Podróż do Lourdes Alexis Carrel
Wpisał: Mirosław Dakowski   
15.08.2009.

[ z książki „Podróż do Lourdes” Alexis Carrel, wyd. Maria Vincit”, Wrocław, 2006. Lerrac jest anagramem nazwiska autora. Maria Ferrand nazywa się w rzeczywistości Maria Bailly. Podróż miała miejsce w 1903 roku. Carrel dostał nagrodę Nobla w 1913 roku z medycyny i fizjologii. md]

            ...Jest jeszcze ta młoda dziewczyna, Maria Ferrand, do której mnie wzywano chyba z dziesięć razy, a któ­rej grozi bardziej bezpośrednie niebezpieczeństwo niż innym. Nieszczęśliwa dziewczyna ma gruźlicę otrzewnej w ostatnim stadium. Cała jej rodzina wymarła na gruźlicę. Ona sama prze­szła już otwartą gruźlicę z ranami i jamami w płucach, a od kilku miesięcy zapadła na gruźlicę otrzewnej, stwierdzoną przez jej lekarza i przez Bromilloux - znanego chirurga z Bordeaux. Stan tej nieszczęśliwej jest opłakany. Musiałem robić jej za­strzyki z kofeiny. Boję się, że umrze mi w rękach. Gdyby ta dziewczyna wyzdrowiała, byłby to prawdziwy cud. Uwierzył­bym wtedy we wszystko i zostałbym mnichem. [.....]

            Sala pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia przezna­czona była dla ciężko chorych. Była przestronna, ciemna i cicha i mieściła się na parterze. Przez wysokie okna o małych kwa­dratowych szybach, wychodzące na klasztor, wsączało się świa­tło szare i zimne, zostawiając na zewnątrz całą radość słonecz­nego popołudnia.

            Mdły zapach jodoformu unosił się w powietrzu. Wzdłuż pobielonych ścian ciągnął się rząd łóżek przykrytych brunatnymi kocami. Było ich dwadzieścia. Chore, zupełnie ubrane - siedząc na krzesłach bądź leżąc na łóżkach - czekały na udanie się do źródła. Lerrac przechodził w milczeniu od łóżka do łóżka. Czyn­ności lekarza w Lourdes są bardzo uproszczone. Nikt niczego odeń nie oczekuje. Wszyscy liczą tylko na Najświętszą Pannę. Czyż nie do Niej należy uzdrawianie chorych, uśmierzanie bólu, usu­wanie wrzodów? Lekarz jest tylko dlatego, że wymagają tego prze­pisy szpitalne, ale wzywa się go w ostatecznych wypadkach, gdy trzeba zrobić zastrzyk z morfiny lub eteru.

            Lerrac podszedł do łóżka dziewczyny dotkniętej gruźlicą otrzewnej. Stała już koło niej siostra przełożona i młoda osoba w białym fartuchu pielęgniarki pielgrzymek panna d'O. Pod­niosła ładną, zatroskaną twarz i zwróciła się do Lerraca.

            - Panie doktorze, oczekiwaliśmy pana z niecierpliwością. Stan chorej znowu się pogorszył. Naprawdę nie wiem już, co ro­bić. Ledwo może mówić. Wydaje mi się, że z nią jest bardzo źle.

            Lerrac zbliżył się do Marii Ferrand i zaczął przyglądać się jej z uwagą. Chora leżała bezwładnie na plecach. Blada i wychu­dzona jej twarz opadała na poduszki. Ramiona cienkie jak pisz­czele spoczywały na pasie. Oddychała szybko i z trudnością.

            - Jak się pani czuje? - zapytał łagodnie Lerrac. Zwróciła nań oczy zgaszone, okrążone sinym cieniem.

            Szare wargi poruszyły się, wymawiając jakieś niezrozumiałe słowa. Lerrac dotknął jej ręki i położył palec na pulsie. Tętno było szybkie i nierówne - sto pięćdziesiąt uderzeń na minutę. Serce słabło.

            - Proszę mi podać strzykawkę Pravaza - zwrócił się do pielęgniarki. - Zrobimy jej zastrzyk z kofeiny w udo.

            Odchyliwszy koce, pielęgniarka usunęła obręcz przy­trzymującą na brzuchu pęcherz z lodem. Ukazało się wychu­dzone ciało Marii Ferrand. Kości wystawały pod skórą, brzuch był wzdęty. Nabrzmienie było niemal równomierne, nieco bar­dziej uwydatnione z lewej strony. Lerrac delikatnie przyłożył ręce do brzucha chorej i naciskając z lekka, przesunął je po gład­kiej skórze. Brzuch wydawał się być rozdęty twardą masą, a tuż pod pępkiem część najbardziej wklęsła wypełniona była cieczą. Był to klasyczny przypadek gruźlicy otrzewnej.

