Utytułowane "kutasy złamane" - rzecz o eko-pitoleniu
Wpisał: Krzysztof Pasierbiewicz   
23.08.2014.

Utytułowane "kutasy złamane" - rzecz o eko-pitoleniu

 

Krzysztof Pasierbiewicz  2014-08-22 17:29  www.naszeblogi.pl

 

 

Pewien stary rybak z mojej ukochanej Jastarni powiedział mi kiedyś, że Pan Bóg sypiąc helską mierzeję ze złotego piasku musiał być w szampańskim humorze. I wiedział, co mówi, gdyż ta od wieków zmagająca się z morzem piaszczysta kosa ulepiona z uśpionych bałtyckich wydm to dla mnie najpiękniejsze miejsce na ziemi, dokąd od ponad pięćdziesięciu lat każdego roku ciągnę skądkolwiek bym był i choćbym nie wiem, co ważnego miał do załatwienia.
 
Genialny architekt tego osobliwego pomnika natury był, jak na Stwórcę przystało nieśpieszny, bowiem gęsim piórem wykreślane średniowieczne mapy pokazują, że dzisiejszy Półwysep Helski był niegdyś archipelagiem podłużnych wysepek, które na  przestrzeni wieków morskie prądy złączyły ze sobą w dziewiczą mierzeję, gdzie osiedli helscy Kaszubi żyjący od wieków w idealnej harmonii z tamtejszą naturą.  
 
Nielekko się żyło na tej bałtyckiej riwierze Północy, a antenaci tubylczych rodów wypływając w karmiące ich morze nigdy nie wiedzieli, czy powrócą szczęśliwie do domu. Ukochali jednak nad życie ów wykradziony Neptunowi, jak pajęcze nitka cienki i wdzierający się hen na otwarte morze skrawek lądu, którego odwiecznie bronili przed naporem sztormowych fal. Niestrudzeni tubylcy całymi latami umacniali wiklinową faszyną brzeg od strony otwartego morza, nasadzali krzewy chroniące martwe wydmy od sztormowych wichrów, z dębowych pali budowali przybrzeżne ostrogi, a ostatnimi laty przesypywali piach z zatoki na od-morską stronę.          
 
Więc, żeby im ten znojny żywot choć trochę umilić, mieszkająca u nasady mierzei Matka Boska Swarzewska utkała im na rybackich krosnach ciągnące się kilometrami wzdłuż Półwyspu bajecznie kolorowe kobierce z dzikich róż od wiatru „pomarszczonych”, a owe „helskie arrasy” przydały mierzei niepowtarzalnego piękna, którego słowami opisać nie sposób. 
 
Urzekającą urodę Półwyspu Helskiego odkryto już w latach trzydziestych ubiegłego wieku, a pierwsi letnicy zjechali tam z głębi lądu na motocyklach polną piaszczystą drogą zachłyśnięci surowym pięknem bałtyckiego krajobrazu i ozdrowieńczym klimatem z wszechobecnym w tamtejszym powietrzu przywracającym młodość, wigor i energię jodowym aerozolem, który uleczał kaca nim jeszcze ośmielił się zrodzić.
 
Pierwsi letnicy zastali mierzeję pustą, siermiężną i przaśną, gdzie prócz dzikich plaż, ubogich wiosek i przycupniętych nad zatoką rybackich przystani nie było właściwie nic. Pomieszkiwało się wtedy pod jednym dachem z helskimi Kaszubami w ich skromnych i zgrzebnych obejściach z wychodkiem na podwórzu, gdzie za łazienkę służyły miednica, fajansowy dzbanek i cynowy kubeł z lodowatą słonawą wodą.
 
Lecz te niewygody ziemia obiecana Półwyspu wynagradzała letnikom niewymownym urokiem złocistych plaż wymoszczonych mięciuchnym jak puch z gęsiej szyi piaskiem, zawsze rześką bryzą, opalającym na złoto słońcem i bogactwem bałtyckich owoców morza, a wypoczywającym tu szczęśliwcom nigdy nie zbrakło sytej i posilnej strawy. Bowiem, gdy upał już nieco zelżał, przed rybackimi chatami wystawiano na koślawych zydlach tace mieniących się srebrem rolmopsów z gorczycą i pachnące jałowcem patery pełne przesypanych kryształami soli świeżo wędzonych fląder połyskujących w blasku gasnącego słońca miodową barwą jantaru. Pod wieczór zaś, zaczynał się snuć po Półwyspie niezapomniany aromat „świętego dymu” starych kaszubskich wędzarni wabiący najwybredniejszych z wybrednych smakoszy do tych zaczarowanych miejsc, gdzie jak w cynamonowych sklepach na osmalonym, ręcznie kutym ruszcie zwisały ciężko ociekające jeszcze ciepłym sokiem szkarłatno brunatne płaty bałtyckiego łososia i grona opasłych węgorzy uwędzonych z tajemną maestrią na czereśniowym drewnie, owych nieziemskich cymesów o smaku, który podlany kieliszeczkiem czystej przywracał wątpiącym pewność, że życie potrafi być piękne. 
 
