Goście Nieborowa | |
Wpisał: Izabela BRODACKA | |
25.08.2014. | |
Goście Nieborowa
[Bold, it – md, dodaję dla podkreślenia, dla moich Czytelników] Izabela BRODACKA Wpadła mi w ręce książka Piotra Parandowskiego pod tytułem „ Goście Nieborowa”. Dostałam ją od osoby, która wiedziała, że w Nieborowie bywałam. Faktycznie bywałam ku wielkiemu zgorszeniu rodziców, którzy pouczali mnie, że nie bywa się w cudzym domu pod nieobecność gospodarzy. Dziś żałuję, że ich nie posłuchałam, (ach te grzechy młodości) ale byłam wówczas głupią smarkulą i – nie będę ukrywać- imponowały mi nazwiska, które znałam tylko z lektur szkolnych. Dużo później nauczyłam się oddzielać nazwiska od tekstów, a jeszcze później ludzi od ich nazwisk. I to co się widziało na własne oczy od zasłyszanego. Od pewnego czasu piszę prawie wyłącznie o rzeczach, które widziałam na własne oczy. Wynika stąd, że widzę większość spraw z charakterystycznej „żabiej perspektywy”.
Parandowski twierdzi, że o ratowanie Nieborowa prosił Lorentza sam Janusz Radziwiłł. A co miał zrobić? Stanisław Lorentz był ludzki pan. Mógł zastrzelić, a tylko zrobił sobie w cudzym domu luksusową daczę. Córka Lorentza przyjeżdżała do Nieborowa z psami, które wylegiwały się w bibliotece na napoleońskiej kanapce ( widziałam to na własne oczy). W bibliotece urządzano wieczorki pożegnalne, po których zostawały na meblach ohydne plamy. Komunistyczni notable czuli się tutaj zupełnie swobodnie, zapominali, że jest to formalnie rzecz biorąc muzeum. Sama słyszałam jak pewna zażywna jejmość powiedziała przy stole w sali weneckiej zwanej jadalną: „ tutaj czuję się naprawdę jak u siebie w domu”. ( Wende?) Wszystkie te damy z awansu społecznego były dla mnie nieodróżnialne. Dostojni goście życzyli sobie, żeby lokaje podawali do stołu w białych rękawiczkach. Parandowski twierdzi, że lokaje Radziwiłła odnosili się do gości z najwyższym szacunkiem. To nieprawda - odnosili się z trudem skrywaną pogardą. Drażniły ich wielkopańskie fumy czerwonej arystokracji. Matka Piotra Parandowskiego, tak zwana Parandocha, zaczepiła mnie kiedyś na korytarzu słowami: „ gdzie tu pani zalazła?”. Myślała, że jestem osobą zwiedzającą pałac. „Ma chère cousine, jesteś z Nieświeża czy z Mankiewiczów?” - zapytałam „ Bezczelna gówniara” - to jedyne co mogę powtórzyć z jej odpowiedzi. Oczywiście czytałam „ Mity Greckie”. Były obowiązującą lekturą szkolną. Czytałam również „ Niebo w płomieniach” - pamiętnik rozbratu młodego człowieka z religią. Zastanawiam się teraz czy tą książką wypłacił Parandowski władzy za komunistyczne przywileje. Bo musiał jakoś wypłacić. Wszyscy wypłacali. Wbrew egalitarnym hasłom, wbrew lewicowej wrażliwości, która zasadzać się miała na pochylaniu się nad losem skrzywdzonych i poniżonych, zainstalowani przez sowieckie tanki władcy PRL marzyli o mieszkaniu w pałacach i o lokajach w białych rękawiczkach. Nie przeszkadzało im, że korzystają z cudzych filiżanek, cudzych łazienek i cudzych porcelanowych nocników. Wydaje mi się to równie obrzydliwe jak włażenie do cudzej, jeszcze ciepłej pościeli. Zdarzyło mi się we francuskim hoteliku, że wracając z porannej kawy zastałam w swoim łóżku hotelowego boya. Byłam w wieku wykluczającym podejrzenie o zaproszenie do jakiś figli. Wytłumaczył mi prawie płacząc, że lubi sobie pospać w cudzym jeszcze ciepłym łóżku, a myślał, że wyszłam z hotelu. Nie złożyłam skargi - żal mi było porąbanego dzieciaka- ale zmieniłam hotel. Rozmawiałam z wieloma właścicielami odebranych im dworów i pałaców. Większość z nich otwarcie mówiła, że boli ich plugawienie ich siedzib przez obcych. Tak reagowałby zapewne każdy z nas na informację, że włamywacz korzystał z jego naczyń i ręczników. Około 2000 roku niejaki pan Kostecki opracował projekt przejęcia przez specjalne konsorcjum wszystkich dworów i pałaców i urządzenia w nich sieci luksusowych hoteli. Posiadam kopię tego projektu. Dokument wyniósł z sejmu zaprzyjaźniony prawnik. Nieoceniony ojciec Rydzyk pozwolił mi poświęcić temu projektowi specjalną audycję. Projekt upadł. Podobno jego autor biegał po sejmie krzycząc: „ która q... to wyniosła?”. Pytanie było raczej retoryczne. Pan Kostecki nie żyje. Z przykrością muszę chyba przyznać mu rację. To czego nie załatwiła komuna instalująca w pałacach izby porodowe i domy poprawcze, załatwiła III RP spychaczem. Być może niektóre relikty polskiej kultury materialnej przetrwałyby jako hotele i pensjonaty. Być może uratowałby je przed spychaczem interes jednych i snobizm drugich.
Powiada się, że gdyby nie dom pracy twórczej w Nieborowie nie powstałaby „Niobe” Gałczyńskiego. Wprawdzie nie bardzo wypada ale to napiszę. - Dla mnie niewielka strata. Trudno przesądzić jakie straty poniosłaby kultura polska gdyby literaci nie mieli okazji (jak ten nieszczęsny hotelowy boy) wygrzewać się w cudzej pościeli. Nie istnieje prosta relacja między dobrostanem literata ( jestem świadoma, że piszę jak o koniu czy krowie) a jakością dzieła. Nieborowski dobrostan, obiadki na zastawie z cudzymi herbami, armeński koniak i kubańskie cygara w palarni owocowały raczej służalczością dzieł niż ich jakością. Pomimo wysokiego o sobie mniemania socjalistyczni twórcy dobrze wiedzieli, że dla partii nie ma ludzi niezastąpionych. Jeszcze jeden temat wart jest poruszenia - kradzieże. Pamiętam, że z pałacu zginęła ogromna srebrna taca z trąbami. Może w ten sposób realizowano leninowską zasadę „kradnij kradzione” [граб награблённое md] . Kafelek z nieborowskiej klatki schodowej kupiłam w Desie za 60 złotych. Na miejsce takiego kafelka wstawia się „ mydło”- współczesny kafel dobrany kolorem. Zwiedzając pałac w Nieborowie wystarczy policzyć ile takich „ mydeł” wstawiono na słynnej klatce schodowej. Zapewniam, że nie były to kafle rozbite lecz skradzione w czasie remontu . Stanisław Lorentz miał swoje zasługi. Przede wszystkim uratował arrasy. Na rzecz zamku warszawskiego zbierał cudze obrazy, serwisy i meble. Cześć z tego uległa zniszczeniu w magazynach w podziemiach Muzeum Narodowego. Część została wypożyczona komunistycznym notablom. Dziwnym trafem lista depozytów zginęła i nigdy nie wróciły one do muzeum, ani do właścicieli. Ale to zupełnie inna historia. Tekst drukowany w numerze 34 ( 375) Gazety Warszawskiej |