            Wziąwszy podaną przez zakonnicę strzykawkę, Lerrac przesunął igłę przez płomień lampki spirytusowej i wbił w wy­chudzone udo chorej. Kiedy kokaina rozchodziła się pod skórą, twarz Marii skurczyła się z bólu. Lerrac przesunął ręką po no­gach chorej, opuchniętych aż do kolan, dotknął jej nosa i rąk, które zimne już były od samego rana, przyjrzał się uważnie uszom i paznokciom, przybierającym już odcień sinozielony. Zwracając się do swego przyjaciela A., trzymającego się na ubo­czu i przejętego tym widokiem choroby i cierpienia, Lerrac rzekł:

            - Jest to gruźlica otrzewnej w ostatnim stadium. Ciecz już prawie zupełnie ustąpiła. Po obu bokach wyczuwa się stward­nienie. Oboje rodzice tej dziewczyny zmarli na gruźlicę. Ona zaś mając lat piętnaście, pluła już krwią, a w osiemnastym roku życia zachorowała na zapalenie opłucnej na tle gruźliczym i z lewego jej płuca wypuszczono dwa i pół litra płynu. Później utworzyły się jamy w płucach. Wreszcie od ośmiu miesięcy cierpi na gruźlicze zapalenie otrzewnej, co jest łatwe do rozpoznania. Jest w stanie ostatecznego wycieńczenia. Serce już ledwo bije. Spójrz, jaka wychudzona, zwróć uwagę na kolor twarzy i pal­ców. Już nie pożyje długo - najwyżej jeszcze kilka dni, ale jej los jest przesądzony.

            Kiedy Lerrac odstąpił od łóżka, panna d'O. zwróciła się do niego z zapytaniem:

- Panie doktorze, czy możemy zawieźć Marię do źródła? Lerrac spojrzał na nią ze zdziwieniem:

- A jeśli wam umrze w drodze? - zapytał.

- Mówiła mi, że koniecznie chce być zanurzona w wodzie ze źródła... Przecież po to tu przyjechała.

            W tej właśnie chwili wszedł na salę doktor J., lekarz z miasteczka pod Bordeaux, który przywiózł do Lourdes kilku swoich chorych. Lerrac zwrócił się do niego natychmiast z za­pytaniem - czy uważałby za wskazane przewiezienie Marii Ferrand do źródła.

            Trzeba było od nowa ściągnąć koce i usunąć obręcz z lo­dem. Dr J. pochylił się nad chorą, przyłożył swe pożółkłe ner­wowe palce do jej ciała, opukał i zbadał, po czym rzekł cicho:

- To już agonia. Może umrzeć przed Grotą.

- Widzi pani sama, jaką nieostrożnością byłoby zawożenie tej chorej do źródła - zwrócił się Lerrac do pielęgniarki. „­Ale ja nie jestem tu od tego, żeby wydawać rozkazy albo cze­goś zabraniać.

- Ta biedaczka nie ma już nic do stracenia. Czy umrze dziś, czy za kilka dni - to już nieważne. Byłoby prawdziwym okru­cieństwem odmówić jej tego najwyższego szczęścia i nie do­wieźć do Groty. Boję się tylko, czy będzie w stanie przebyć tak długą drogę. Wyruszymy stąd za chwilę...

            - Ja również idę do źródła. Gdyby zbliżał się koniec, pro­szę mnie natychmiast przywołać - rzekł Lerrac i chowając do kieszeni flaszeczkę z eterem i strzykawkę, wyszedł w towarzy­stwie doktora J. i swego przyjaciela A. B.

- Ta dziewczyna jest umierająca - powtórzył dr J.

- Doktorze, niech pan idzie z nami do źródła - rzekł Lerrac. - Zobaczymy czy spełni się "nieprawdopodobny cud przy­wrócenia do życia umarłej". A nuż będziemy świadkami takie­go cudu. Ciekaw jestem, jaka byłaby reakcja tłumu w wypadku cudownego uzdrowienia Marii Ferrand.

Pochylając się zaś do ucha przyjaciela, dodał szeptem: - Jeśli ta dziewczyna wyzdrowieje, uwierzę w cuda.

            Ponad monumentalnymi schodami, które z obu stron ko­ścioła dolnego prowadzą w górę ku białej bazylice z jej wieżą jak strzała wzbijającą się w przestworza, Plac Różańcowy ską­pany był w blasku słońca. Dochodziła godzina druga. Kilku sa­motnych pielgrzymów opierało się o balustradę schodów. Ba­zylika, wysmukła i czysta w linii, wydawała się wystrzelać ku błękitnemu niebu żarliwą modlitwą. Wraz z doktorem J. Lerrac skierował się ku Grocie. Przeszedł pod arkadami górnej drogi, których cień padał na biel chodnika biegnącego nad potokiem i odczuł świeży chłód idący od drzew. W czystym powietrzu powiało wonnym tchnieniem. Chorych jeszcze nie było. Pod wielkimi platanami naprzeciw spienionych i zimnych wód po­toku stały niebieskie zabudowania kąpielowe. Żelazne ogrodze­nie otaczało półkolem miejsce, gdzie złożone były bezpiecznie nosze i wózki chorych. Między ogrodzeniem a potokiem cią­gnął sznur pielgrzymów.

            Lerrac usiadł na ławce przy drzwiach prowadzących do sadzawki dla kobiet. Lekki wiatr igrał ciemnym listowiem pla­tanów. Plamy słoneczne poruszały się łagodnie na kamiennych płytach chodnika. Poprzez ciemne gałęzie drzew Lerrac spoglą­dał na łąki ciągnące się po drugiej stronie potoku, na łańcuch niskich wzgórz przerywany białymi murami zabudowań fol­warcznych, na czysty błękit nieba, po którym płynęły jasne chmurki. Gdzieś w oddali z wieży wioskowego kościoła zadźwięczał srebrny głos sygnaturki. Ćwierkał konik polny.

