposób zamanifestowano swoją postawę „przeciw homofobii”, „za tolerancją”. Na dwadzieścia haseł wydrukowanych na bawełnianych podkoszulkach dziesięć dotyczyło życia intymnego i nie nadawało się do cytowania. Inne  przez swoją nonsensowność miały wywołać ów pożądany kulturowy szok i w rezultacie zamęt w umysłach, zaburzenie poczucia tożsamości kulturowej i narodowej. Miały opinię publiczną sprowokować.

 Jaki ma sens bowiem nałożenie przez panią minister podkoszulki z napisem „Jestem Arabką” i sfotografowanie się w ministerialnym gabinecie pod godłem państwowym? Jaki jest sens gestu nałożenia uniformu, tym razem z napisem „Jestem Murzynem” przez chłopaka o białej skórze? Miny bohaterów tej psychodramy – mocno niepewne - były nieoczekiwanym komentarzem do zawartości treściowej tego show. Tylko znana pani reżyser w koszulce z hasłem „Nie chodzę do kościoła”, włożonej, jak sama mówiła, w celu „walnięcia w skorupę konformizmu, która jest w Polsce bardzo twarda”, ma minę zwycięską, która ma informować, że istotnie w tym przebraniu jest jej do twarzy.

Pomysłodawcy w swej dobrotliwości zaznaczyli, że nie chodzi im o to, by się wszyscy z nimi zgadzali, bo rzecz jest „kontrowersyjna”. Dzisiaj już by tak nie powiedzieli. 

Socjologowie i politycy, którzy wymyślili tę maskaradę dobrze znają mechanizm prowokacji. Nie trzeba wcale mieć większości. Chodzi o to, by ta większość została psychicznie obezwładniona. By zachwiała się po otrzymanym ciosie. By pozbawić ją odruchu reakcji obronnej. Wstrętne słowo, nie nadający się do zrozumienia bełkot, ohydny gest, tak jak odrażająca woń –  ma wywołać gwałtowny protest, a potem przygnębienie, frustrację, zwieszenie głowy, albo nawet – gdy człowiek oswoi się już z tym wszystkim – wzruszenie ramion. W ten sposób zachwiane zostaną w nas same zasady, dokonana zostanie pożądana zmiana.

 A przecież prawdziwa obrona to nie bierność, ani nie jałowa dyskusja, tylko jak najlepsze wypełnianie swoich powinności, wobec których nasza postawa nie może się zmienić tylko dlatego, że ktoś obok stroi głupie miny i wykonuje nieprzyzwoite gesty. I nie wchodzenie w żadne relacje z prowokatorem. 

Swego czasu znany Działacz Unii Wolności z Dolnego Śląska, nie bawiąc się w żadne subtelności, powiedział, że ten rodzaj manifestu politycznego jest niezbędny w nowych czasach. Nakładając ochoczo podkoszulkę ze stosownym napisem mówił bez skrępowania i otwarcie – zupełnie jak towarzysz Vollmer (i zapewne z takim samym jak on przekonaniem) - że „wielkością państwa (…) jest otwartość i tolerancja (…) na orientację seksualną”.

To nie zabawa w najśmieszniejsze wypowiedzi. I nie zwykła zmiana strojów, jak w karnawale.

To mozolna, ponura, monotonna, nie przynosząca natychmiastowych rezultatów, bo obliczona na długie lata, robota rewolucyjna. 

______

 *) Mieczysław Jałowiecki – „Na skraju Imperium”, Czytelnik

Powiązane wpisy:

  1. Tłum, czyli nieład. „Wszyscy”, czyli nikt.