Jak to powiedział Sta­lin, talent w 1 % składa się....
Wpisał: Vladimir Volkoff   
30.08.2014.

Jak to powiedział Sta­lin, talent w 1 % składa się....

 

 

- No, dobra. Kto puścił farbę?

- Puścił farbę na jaki temat, panie komisarzu?

- Niech mi pan nie wciska kitu. To ja prowadziłem tę sprawę.

 

 

Vladimir Volkoff, Posłowie do książki. WERBUNEK, wyd. Dębogóra

 

[Umieszczam, by skłonić różne hrabiny i innych artystów, a nawet zwykłych inteligentów (czy to-to jeszcze w Polsce istnieje?? ) do poczytania i zachwycenia się Volkoff’em. On spędził chyba całą młodość w „służbach” francuskich, więc pisze z autopsji. Przypomina mi trochę Pierre de Villmarest’a. A od strony pisarskiej – Jean Raspaille’a. Też znienawidzony przez laicę francuską... M. Dakowski]

 

Jak to powiedział Sta­lin, talent w 1 % składa się z natchnienia, a w 99% z pracy bez wy­tchnienia.

Trzeba jednak przyznać, że to Werbunek uczynił mnie zna­nym.

Pomysł powieści zaczerpnąłem z angielskiej książki, opisującej dramatyczną konieczność, przed jaką stanęły brytyjskie służby specjalne podczas drugiej wojny światowej. Musiały one bowiem zdecydować się na zabicie kilku holenderskich podwójnych agen­tów, którzy chcieli się do nich otwarcie przyłączyć, ryzykując, że Niemcy dowiedzą się, iż dostarczane im od dawna informacje są całkowicie fałszywe. Ten schemat: "Lubimy się, ty chcesz o tym powiedzieć głośno, zatem muszę cię zabić" wydał mi się niezwy­kle tragiczny i długo zastanawiałem się, w jakim czasie go umie­ścić. Druga wojna światowa nigdy mnie specjalnie nie intereso­wała, za to całkiem nieźle nadawała się do tego rewolucja rosyjska, w której tkwiły moje korzenie, lub wojna w Algierii, w której bra­łem udział. Koniec końców wybrałem okres wciąż jeszcze trwa­jącej zimnej wojny, o której co nieco wiedziałem.

Ponieważ niewiele wcześniej dołączyłem do Owczarni Pań­skiej i właśnie byłem w trakcie pisania historii chrztu świętego Włodzimierza, temat nawrócenia religijnego automatycznie na­łożył się na motyw przewerbowania, związany z działalnością służb wywiadowczych. Stąd właśnie w moim "thrillerze metafi­zycznym" (określenie to pochodzi, jak mi się zdaje, od Bernarda de Fallois) wzięła się przygoda na drodze do Damaszku oficera KGB, majora Popowa. Powieść początkowo miała nosić tytuł Les Trois Ivan (Trzech Iwanów) lub Couleuvrine (Kolubryna), aż wreszcie otrzymała prosty tytuł Le Retournement (Werbunek).

Zanim przystąpiłem do jej pisania, blisko dziesięć lat praco­wałem nad książką Les Humeurs de la mer – relatywistyczną powieścią w czterech tomach, będącą hołdem złożonym Lawe­rence'owi Durrellowi, autorowi Kwartetu aleksandryjskiego. Te lata pracy naznaczone zostały nie tyle obojętnością, ile swego rodzaju apokaliptyczną nadzieją. Oczywiście, że pisałem, by mnie czytano. Ale skoro mieszkając w Paryżu, tyle miałem proble­mów z wydaniem mniej lub bardziej lekkich powieści, jak mo­głem, przebywając w Stanach Zjednoczonych i straciwszy kon­takt ze środowiskiem wydawniczym Francji, liczyć na znalezienie wydawcy chętnego, żeby opublikować te 1800 trudnych stronic, wymyślonych i zredagowanych na przekór obowiązującym tren­dom? Przez dziesięć lat pisałem więc, nie planując nawet, że ko­mukolwiek pokażę rękopis, żywiąc jednak przekonanie, że pew­nego dnia, być może już po mojej śmierci, nie wiedzieć z jakiej to magicznej przyczyny lub raczej z natchnienia Ducha Świętego, potomność zechce przyjąć to dzieło łaskawie. Tymczasem stało się to wcześniej, niż przypuszczałem, za sprawą czarodziejskiej interwencji Pierre'a Gripariego, który przekonał mnie, bym wy­słał pierwszy tom powieści do serbsko-szwajcarskiego wydawcy o egzotycznym nazwisku - Władimir Dimitrijewicz, kieru­jącego domem wydawniczym o równie nieprawdopodobnej na­zwie L'Age d'Homme (Wiek męski).

"Jak moglibyśmy nie opublikować pańskiego dzieła?" - od­pisał mi Władimir.