            Roztaczała się przed nim wizja łagodnej świeżości, radości i spokoju. Cicha słodycz tej godziny oderwała jego myśli od naukowych zagadnień i pozwoliła zapomnieć o chęci szybkie­go wyjazdu. Ulegał przedziwnemu urokowi tego miejsca, tak pełnego niewysłowionej błogości, gdzie ukazać się miały wszyst­kie potworne nieszczęścia ludzkie. Już wkrótce z nadejściem godziny zanurzeń wspaniałe piękno natury będzie skażone brzy­dotą i nędzą ludzką, ranami, wrzodami i wszystkimi okropno­ściami wystawionymi na światło dzienne.

            Nadeszła grupa pielgrzymów. A. B. i jakiś pan w żółtych kamaszkach dźwigali nosze, na których leżała na wznak Maria Ferrand. Wychudłe ciało przykryte było brunatnym kocem, pod którym uwydatniało się nabrzmienie brzucha. Oddech jej był szybki i krótki. Panna d'O. osłaniała białą parasolką trupio bla­dą twarz chorej. Widok ten, tak zwykły i codzienny w każdym szpitalu, tu w jasnym świetle dnia, uwydatniającym wszystkie szczegóły, sprawiał przygnębiające wrażenie.

            Przed wniesieniem chorych do łazienek złożono ich na chwilę na ziemi. Wydawało się, że Maria Ferrand straciła przy­tomność. Lerrac ujął jej przegub. Puls zanikał. Twarz była zie­mista. Zielona mucha usiadła pod jej nosem. Panna d'O. odpę­dziła ją chusteczką. Lerrac położył strzykawkę i buteleczkę z eterem na ławce obok siebie i czekał.

            "Jak trudno przewidzieć, co się z chorym stanie - myślał. Nie ma wątpliwości, że ta dziewczyna jest stracona. A jednak nie mógłbym określić, kiedy umrze - czy za godzinę, czy za trzy lub cztery dni. Gdyby umarła podczas zanurzania, byłbym ciekaw, jakie wrażenie śmierć jej wywarłaby na innych chorych, bo przecież taka śmierć byłaby zaprzeczeniem istnienia cudów."

Z wieży bazyliki biła godzina druga. Tłumnie zaczęły nad­ciągać wózki z chorymi prowadzone przez sanitariuszy w oto­czeniu masy pielgrzymów. Jakaś wytworna pani, z twarzą prze­słoniętą gęstym czarnym woalem, usiadła na ławce obok Lerra­ca. Poprzez czerń krepy przebijało coś czerwonego. Wydawała się, że jest to twarz trupa pozbawiona nosa, na której, "choroba wilka" wytłoczyła krwawe pasma w kształcie złowrogich pa­jąków. Jakiś młody człowiek w żałobie w jasno popielatych rę­kawiczkach ciągnął wózek z siedzącą na nim kretynką o wiel­kim trzęsącym się wolu. Obok niej siedziała młoda kobieta z paraliżem prawego boku, a za nimi - zidiociała dziewczyna, trzęsąc bez przerwy głową, wydawała jakieś niezrozumiałe beł­koty. Z ust jej ociekających śliną zwisał gruby język.

            Coraz to nowe wózki nadciągały bez przerwy. Początkowo Lerrac czuł się poruszony do głębi cierpieniami i jękami chorych. Zwolna jednak w tym tłumie nie­szczęśliwców zaczęło go ogarniać dziwne uczucie. Będąc sam w pełni młodości i życia, myślał o rozpaczy tych ludzi równie młodych jak on, którzy pozbawieni swobody i możliwości dzia­łania, zamknięci w czterech ścianach pokoju, nigdy nie mieli odczuć słodkich wzruszeń miłości.

            Myśl jego zatrzymała się na Marii Ferrand, której życie suchotnicy spędzone w szpitalach było mu dobrze znane. Teraz bliska była śmierci, nie zaznawszy uroków wiosny i miłości. A jednak nie była tak nieszczęśliwa, jakby można oczekiwać, gdyż wierzyła w Chrystusa, który był jej nadzieją i jedyną my­ślą." Jakże słodka musi być śmierć człowieka wierzącego - roz­myślał Lerrac - skoro wiedzie go przed oblicze Najświętszej Panny i Chrystusa. Jakiż to piękny obraz! Jakże przedziwny urok musiał roztaczać wokoło siebie ten Jezus o łagodnych ruchach, kiedy w rozzielenionej wiosną Judei wstawał, by wygłosić nie­zapomniane Kazanie na Górze! A ta Najświętsza Panna współ­czująca wszystkim cierpieniom i ochraniająca nieszczęśliwych

Jakże słodki to obraz!

            ,,O Panno Święta, jakże chciałbym wierzyć jak ci wszy­scy nieszczęśliwi, że to źródło Cudowne nie jest tylko tworem naszej wyobraźni! Uzdrów tę biedną dziewczynę - ona zbyt wiele już wycierpiała. Daj jej żyć - a mnie daj wiarę. Z chwilą, gdy zmysł obserwacyjny przestaje działać, człowiek staje się igraszką teorii i impulsów. To, co widzę w tej chwili - rozum mój ogarnia. Jeśli ta dziewczyna wyzdrowieje - co wydaje się absurdem - spraw, bym mógł uwierzyć, widząc ją żywą, wra­cającą od źródła."

