Dyktator (stanu wojny)
Wpisał: Zofia Kossak   
14.07.2014.

Dyktator (stanu wojny)

 

Zofia Kossak, „Ognisty wóz”, „W Polsce podziemnej”, PAX 1999

[Weronika – pseudonim pisarki md]

 

Gdy przed wojną znajomi zapewniali Weronikę, że wystarczy ubez­pieczyć mieszkanie, by unieszkodliwić złodziei, gdyż Towarzystwa Ubezpieczeń opłacają stały podatek Związkowi Włamywaczy, kobieta nie chciała wierzyć. Co za wymysł! Samo zestawienie solidnych in­stytucji asekuracyjnych z aspołecznym, nieuchwytnym elementem zło­dziejskim wydawało się jej bluźniercze.

Podobnie kategorycznie odmówiła wiary sławnej przygodzie majora Butryma, choć, ten ostatni nie miał opinii łgarza. A przygoda była następująca: majorostwo wyjeżdżali za granicę. Butrym kupował bilet w wielkim tłoku przy kasie, żona jego rozmawiała z odprowadzającymi ją adoratorami, stojąc po zewnętrznej stronie barierki. Kasjer domagał się drobnych. Butrym poprosił o nie żonę. Majorowa nie dosłyszała zajęta rozmową. Butrym przechylił się przez poręcz, otworzył torebkę żony, wyjął portmonetkę z drobnymi, zapłacił, odszedł od okienka.

U wejścia młody elegancki pan podał mu portfel. "Przepraszam, nie wiedziałem, że pan kolega", uchylił kapelusza i znikł w tłumie. Butrym stał zbaraniały patrząc na wręczony portfel. Jego własny. Z pieniędzmi przeznaczonymi na dwumiesięczny pobyt na Riwierze! Skąd się wziął? Przecież ma go przy sobie... Sięgnął odruchowo do wewnętrznej kieszeni ubrania. Kieszeń była przecięta i pusta... Kiedy skradziono mu portfel? Dzięki czemu oddano? Zapewne sięgnięcie do torebki żony zostało mylnie pojęte. "Nie wiedziałem, że pan kolega..."

Te stare, nieprawdopodobne historie przypomniały się Weronice teraz, w czwartym roku wojny, gdy komendant organizacji bojowej "Wawer" postanowił szukać kontaktu Z królem czy prezydentem złodziei.

Chodziło o torebkę łączniczki Polci. Polcia wróciła przed chwilą do "bazy" zdesperowana, półżywa. Padła na krzesło i zaczęła histerycznie szlochać. Trzeba było pospiesznie zamknąć okno, by jej ryków nie posłyszano na ulicy. Z bezładnych słów, przerywanych spazmami, dorozumiano się, że po drodze na Śniadeckich skradziono jej w tram­waju torebkę.

Otoczenie odetchnęło.

- Wielka rzecz! Przecież w torebce nie miałaś nic trefnego...

- Miałam! Właśnie, że miałam!! Właśnie, że... Zabijcie mnie! Boże! Boże!

Zachłystywała się płaczem, głową tłukła o stół. Pomału wydobyto z niej straszną prawdę: Polcia przez pomyłkę wsunęła do konspiracyjnej kieszeni wszytej u dołu spódnicy, niewinne kartki chlebowe, a do torebki w miejsce kartek grypsy dostarczone z Pawiaka, mające być przez nią rozniesione nazajutrz. I tę torebkę z grypsami skradziono...

- Zabijcie mnie! Oddajcie mnie gestapo! - powtarzała nieprzytomnie. Wzruszano ramionami, wiedząc dobrze, co spowodowało podobną omyłkę: przemęczenie. Człowiek przemęczony nie wie, co robi. Trzy czwarte „wsyp" konspiracyjnych wynikało z przemęczenia. Zasadniczo każdy powinien był mieć co dwa tygodnie bodaj dobę odpoczynku, w praktyce jednak ludzi zawsze brakło, miłość własna nakazywała "trzymać fason" i nie przyznawać się do zmęczenia. Skutki nie dały na siebie czekać.

Tym razem mogły być wyjątkowo groźne. W wypadku dostania się grypsów pawiackich w niepowołane ręce, "wpadali" więźniowie, którzy je pisali, i ci, co mieli wiadomości otrzymać, i ci, co z narażeniem życia wynieśli karteluszki poza obręb więzienia. Rwała się cała sieć. W najlep­szym razie, jeśli złodziej grypsy zniszczy, zawarte w nich wskazówki dotyczące śledztwa, decydujące o życiu ludzi, nie dotrą na czas do rąk adresatów... .

- A może złodziej odniesie papiery? - błysnęła komuś nadzieja.

- Tam była kennkarta z fałszywym adresem... Na spalony dom...

Zabijcie mnie! Zabijcie!...