Pionierskim letnikom kaszubscy włodarze Półwyspu zrazu nie byli przychylni. Dopiero gdy z nimi wypili morze okowity przekonali się, że te lądowe szczury to ciepli i serdeczni ludzie, na których można wcale niezgorzej zarobić. I tak zgrzebny Półwysep zaczął się z czasem zmieniać we wzięty wczasowy kurort, gdzie jak grzyby po deszczu poczęły wzrastać coraz to piękniejsze wille i pensjonaty, a helscy gospodarze zakasali rękawy i skanalizowali Półwysep, zbudowali oczyszczalnie ścieków, odnowili rybackie porty, wybrukowali chodniki, odrestaurowani mola, rozwinęli sieć gastronomiczną, wyremontowali linię kolejową, odnowili dworce, zbudowali nowe drogi, zaś wzdłuż całego Półwyspu wytyczyli chyba najpiękniejsze w świecie ścieżki rowerowe biegnące przez pachnący żywicą las sosnowy podszyty wspomnianymi już gobelinami utkanymi z krzewów róży pomarszczonej. Zaś wietrzny akwen Zatoki Puckiej  przemienili w rajską łąkę, ponad którą pod błękitnym niebem, jak baśniowo kolorowe motyle szybują czasze żagli windsurferów.    
 
I tak Mierzeja Helska stawała się z roku na rok piękniejszym „rekreacyjno turystycznym” eldorado dla ludzi kochających aktywny wypoczynek. I trwałaby wiecznie ta szczęsna helska epopeja, gdyby nie tragedia, która w tym roku, jak grom z jasnego nieba spadła na od wieków tam osiadłych autochtonów.
 
Okazało się bowiem, że bez pytania ludzi o zgodę, kilku eko-bęcwałów z tytułami profesora skazało Półwysep Helski na turystyczną zagładę wydając tym samym na zamieszkałą tam ludność swoisty wyrok śmierci. Mówiąc dokładniej, paru obrotnych akademickich cwaniaczków mieniących się „ekologicznymi ekspertami” wymyśliło, że trzeba wyszarpać z rządowej i brukselskiej kasy trochę szmalu. Ale żeby tego dokonać potrzebny był pretekst, czyli jakikolwiek, byle nośny temat badań „naukowych” wydających się „ciemnemu ludowi” istotnymi dla ochrony środowiska. Mówiąc jeszcze dokładniej szajka eko-zbirów z Gdańska przy wsparciu euro-spryciarzy z Brukseli opracowała program „badawczy” o nazwie „Natura 2000”, który w pewnym uproszczeniu można nazwać „drakońskim planem zniszczenia turystycznej infrastruktury Półwyspu Helskiego, likwidacji lokalnego rybołówstwa i metodycznej eksterminacji helskich autochtonów”.
 
Już tłumaczę o co chodzi. Otóż mafijne lobby utytułowanych naukowo eko-szarlatanów od jakiegoś czasu nagłaśniało w mediach wyciskającą łzy z oczu eko-ściemę o nieszczęsnych foczkach, które życia na Półwyspie Helskim nie mają i  biednych ptaszkach, co sobie tam nie mogą do woli pośpiewać. A o jednym gamoniowatym kormoranie, który się przed laty zaplątał w suszące się na plaży sieci napisano kilka przez nikogo nie zweryfikowanych rozprawek opublikowanych w literaturze, jakże błędnie „naukową” nazywanej, konkludując te dyrdymały stwierdzeniem, że istniejące od ponad tysiąca lat lokalne rybołówstwo zagraża ptakom. Następnie ów gang eko-szulerów powołał na uniwersytetach opiniotwórcze ciała i stowarzyszenia ds. bicia eko-piany, które zaklepały sygnowany przez Sic! „Fundację Rozwoju Uniwersytetu Gdańskiego” i Instytut Morski w Gdańsku paranoidalny program pod uczenie brzmiącą nazwą „Re-naturalizacja fauny i flory Półwyspu Helskiego”, oczywiście za kilka milionów złotych ze stosownym dofinansowaniem ze środków unijnych.  
 