            Chorzy nie przestawali nadciągać. Po drugiej stronie ogro­dzenia zbierali się mężczyźni. Młody człowiek o Chrystuso­wym wyglądzie, z oczyma pełnymi ekstazy, rozjaśniającymi t warz pożółkłą i zapadniętą, leżał wyciągnięty na noszach. Pro­mieniował nadzieją. Chłopak, któremu choroba Potta wykrę­ciła uda aż do piersi, odmawiał żarliwiej Różaniec, skurczony w swoim wózeczku. Wykrzywionymi w górę i zniekształconymi przez narośl listami J. D. szeptał słowa modlitwy, zwracając ku niebu jedyne zdrowe oko. Wszyscy chorzy, których przywieziono ze szpita­la, leżeli teraz na noszach złożonych na ziemi. Wszyscy wyda­wali się spokojni i szczęśliwi. Zjawił się S. M. w czarnym bere­cie na głowie z twarzą ociekającą potem. Wszedł pomiędzy cho­rych i polecił sanitariuszowi ustawić nosze w szeregi. Młody ksiądz zajął wyznaczone mu miejsce pośród chorych. Miał roz­począć zbiorową modlitwę. Cała przestrzeń między ławkami a potokiem wypełniona była falującym morzem bladych twarzy i obnażonych głów.

Na małym wózku wracała właśnie Maria Ferrand. Lerrac pośpieszył ku niej. W wyglądzie chorej nie było żadnej zmia­ny; ta sama blada twarz, wątłe ciało. Nie było też widocznego pogorszenia.

- Natarto jej tylko brzuch wodą ze źródła - powiedziała panna d'O. - Zakonnice nie chciały zezwolić na zanurzenie. Przenosimy ją teraz pod Grotę.

- Przyjdę tam za chwilę - odpowiedział Lerrac. - Stan jej nie uległ zmianie. Gdyby się pogorszył, proszę mnie za­raz zawezwać.

Ksiądz padł na kolana twarzą zwrócony do chorych i do tłumu. Wzniósł ramiona do nieba i rozpostarł je na znak krzy­ża. Był młody, twarz miał białą i tłustą, pokrytą piegami i świecącą od potu. Jego przemożna wiara i oczy dziecka rato­wały go od śmieszności. Głos jego rozbrzmiewał tak wielką nadzieją, iż wydawało się, że płynie ku górze wprost do stóp Najświętszej Panny.

            - Panno Święta, uzdrów naszych chorych - wołał, rozdzierając swe niewinne usta.

- Panno Święta, uzdrów naszych chorych - odpowiedział tłum potężnym krzykiem, który targnął powietrzem jak wzbu­rzana fala.

            - Panno Święta, wysłuchaj nas!

            - Panno Święta, wysłuchaj nas!

            - Jezu, miłości nasza!

            - Jezu, miłości nasza!

            Wołanie tłumu stawało się coraz potężniejsze. Ponad głowami widać było ramiona wyciągnięte w górę. Chorzy unosili się na swoich noszach. Napięcie wzrastało. Ksiądz powstał z klęczek.

            - Módlmy się bracia z ramionami wzniesionymi na znak krzyża!

I wszystkie ramiona wyciągnęły się ku niebu. Jedno wiel­kie westchnienie uleciało z wszystkich piersi. Coś nieuchwyt­nego i przepotężnego, nieodpartego i tajemnego przebiegło przez tłum, unosząc wolę ludzką i udręki ziemskie wysoko ponad góry.

            Lerrac ulega temu potężnemu nastrojowi, dla którego nie znajduje wytłumaczenia. Gardło ma ściśnięte, ramiona skurczone i nie wiedząc dlaczego, ma ochotę do płaczu. Jakże mocnych wzruszeń muszą doznawać chorzy, osłabieni niemocą, jeśli czło­wiek tak zdrowy jak Lerrac jest pod tak wielkim wrażeniem chwili. Z niepokojem przesunął oczyma po tłumie, zatrzymując szczególnie wzrok na nerwowo chorych i wyczekując, że nagle któryś z nich się zerwie i że rozlegnie się radosny okrzyk cudem uzdrowionego. Nikt się nie ruszył.

            Przecisnął się przez tłum i szedł między rzędami wóz­ków, kierując się ku Grocie. Usiadł na poręczy ogrodzenia nad potokiem i przyglądał, się pielgrzymom. Dostrzegł wśród nich młodego lekarza z Bordeaux, M. M., którego poznał poprzed­niego wieczora.

- Macie jakieś uzdrowienia? - zapytał go.

- Nie. Kilku histeryków zostało uleczonych, ale nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Takie wypadki widzi się w szpitalach.

- Niech pan pójdzie ze mną do mojej chorej - powiedział Lerrac. - To nie jest szczególnie interesujący wypadek, ale stan jej budzi poważną obawę. Powinna być teraz przy Grocie.

- Widziałem ją kilka minut temu - odrzekł M. - Naprawdę to godne pożałowania, że pozwolono jej przyjechać do Lourdes zamiast poddać ją operacji. Nie wydaje się, żeby ta podróż do Groty miała jej pomóc.            .

