Zagadka sprawiedliwości (wyborczej)
Wpisał: Mirosław Dakowski   
03.07.2009.

Zagadka sprawiedliwości (wyborczej)

Jerzy Przystawa

W Polsce obowiązuje tzw. proporcjonalny system wyborczy w wyborach do Sejmu, a zdaniem jednego z głównych światowych propagatorów tego systemu istnieje prawie powszechna zgoda, co do tego, że proporcjonalność wyborów jest głównym celem procesu wyborczego i najważniejszym kryterium, na podstawie którego ocenia się jego jakość. Dla wielu jego zwolenników, proporcjonalność stanowi cel sam w sobie i jestem synonimem sprawiedliwości wyborczej (zob. A. Lijphart, "Electoral Systems and Party Systems", Oxford University Press, 2000, s. 140). Niejako dla ukoronowania tego triumfu sprawiedliwości Konstytucja RP w art. 104 stwierdza: Posłowie są przedstawicielami Narodu. Nie wiążą ich instrukcje wyborców. Przed objęciem mandatu składają ślubowanie: Uroczyście ślubuję rzetelnie i sumiennie wykonywać obowiązki wobec Narodu…

Polska politologia i polskie prawo konstytucyjne przeciwstawiają temu najbardziej sprawiedliwemu systemowi wybory większościowe, w okręgach jednomandatowych (JOW), które z kolei mają jawnie gwałcić zasadę sprawiedliwości wyborczej. W JOW bowiem często zdarza się tak, że dwaj kandydaci otrzymują prawie jednakową ilość głosów poparcia, np. prawie po 50%, a tymczasem mandat otrzymuje tylko jeden z nich. No jaka tu może być sprawiedliwość? A najdalej w tej niesprawiedliwości posuwa się tzw. system westminsterski – "First-Past-The-Post" – "pierwszy na mecie" (jak np. w Kanadzie czy Wielkiej Brytanii), gdzie wybory odbywają się tylko w jednej turze i do zwycięstwa wystarczy zwykła większość głosów. Bo w takiej np. Francji są chociaż dwie tury i niesprawiedliwość wyrządzoną komuś w pierwszej turze można jeszcze trochę naprawić w drugiej, w której ten, który niesprawiedliwie wygrał w pierwszej, może w drugiej turze, już jak najbardziej sprawiedliwie, przegrać.  

Ostatnie wybory posłów do Parlamentu Europejskiego jeszcze lepiej ilustrują tę zasadniczą różnicę między tymi przeciwstawnymi systemami wyborczymi. Wprawdzie Unia Europejska wymaga, żeby wszędzie wybory były sprawiedliwe, tzn. proporcjonalne, ale nie ma jeszcze traktatu, który by ustalał, że również proporcjonalne muszą być wybory do parlamentów krajowych. Z powodu tej niedoróbki traktatowej wybory do Izby Gmin Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, podobnie jak wybory do Zgromadzenia Narodowego we Francji mogą się jeszcze odbywać w JOW. Popatrzmy więc jak ta odmienność systemów wyborczych przejawia się w wyborach do PE.