Przepraszam, za mocne słowa, ale owe utytułowane naukowo osły nie pytając miejscowej ludności o zdanie zadecydowały, że na Półwyspie Helskim zostaną wprowadzone restrykcyjne ograniczenia możliwości korzystania z plaż i wód, a całe kwartały helskiego wybrzeża zostaną przeznaczone na Sic! miejsca relaksu fok. Gorzej! W chorych umysłach owych akademickich eko-oszołomów zrodził się schizofreniczny pomysł, że za nasze pieniądze będzie prowadzony z powietrza „zwiad lotniczy” miejsc przez foki ulubionych, skąd turyści będą na mocy prawa wypędzani.

Musicie Państwo przyznać, że takiej niedorzeczności trudno by szukać w literacko filmowym dorobku Mrożka i Barei. A przecież taki jeden z drugim eko-ignorant powinien wiedzieć, że ich ukochane foczki to „piranie”, które stały się ostatnimi laty istną plagą dla rybaków, gdyż zżerają złapane na wędy łososie pozostawiając same głowy, pałaszują co do jednej sztuki śledzie ze stojących sieci, a saki do łowienia fląder drą na strzępy. Ale panowie pożal się Boże eko-elita rżną głupa przemilczając znane powszechnie fakty, że plaga żerujących fok w Danii stała się tak dokuczliwa, iż tamtejsi rybacy dostali od rządu pozwolenie na odstrzał tych żarłaczy zbliżających się do obszarów łownych.
 
Ale o czym my mówimy, skoro dam głowę, że taki jeden z drugim wykształcony w pierwszym pokoleniu eko-burak nie odróżnia boskiego smaku szlachetnego bałtyckiego łososia od swądu karmionej chińskim łajnem pangi, bo dla takiego kmiota jedno i drugie to ryba. I wcale bym się nie zdziwił, gdybym się dowiedział, że żaden z tych eko-ekspertów nigdy nie był na Półwyspie Helskim, bo wakacje spędza na Majorce z niemieckimi pomocami domowymi, które mu się księżnymi Monako wydają. 
 
Ale to jeszcze nie koniec. Owe zasłaniające się interesem ochrony przyrody akademickie eko-darmozjady załatwiły uprawomocnienie - Boże Ty widzisz i nie grzmisz! - ustawowego zapisu - o: Sic! zaniechaniu wykonywania umocnień brzegowych i usunięciu z Półwyspu nie rodzimych gatunków krzewiastych i drzewiastych”. Wiem, że epitety jakich użyłem do tej pory pod adresem „naukowców” z Gdańska są siarczyste, ale tylko odmóżdżony i wyzuty z sumienia dyletant pozorujący działania naukowe może chcieć zniszczyć przyrodę, z którą helscy Kaszubi są od wieków nieodłącznie zbratani, a ciągnącym na Półwysep Helski turystom odebrać radość płynącą z możliwości podziwiania nigdzie indziej w świecie niespotykanego piękna natury i wpisanego w nią kulturowego dziedzictwa helskich autochtonów.    
 
I na nic się zdają desperackie protesty „Ruchu Obrony Półwyspu i Obszaru Zatoki Puckiej” przeciw temu bestialskiemu gwałtowi na helskich Kaszubach skazanych de facto na wegetację bez środków do życia, gdyż sitwa umocowanych gdzie trzeba naukowych kabotynów jest praktycznie bezkarna i jak dotąd nie ma siły na gangsterstwo eko-dewiantów, którzy dla swoich partykularnych interesów zdeptali etyczny obyczaj rzetelności badań naukowych wyzbywając się poczucia wstydu. Bo, co tam dla nich los helskich Kaszubów. Co tam rybacka tradycja. Co tam wielowiekowe dziedzictwo kulturowe autochtonów. Co tam w pocie czoła stworzona baza turystyczna i infrastruktura. Ważne, żeby się załapać na intratny grant i nachapać pod pretekstem badań „naukowych”. A z tego, co wiem już niebawem Minister Środowiska ma zatwierdzić procedury wdrożenia zbrodniczego planu rewitalizacji Półwyspu, które mają obowiązywać Uwaga! przez 20 lat.
 