            Była godzina mniej więcej pół do trzeciej. Pod Skałą Mas­sabielską Grota jaśniała blaskiem tysięcy świec. Jej ściany po­kryte były różańcami i kulami uzdrowionych. Poprzez wysoką żelazną kratę - strzegącą wejścia - można było dojrzeć w za­głębieniu Skały statuę Najświętszej Panny, stojącą w tym sa­mym miejscu, w którym niegdyś ukazała się Bernadetce Świe­tlana Biała Pani - Niepokalane Poczęcie. U stóp Najświętszej Panny roztaczał się wielki czworobok otoczony balustradą, a specjalnie przeznaczony dla chorych, którzy w ten sposób zaj­mowali jak gdyby miejsce honorowe tuż przy Grocie.

            Przy wejściu stali sanitariusze utrzymując porządek wśród napierającego tłumu pielgrzymów i torując drogę wózkom i noszom z chorymi. Tuż przy barierze w pierwszym rzędzie, w miejscu najbliższym Groty, złożono właśnie na ziemi jakieś nosze, przy których stanęła szczupła postać panny d'O. Lerrac i dr M. podeszli bliżej i zajęli miejsca po drugiej stronie balu­strady, skąd mieli ogólny widok na chorych i pielgrzymów. Oparli się o niską poręcz, przy której, złożona na noszach, le­żała bez ruchu Maria Ferrand. Pierś jej unosiła się w szybkim oddechu. Chora wydawała się być w agonii. Podeszło kilku innych pielgrzymów. Dama w czarnym welonie stanęła tuż przy noszach w pierwszym rzędzie. Podniosła zasłonę z twarzy i Lerrac ujrzał odrażającą maskę. Panna d'O. przyklękła mięk­kim ruchem, ukazując wytworny profil i długie rzęsy delikat­nie ocieniające twarz. Zatonęła w modlitwie jak gdyby błagając o spełnienie się cudu.

            Sanitariusze i pielęgniarki nadciągali coraz tłumniej, wio­ząc chorych. Obok Marii Ferrand umieszczono idiotkę z ustami ociekającymi śliną i kretynkę z trzęsącym się wolem. Ukazał się rozgorączkowany główny sanitariusz, przepychając się przez tłum swą potężną piersią udekorowaną odznakami i orderem papieskim.

            Wzrok Lerrac spoczął na Marii Ferrand. Wydawało mu się, że w twarzy jej zaszły jakieś zmiany; sine plamy jak gdyby zniknęły, cera wydawała się mniej blada. "Mam przywidzenia­ mówił do siebie. - Jest to ciekawe zjawisko psychologiczne i należałoby je może zanotować." Wyciągnął pióro i na mankie­cie zapisał dokładną godzinę swojego spostrzeżenia. Była dru­ga czterdzieści.

            "A jednak nigdy dotąd nie miałem przywidzeń" - pomyślał i zwracając się do dra M. rzekł:

            - Niech pan się przyjrzy tej chorej. Czy nie wydaje się panu, że w wyglądzie jej zaszła poprawa?

            - Polepszenie da się stwierdzić tylko wtedy, jeśli istotnie zachodzi - odpowiedział M. - Ja widzę tylko, że stan jej się nie pogorszył.

            Lerrac zbliżył się do chorej, zbadał jej puls i oddech i po chwili rzekł:

            - Oddycha spokojniej.

            - Toteż wydaje się, że teraz właśnie - umrze odrzekł M., który, będąc człowiekiem niewierzącym, nie mógł się w tym dopatrzyć zdarzenia nadzwyczajnego - możliwości cudu.

Lerrac nie rzekł słowa. W jego oczach następowała szybka i wyraźna poprawa w ogólnym stanie chorej. Czuł, że za chwilę stanie się coś niezwykłego. Zesztywniał, broniąc się przed opa­nowującym go wzruszeniem. Przechyliwszy się przez balustradę, całą uwagę skupił na Marii Ferrand, nie widząc już nikogo poza nią. Do cisnącego się tłumu chorych i pielgrzymów ksiądz wy­głaszał właśnie kazanie. Potem rozległy się śpiewy i błagalne modlitwy. Twarz Marii zmieniała się nieustannie. Błyszczące oczy zwróciła w zachwyceniu ku Grocie. Widoczne było wyraźne po­lepszenie. Panna d'O. pochyliła się nad chorą, by ją podtrzymać.

            Nagle Lerrac poczuł, że blednie. Widział, widział wyra­źnie, że koc na wydętym brzuchu zaczyna się zwolna zapadać. W osłupieniu swym zwrócił na to uwagę doktora M.

- Rzeczywiście - rzekł M. - Wydaje się, że nastąpiło sklę­śnięcie. To chyba koc się obsunął.

Z wieży bazyliki wybiła godzina trzecia. Nabrzmienie brzu­cha zaczęło ustępować i po kilku minutach wydawało się, że znikło zupełnie. "Ja chyba oszaleję" - pomyślał Lerrac. Pod­szedł do chorej, obejrzał jej szyję i śledził oddech. Serce Marii Ferrand biło bardzo szybko, ale regularnie. Z całą pewnością działo się coś niezwykłego.

- Jak się pani czuje? - zapytał.