Ze wstydem wyznaję, że nie zadałem sobie trudu przeliczenia ilu naszych posłów, wybranych w wyborach 2007, kandydowało do Parlamentu Europejskiego, ale chyba nie popełnię wielkiego błędu, jeśli założę, iż niewiele mniej niż połowa? Była to gra bez ryzyka: bo albo się wygra, albo przegra. Jak się wygra, to dużo większa forsa i salony europejskie, a jak się przegra, to trochę mniej, ale zawsze nie jest to żadna katastrofa. Posłowie więc chętnie pozwalali partyjnym szefom obsadzać swoimi nazwiskami miejsca na listach wyborczych. Szefowie, natomiast, chętnie wykorzystywali tę okazję i to dla kilku powodów. Po pierwsze: można było w ten sposób łatwo pozbyć się  konkurentów do przewodzenia partiom. Kiedyś, w zamierzchłych czasach nieubłaganego postępu i sprawiedliwości społecznej, konkurentów wysyłano na wyspy bezludne, dzisiaj można ich po prostu wysłać do Brukseli, gdzie jedzenie bardziej wykwintne i w ogóle same przyjemności. W ten elegancki sposób Jarosław Kaczyński pozbył się Zbigniewa Ziobry, Napieralski – Olejniczaka, Pawlak – Kalinowskiego. Nie wiem co sądzić o Platformie i kogo pozbył się Donald Tusk, ale i tego pewnie się niebawem dowiem. Po drugie: wysłanie do Brukseli posłów z własnej partii robi miejsce dla kolejnych aktywistów, dla których miejsc do tej pory brakowało. Wchodzą oni "z automatu" na opróżnione ławy poselskie, bez potrzeby kolejnych wyborów. Ponieważ są to bez wyjątku osoby, które zdobyły w wyborach parlamentarnych znikomą ilość głosów poparcia, więc jest to prawdziwa gratka i tym bardziej zobowiązuje wobec dobroczyńców, którzy ich nazwiska na listach wyborczych umieścili. W ten sposób rządzenie partią staje się przyjemniejsze i dużo łatwiejsze. Dzięki żelaznej logice tego rodzaju wśród nowo wybranych posłów Parlamentu Europejskiego znalazło się 17, a więc 34%, dotychczasowych "przedstawicieli Narodu Polskiego".

Zaintrygowany tym szczególnym przykładem wyborczej sprawiedliwości postanowiłem dowiedzieć się, jak sobie z tym radzą tam, gdzie wybory, z założenia, muszą być niesprawiedliwe? Kogo pozbyli się tym sprytnym sposobem lider laburzystów Gordon Brown, szef torysów David Cameron czy przywódca brytyjskich liberałów Michael Medowcroft?

Niespodzianka. Okazuje się, że nikogo. Ani jeden z 20 nowych brytyjskich deputowanych do Parlamentu Europejskiego nie sprawował mandatu posła do Izby Gmin!

Nie wierząc własnym oczom poszedłem szukać ratunku na liście nowych deputowanych francuskich: tam przecież ordynacja wyborcza jest bardziej sprawiedliwa, dopuszcza dwie tury?

Niestety. Tu też spotkał mnie zawód: ani jeden francuski poseł nie zasiadał przed samymi wyborami w Zgromadzeniu Narodowym

Dlaczego? Dlaczego tak jest? Dlaczego ich (posłów wybranych w JOW) nie kuszą brukselskie apanaże, wygodne życie w Stolicy Zjednoczonej Europy? Na jednej z konferencji Ruchu JOW przemawiał Lord Norman Lamont, Kanclerz Skarbu w rządzie Johna Majora, i przekonywał nas, że być posłem wybranym w ordynacji proporcjonalnej to sama przyjemność! Taki może sobie pozwolić i na wakacje na Karaibach czy Bali, i na inne radości, podczas gdy jego odpowiednik w niesprawiedliwym systemie wyborczym, musi orać jak wół! Kiedy nadchodzi weekend, zamiast na działkę czy jezioro, musi gnać do swojego okręgu wyborczego i tam, prawie cały weekend, spotykać się z wyborcami z jego okręgu, wysłuchiwać ich narzekań i idiotycznych propozycji, odpowiadać na pytania, obiecywać nie wiadomo co!

Więc to jest prawdziwa zagadka: dlaczego? Zwolennicy sprawiedliwości wyborczej (tj. przeciwnicy JOW) przekonują nas, że JOW dobrze funkcjonują u Anglosasów, bo oni mają niesprawiedliwość we krwi, mają za sobą ponad 200 lat stosowania tego karygodnego systemu, ale u nas to się nigdy nie sprawdzi. No, dobrze, a co z żabojadami? U nich JOW-y dopiero od czasów gen. De Gaulle’a, więc to jeszcze w krew im wejść nie mogło? Poza tym, wiadomo, Francuzi przepracowywać się nie lubią, dlaczego więc nie kusi ich lekkie, łatwe i przyjemne życie za dobre pieniądze?

 W Polsce jest wielu inteligentów, którzy twierdzą, że ordynacja wyborcza jest bez znaczenia: może ktoś z nich pokusi się o objaśnienie tego fenomenu?

Wrocław, 28 czerwca 2009