Jak się dowiedziałem o tej barbarzyńskiej grandzie współczesnych eko-Hunów pomyślałem, że to jakiś ponury żart. Umówiłem się tedy na spotkanie z Burmistrzem Gminy Jastarnia panem Tyberiuszem Narkowiczem - który mnie niegdyś dekorował honorowym medalem dla najwierniejszych wczasowiczów Półwyspu Helskiego - w nadziei, że rozwieje moje czarne myśli. Niestety, pan Burmistrz pokazał mi zapis filmowy „helskiej apokalipsy” będącej urzeczywistnieniem bestialskiego planu cynicznych eko-terrorystów. Bowiem omal mi serce nie pękło, gdy na własne oczy zobaczyłem, jak na helskim cyplu buldożery zrównują z ziemią chroniące od wieków Półwysep płotki faszynowe, krzewy róży pomarszczonej i stanowiące sól helskiej ziemi czarne sosny.
 
I wtedy przyszła mi jeszcze inna myśl do głowy. Oczywiście nie twierdzę, że tak jest, tylko na głos myślę, że między Juratą a Helem ciągną się dziewicze lasy sosnowe na terenach, które opuściło wojsko. Słowem wymarzony kąsek dla deweloperów, którzy chcieliby zapewne wybudować tam kaleczące helski krajobraz hotele i apartamentowce. Ale na terenach leśnych nie wolno budować, więc nie zdziwiłbym się, gdyby program re-naturalizacji fauny i flory Półwyspu Helskiego sygnowany przez utytułowanych „ekologów” z Gdańska był pretekstem do wykarczowania sosnowych lasów w mocy prawa. A po kilku latach, jak zwykle bezkarni „naukowcy” mogą przecież bez żadnych konsekwencji odstąpić od ich obłąkańczej koncepcji, ale ogołocony już z drzewostanu obszar można będzie post factum już bez przeszkód przekwalifikować w teren budowlany. Oczywiście zgodnie z literą prawa, w białych rękawiczkach – resztę dopowiedzcie sobie Państwo sami.
 
I wiem, co mówię, bowiem prawie czterdzieści lat pracowałem na uczelni, a to doświadczenie pozwala mi rozważyć tezę, że być może mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju cichej zmowy lobby deweloperskiego z panującym wciąż na uczelniach układem zamkniętym egzystującym na zasadzie: wy naświetlicie odpowiednio sprawę i zaopiniujecie jak należy wnioski, a my w rewanżu załatwimy wam lukratywny grant rządowy lub unijny… Aż się boję ciągnąć dalej tego wątku.
 
Na koniec chcę wyjaśnić dlaczego w tytule użyłem nieparlamentarnego określenia. Ale, jak się dowiedziałem, że horda współczesnych eko-Hunów z Gdańska zamierza zmasakrować perłę w koronie naszego wybrzeża przypomniała mi się pewna historyjka. Otóż w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku uczył mnie na studiach mineralogii prawdziwy naukowiec i porządny człowiek śp. prof. Andrzej Bolewski nazywany przez studentów „Bolem”. Ten przedwojenny uczony przeszedł do historii uczelni po tym, jak pewnego razu nazwał wydziałowego kacyka PZPR „kutasem złamanym”, za co tenże, który miał na imię Bazyli pozwał pana profesora przed oblicze sądu koleżeńskiego.
 
Uczelniany sąd składał się w znakomitej większości z ówczesnych „docentów marcowych”, którzy nota bene dzisiaj, już z tytułem profesora wciąż dzierżą w swoich łapskach gros stanowisk decyzyjnych na polskich uczelniach. Rozprawa odbywała się w auli mojej Almae Matris, pod którą oczekiwał na wynik cały wydział w sile ponad setki pracowników naukowych. Podnieceni uczeni robili zakłady, co do sentencji wyroku. Obrady trwały wyjątkowo długo, co wskazywało na zażartą dyskusję nad występkiem niepoprawnego politycznie profesora. Po dwu godzinach uchyliły się wreszcie ciężkie drzwi od auli, zza których wychylił głowę „Bolo” i ogłosił zebranym: „No, już im udowodniłem, że Bazyli to kutas, a zaraz dowiodę, że złamany”.   
 
Krzysztof Pasierbiewicz


(wieloletni pracownik naukowo-dydaktyczny Zakładu Geologii Ogólnej i Ochrony Środowiska Wydziału Geologicznego Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie)
 
Post Scriprum
Przed paroma laty napisałem książkę pt. „
Epopeja helskiej balangi – GRUPA” o paczce moich Przyjaciół, z którymi zostawiliśmy naszą piękną młodość właśnie na Półwyspie Helskim – patrz relacja filmowa z promocji:
 
http://youtu.be/OWoy5NF1QIo 
http://youtu.be/_gLVHYKFhGI 
http://youtu.be/bDuSLXvdme0