- Bardzo dobrze, panie doktorze. Jestem jeszcze bardzo słaba, ale czuję, że jestem uzdrowiona - odpowiedziała cicho Maria.

            Nie było już żadnej wątpliwości - stan Marii stale się poprawiał. Już teraz zmieniła się nie do poznania. Wstrząśnięty do głębi i niezdolny do zebrania myśli Lerrac, nie ruszając się z miejsca, wyjaśnił pannie d'O. i doktorowi M., co zaszło. Pan­na d'O. okazała wobec tego zjawiska tak niebywałego równie mało zdziwienia, jak okazuje lekarz asystujący przy operacji zestawienia złamanej kości; była do tego przyzwyczajona. Ler­rac przestał mówić i przestał myśleć. To, co zaszło, było do tego stopnia sprzeczne z wszystkimi jego przewidywaniami, iż wy­dawało mu się, że śni.

            Panna d'O. podała Marii Ferrand szklankę mleka, którą chora wypiła do dna. Po pewnej chwili podniosła głowę, spoj­rzała dookoła siebie, uniosła się lekko i położyła na bok, nie okazując żadnych oznak bólu.

            Lerrac wstał z miejsca, minął ściśnięte szeregi pielgrzy­mów, których głośne modlitwy nie dochodziły już do jego świa­domości i zaczął się oddalać. Dochodziła czwarta:

Stało się coś niepojętego, coś nieoczekiwanego. Stał się cud! Umierająca dziewczyna była niemal uzdrowiona! Nie znał jesz­cze istotnego stanu schorzałych organów, ale poprawa funkcjo­nalna, którą jeszcze chwilę temu uważałby za "cud", nastąpiła naprawdę w jego oczach. I z jaką prostotą się to dokonało! Tylko pannie d'O. i jemu było dane doznać tego cudownego przeżycia.

Wrócił na Plac Różańcowy.

            Biuro Stwierdzeń Lekarskich znajdowało się pod arkadami monumentalnych schodów tuż przy miejscu zbiórki sanitariu­szy szpitala Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. W drzwiach Biura stał dr Boissarie, dyrektor kliniki miejscowej. Lerrac po­witał go i z miejsca opowiedział mu o niezwykłych wypadkach, których świadkiem był przed chwilą. Boissarie słuchał, nie oka­zując żadnego zdziwienia. Był to człowiek w podeszłym wie­ku, krępy, z wygoloną twarzą. Pod ciemnymi krzaczastymi brwiami czaiły się oczy matowe i tylko chwilami spod spusz­czonych powiek padał nagły blask. Lerrac czytał książki dokto­ra Boissarie i jeśli nie dowierzał doskonałości jego metody kry­tycznej, to w każdym razie żywił głęboki szacunek dla jego charakteru i inteligencji.

            Poza tym Boissarie przyjął go zaraz po przyjeździe bardzo życzliwie i z niewyczerpaną uprzejmością udzielał wszelkich możliwych informacji. Boissarie wziął na siebie rolę obrońcy Lourdes nie tyle dla jakiejś korzyści osobistej, co z przekona­nia, a będąc dobrym lekarzem i jednocześnie szczerze wierzą­cym człowiekiem, wydał szereg książek, w których opisał zna­ne mu wypadki niezwykłych uzdrowień. Zasługiwał na podziw, jaki należy się ludziom o szczerych przekonaniach i gotowym do poświęceń. Opowiadaniu Lerraca przysłuchiwał się bez sło­wa, a kiedy Lerrac stwierdzał polepszenie funkcjonalne bez zaleczenia uszkodzeń, Boissarie rzekł spokojnie:

            - Pańska chora jest uzdrowiona, a przynajmniej tak by się wydawało. Niech ją pan przywiezie jutro do kliniki.

            - Jak tylko znajdzie się w szpitalu, zbadam natychmiast jak się sprawa przedstawia. Byłoby to fantastyczne - rzekł Lerrac.

            - Przecież powiedziałem panu wczoraj, że pod działaniem jakiejś niewytłumaczonej siły choroby raka, nowotwory i gruźlice zostają uleczone - mówił dr Boissarie. - Trzeba się z tym pogodzić. Jeśli chodzi o gruźlicę otrzewnej, nie będzie to pierw­szy przypadek uleczenia. Mam tutaj na przykład zanotowane spostrzeżenia dotyczące ojca Salvatore, który przybył do Lour­des śmiertelnie chory na gruźlicę płuc i otrzewnej. Wyzdrowiał w ciągu kilku minut. A w zeszłym roku o tej samej porze co teraz, jedna młoda osoba, panna D., która przybyła z pielgrzym­ką z Lyonu, w przeciągu kilku minut została uleczona z gruźli­cy otrzewnej w ostatnim stadium.

            Lerrac wrócił do hotelu z postanowieniem niepodejmo­wania żadnych dociekań naukowych, zanim nie sprawdzi do­kładnie, co w istocie zaszło. Odczuwał jednak głębokie szczę­ście, że cel jego podróży do Lourdes został osiągnięty, że miał niezwykłą okazję do zobaczenia czegoś wyjątkowego. Nie mógł powstrzymać biegu myśli: "To nie mogła być gruźlica otrzewnej na tle nerwowym. Choroba była już zbyt daleko posunięta I objawy zupełnie wyraźne."