         W tym momencie nadszedł Roch i posłyszawszy, o co chodzi, postanowił szukać dojścia do samego szefa "cechu" złodziejskiego.

         - Jest taki?

         - Musi być, bo tam wszystko gra jak w zegarku. Znam się ze złodziejami, bo oni rozlepiają nasze proklamacje. Morowcy są.

 

Cały dzień minął na poszukiwaniu kontaktu z "szefem". Dyktator okazywał się zakonspirowany ściśle i niedostępny. Na koniec jednak przyszła odpowiedź pomyślna: szef zgadzał się na spotkanie.

Wiedziono Rocha tak długo i zawile, przez tyle domów o podwójnych bramach i przejściach piwnicznych, iż na koniec szczerze nie wiedział, gdzie się znajduje. Mieszkanko było schludne, mieszczańskie, szef o wyglądzie solidnego rzemieślnika siedział nad kiełbasą z ogórkiem i wódką.

- Z "Wawra"? - mruknął pytająco.

- Z "Wawra".

Podali sobie dłonie, szef wskazał krzesło, przysunął kiełbasę, bimber.

         - "Wawer" dobra organizacja - przyznał - ale faktycznie, czym mogę panu szanownemu służyć?

         - Wczoraj koło piątej, w osiemnastce skradziono naszej łączniczce torebkę, w której miała grypsy z Pawiaka - objaśnił rzeczowo Roch. Szef podniósł brwi zgorszony.

- Grypsy w torebce?! Ładne macie łączniczki!

- To dzielna i sprytna dziewczyna, ale pomyliła się.

- Nie trzymałbym ani jednego dnia podobnej gęsi... Aniby co ja mam na to poradzić? Nastręczyć wam lepszą łączniczkę?

         - Myślę, że pan mógłby polecić zwrócenie torebki ze wszystkim, co

w niej było...

- Faktycznie mógłbym, gdyby to nasi zrobili. Ale, panie szanowny, to był na pewno amator, pieskie nasienie... Amatorów sam bym Niemcom oddał... Hołota bez pojęcia... Paskudzi zawód... Łobuzy!...

- Nie wiem, czy to był amator...

- Owszem, bo jakby nasz, już by mi grypsy odnieśli...

-  Może jednak pan zechce spróbować?

- Spróbuję, ale nic z tego nie będzie. Za amatorów nie odpowiadam. Napijemy się!

- Nie zaszkodzi.

- Pod Hitlera, żeby miał ciężkie skonanie...

- Byle prędko.

- Za zdrowie naszego Związku!

- Za zdrowie dobrych patriotów w Związku - sprostował Roch.

- A czy u nas są inne? Jak złodziej, to już nie patriota, szanowny pan sobie wyobrażasz? W każdym fachu trafiają się gałgany, tylko od nas ani jeden do Niemców nie przystał... A pan szanowny w cywilu, chciałem powiedzieć poza konspiracją, jaki osobliwie ma zawód?

- Kapitan Piątego Palu... [Pułk Artylerii Lekkiej md]

- Fajno. Ale kiedy panu trzeba proklamacje na niemieckich urzędach rozlepić, to pan nie idziesz do dyrektora banku, tylko do złodzieja... co?

- Ano, tak się składa...

- Cóż będzie z torebką?

- Powiedziałem, że spróbuję. Przyjdź pan o siódmej na przystanek na 6 Sierpnia naprzeciw szpitala i czekaj. Albo ci przyniosą, albo nie. Jeśli do siódmej piętnaście nie będzie nikogo, możesz zawracać do domu.

 

Roch ostentacyjnie zaczytywał się w "szmatławcu", ślizgając po szpaltach niewidzącymi oczami, myślał, że gdyby Niemcy byli cokol­wiek sprytniejsi, aresztowaliby z punktu każdego trzymającego "gadzi­nówkę" w ręku. Polcia blada i roztrzęsiona stała obok; udawali, że się nie znają. Godzina naznaczona mijała, parę wozów przeszło, nikt nie nadchodził. Było już dziesięć po siódmej, gdy dwóch młodzieńców o przesadnie sportowym wyglądzie podeszło do czekających. Jeden zasłaniał chustką lewą stronę twarzy, drugi wysunął spod poły płaszcza torebkę.

- Moja! - pisnęła nieprzytomnie Polcia.

- Wolnego, paniusiu, wolnego... Sprawdzić, pokwitować prędko...

         Otworzyli. Grypsy były na miejscu. Roch gryzmolił pospiesznie podziękowanie na kartce wydartej z notesu. Młodszy sportowiec osłaniający twarz chustką nachylił się ku niemu.

         - Panie szanowny - szepnął - na drugi raz nie tak ostro!... Mordę mi

skul...

         Uchylił chustki, ukazując zapuchniętą twarz i krwawo podbite oko.

 

"Gazeta Literacka" (Londyn) 1950, nr 2