            Mimo zapewnień doktora Boissarie, Lerraca dręczyła myśl      w jakim stanie znajdzie chorą. Toteż koło godziny pół do ósmej, trawiony ciekawością i niepokojem, udał się do szpitala.

Słońce zniknęło za wierzchołkami wzgórz. W słodyczy zapadającego wieczoru chorzy, śpiewając kantyczki i Ave Ma­ria, powracali do szpitala. Jednych wieziono mi wózkach, in­nych niesiono na noszach, a niektórzy z radosnymi twarzami szli o własnych siłach w otoczeniu krewnych i przyjaciół, a na­wet nieznajomych przyciągniętych wszechmocną potęgą cudu. Byli to obdarzeni łaską błogosławieni, na których spoczęło przez chwilę spojrzenie Matki Miłosierdzia. Inni natomiast - ci nie­szczęśliwi, zżerani przez raka, wracali również na sale szpital­ne, by dalej znosić cierpienia. Pomimo to jednak twarze ich ja­śniały szczęściem. Żywili oni niewzruszoną pewność, że Pan Jezus zstąpi z nieba, by ich uzdrowić. "Czyżby nieprawdopo­dobna hipoteza miała się urzeczywistnić?" - myślał Lerrac.

            Wchodząc na salę Niepokalanego Poczęcia, skierował się prosto do łóżka Marii Ferrand i stanął jak wryty. To, co zoba­czył, było wprost nie do uwierzenia. Chora ubrana w biały ka­ftanik siedziała na łóżku. Oczy jej błyszczały i cała twarz, choć szara jeszcze i wychudzona, była żywa i pełna wyrazu, a na po­liczkach wystąpiły delikatne rumieńce. Lekko przymknięte usta zachowały jeszcze wyraz bólu - pieczęć wielu lat cierpienia ­lecz z całej postaci tchnęło niezamąconą pogodą, która promie­niując wokół chorej, rozjaśniała radością smutną salę szpitalną.

- Panie doktorze, jestem zupełnie uleczona - zwróciła się do stojącego obok niej Lerraca. - Jestem jeszcze bardzo słaba, ale zdaje się, że nawet mogłabym już chodzić.

            Lerrac ujął ją za puls. Tętno było regularne i spokojne ­80 uderzeń na minutę. A przecież pamiętał, że przez kilka ostatnich dni tętno stawało się coraz szybsze, puls był przerywany, szybki, prawie niemożliwy do zliczenia. "Czyżby to było uzdro­wienie pozorne? - rozmyślał Lerrac. - Czy też zadziwiające po­lepszenie funkcjonalne? A może jest to zryw organizmu wywoła­ny przemożną autosugestią? Czy też rany rzeczywiście zniknęły? Czy chodzi tu o zjawisko rzadkie, ale znane, czy też zaszedł fakt nowy, rzecz nie do pomyślenia, nie do uwierzenia - cud?"

            Zanim Lerrac przystąpił do badań chorej i do wyjaśnienia tego problemu, przeżył chwilę niepokoju i wahania. Targany pragnieniem zdobycia pewności, a zarazem obawą, odchylił koc i spojrzał. Ciało chorej było białe i gładkie. Nad wąskimi bio­drami zobaczył brzuch mały, płaski i zapadnięty jak u dwudzie­stoletniej bardzo wychudzonej dziewczyny. Obie ręce przytknął do przepony brzusznej, która była niezwykle cienka, elastyczna i pod dotknięciem zapadała się miękko. Uczulonymi palcami, nie powodując najmniejszego bólu, przesuwał po brzuchu, bio­drach i łonie, szukając nabrzmienia i twardej masy, które znik­nęły jak przywidzenie. Wszystko wróciło do normalnego stanu. Nogi tylko były jeszcze opuchnięte.

Uzdrowienie było zupełne. Chora, bliska śmierci, zsiniała na twarzy, z brzuchem wzdętym, o zamierającym sercu prze­obraziła się w ciągu kilku godzin w dziewczynę niemal zupeł­nie zdrową, jeszcze tylko wychudzoną i osłabioną. Lerrac po­czuł krople potu na czole. Miał uczucie jak gdyby otrzymał ude­rzenie pięścią w głowę. Pulsowało mu w skroniach. Zesztyw­niał - jakby zamarł w absolutnym bezruchu. Przechodził wła­śnie dr J. z drem M.

            - Wydaje mi się, że chora jest wyleczona - rzekł Lerrac do M., który zjawił się na sali i stał przed Lerrac dobrą chwilę za­nim ten go zauważył. - Może panowie raz jeszcze ją zbadają. Ja już nic nie znajduję.

            Doktorzy J. i M. na nowo zaczęli opukiwać brzuch chorej. Lerrac stał za nimi i śledził ruchy kolegów błyszczącymi oczyma. "Jest bezspornym faktem, że ta dziewczyna jest całkowicie uzdrowiona - mówił do siebie. - Nigdy w życiu nie widziałem nic równie niezwykłego. Jakże wstrząsające a zarazem błogie uczucie wywołuje ten widok życia powracającego do organi­zmu już niemal zżartego latami choroby. Poza wszelką dysku­sją pozostaje fakt niezaprzeczony - uzdrowienie bardzo ciężko chorej młodej dziewczyny. Jest to urzeczywistnienie niemożli­wości - chyba że zrobiłem błąd w diagnozie. Może była to tyl­ko gruźlica otrzewnej na tle nerwowym?

A przecież nie było objawów gruźlicy nerwowej, nato­miast wszystkie objawy rzeczywistej gruźlicy otrzewnej. Ro­zumując rozsądnie, nie można przyjąć żadnej innej hipotezy. Rodzice jej jak i bracia poumierali na suchoty. Ona sama prze­chodziła dwukrotnie zapalenie opłucnej i lekarz już raz wypu­ścił jej z płuc dwa litry płynu. Następnie miała gruźlicę płuc i pluła krwią. Później lekarze i chirurdzy stwierdzili gruźlicę otrzewnej. Po zbadaniu jej brzucha nie można było postawić żadnej innej diagnozy. Gdybym nie robił notatek w miarę ba­dań, wątpiłbym teraz czy wszystko dokładnie spamiętałem. Można stwierdzić z całą pewnością, że stan ogólny chorej był bardzo ciężki - i że wyzdrowiała.

            To jest cud, wielki cud, który budzi entuzjazm tłumów i przyciąga je nieodparcie do Lourdes. I tak być powinno.

            Niezależnie od tego skąd się wzięło to zadziwiające zja­wisko, skutek jest piękny i pożyteczny. Jakiż szczęśliwy zbieg okoliczności pozwolił mi zobaczyć na własne oczy uzdrowie­nie tej właśnie chorej, którą znałem najlepiej spośród wszyst­kich i którą tak długo obserwowałem.

Tak więc jestem wplątany w historię cudów. Niech i tak będzie. Bez względu na wszystko doprowadzę sprawę do koń­ca, jak gdyby chodziło o zwykłe doświadczenie robione na psie. Nie chcę tu być niczym innym jak tylko dokładnym instrumentem rejestrującym.

A jeśli naprawdę jest to cud, to trzeba uznać istnienie ja­kiejś siły nadprzyrodzonej. Wszystko to jest czymś niezwykłym. Jaka to siła, która emanuje z wody w Lourdes? Przyznam się, że nic nie rozumiem..." I zwracając się do M., który starannie opu­kiwał brzuch chorej, Lerrac zapytał:

- Czy znajduje pan jakieś ślady choroby?

- Absolutnie żadnych, ale zbadam jeszcze płuca.

            M. przyłożył ucho do piersi Marii Ferrand. Doktor J. liczył uderzenia pulsu, dr C., Włoch, który po latach hulaszczego ży­cia w różnych krajach Europy stał się wierzącym katolikiem, przyglądał się chorej.

            Przy łóżku stała panna d'O. wpatrzona w chorą z wyrazem zachwytu i przestrachu na ładnej, ściągniętej zmęczeniem twa­rzy. Podeszły jakieś kobiety i otoczyły łóżko. Wszyscy milczeli. Maria Ferrand podczas tych wszystkich badań i opukiwań nie przestawała promieniować radością. Jej ciche szczęście zdawa­ło się udzielać innym. Na całej sali zapanowała atmosfera rado­ści i ukojenia. Zapadał mrok. ?agodne światło przedwieczorne wpływało przez wysokie otwarte okna. Na złotej osnowie nieba Wenus migotała zielonkawym blaskiem.

Wreszcie obaj lekarze zakończyli badanie.

- Uzdrowienie jest niewątpliwe - rzekł dr J. głęboko wzru­szony.

            - Ja również nic nie znalazłem - dorzucił M. - Oddech jest zupełnie normalny. Nic już jej nie brakuje. Mogłaby nawet wstać.

            - Uzdrowienia tego nie można przypisać normalnym zabiegom lekarskim - mówił dr J.

- Stał się wielki cud - odezwał się C. - Teraz pan się chyba nawróci, panie doktorze - zwrócił się do Lerraca. - Modliłem się za pana gorąco.

            - Tak, to naprawdę cud - odpowiedział cicho Lerrac – jeśli tylko nie omyliłem się w diagnozie.

            Nie powiedział nic więcej, czując, że umysł jego jest w głębokiej rozterce. Nie wiedział już, co ma o tym sądzić. Cóż mógł odpowiedzieć, skoro mówiono mu, że to uzdrowienie było cudem? Nie czuł się na siłach do udzielenia jakichkolwiek wy­jaśnień. A może naprawdę był to cud, może Najświętsza Panna chciała dać widoczny dowód swego rzeczywistego istnienia? A dlaczegóż by nie? W takim razie nie pozostawało mu nic in­nego, jak tylko uwierzyć, że to był cud. Bo chyba to był cud. Trzeba będzie poczekać rok lub dwa lata.

            Ale cóż znaczą powody i jałowe dyskusje wobec szczęścia tej dziewczyny, która do tej pory pędziła nędzny żywot chorej, a teraz odżyła i będzie mogła kochać, widzieć słońce, oddychać pełną piersią - żyć. Oto rezultat. Oto cudowna prawda - szczę­śliwe zdarzenie.

            - Co pani teraz zrobi ze sobą, z chwilą kiedy wierzy pani głęboko, że uzdrowienie pani dokonało się cudem?

            - Udam się do klasztoru św. Wincentego à Paulo, gdzie zakonnice przyjmą mnie do swego grona i będę pielęgnować chorych.

            Starając się ukryć wzruszenie, Lerrac wyszedł z sali.