Tak wyglądała sytuacja, gdy kończyłem Werbunek, któremu wróżyłem sukces, pod warunkiem, że opublikowany zostanie przez któregoś z paryskich wydawców, a nie przez Serba z Lo­zanny, specjalizującego się w teologii prawosławnej. Miałem więc poważny dylemat moralny - nie, powiedzmy to sobie szczerze, to nie była kwestia moralności, a raczej niegodnej po­kusy, by skromnie wydać Les Humeurs de la mer w Lozannie (myśl, że książka ujrzy światło dzienne, nawet jeśli na razie nikt jej nie przeczyta, sama w sobie była zachwycająca), a z Werbun­kiem spróbować szczęścia u paryskich wydawców. Dałem Wer­bunek Władimirowi Dimitrijewiczowi do przeczytania, w nadziei, że go odrzuci, czego on jednak nie zrobił. Moja cnota została na­grodzona. Zgodziwszy się, żeby Werbunek został wydany przez wydawnictwo L' Age d'Homme w kooperacji z Bernardem de Fal­lois (kierował on wydawnictwem Julliard), doczekałem chwili, gdy powieść Les Humeurs de la mer została opublikowana (przez tych samych dwóch wydawców) jeszcze za mego życia. Efekt? "Le Monde" zmuszony był ogłosić rok 1980 "Rokiem Volkoffa".

Moje życie uległo zmianie.

    Pamiętam swoje wątpliwości. "Jeśli Werbunek nie odniesie suk­cesu, zapewne nie zechcecie opublikować Les Humeurs de la mer?" - spytałem Bernarda de Fallois. "Pan chyba zwariował!" ­usłyszałem w odpowiedzi. Pamiętam śniadanie, pod koniec któ­rego - zgodnie z obowiązującym wówczas zwyczajem - pod­pisywaliśmy umowę. Miało to miejsce w restauracji "La Closerie des Lilas" i bardzo uważałem, by wybierać najtańsze dania, a co za tym idzie, zrezygnowałem z ostryg, na które miałem wielką ochotę. Pamiętam, jak Bernard de Fallois przekonywał mnie, bym zrezygnował z pseudonimu, którego używałem w moich po­przednich publikacjach - Lavr Divomlikoff. "Lavr" zbytnio ko­jarzył mu się z "larwą", zaś samo "Divomlikoff' zdawało się po prostu w złym guście. "Jeśli moja przeszłość jest pełna upiorów, to trudno" -powiedziałem mu. To go nie przestraszyło, a upiory siedziały cicho. Pamiętam moje przerażenie na myśl, że książka jednak się nie ukaże. Byłem wprost chory ze strachu. Pamiętam zdumienie, jakie mnie ogarnęło na widok stosów pomarańczo­wych tomów zgromadzonych w biurze mojej rzeczniczki praso­wej, którą, nie mając jeszcze odwagi jej nazywać po imieniu, określałem mianem "towarzyszki broni". Wszyscy pisarze, ­nie ważne, czy chrześcijańscy, czy nie - znają to tajemnicze uczucie, gdy słowo staje się ciałem. Pamiętam kolację w restaura­cji "Chez Pierre", gdzie cała nasza trójka - ja, Bernard i Władi­mir - świętowaliśmy sukces Werbunku. Wyglądaliśmy jak trzej muszkieterowie, którzy właśnie wrócili z Londynu ze spinkami królowej. Pamiętam telegram, który dostałem w Stanach od Ber­narda, informujący o tym, ze oto sprzedał się stutysięczny egzem­plarz tej ksiązki i ze to nie koniec.

Dziś, po dwudziestu pięciu latach, przypomina mi się jeszcze wiele innych anegdot... Dla mnie, który w całym swoim życiu udzieliłem może dwóch wywiadów, Bernard de Fallois organizo­wał konferencje prasowe w Brukseli, Barcelonie, Madrycie. Amie Pons przyjeżdżała robić ze mną wywiad aż w Szwajcarii, a fotoreporter leciał na drugi koniec świata, by mi zrobić zdjęcie w Stanach. Jeździłem do Londynu, żeby się napić herbaty z Fre­dem Ziennemanem, który na podstawie Werbunku chciał nakrę­cić film. Wszędzie ukazywały się przekłady książki, a wraz z nimi pojawiał się problem tytułu. Jak bowiem przełożyć le retourne­ment na język służb specjalnych danego kraju? W Anglii zdecy­dowano się na Turnaround, choć zdecydowanie lepszym tytułem byłby Flip. W Rosji Konstanty Melnik, po konsultacjach z prze­werbowanym agentem, użył właściwego terminu pieriewierbow­ka. Hiszpański tytuł Conversión (nawrócenie) wprawdzie zanad­to zdradzał intrygę, ale trudno było przyjąć używane przez wywiad określenie calcetin, które oznacza także skarpetkę.

Najzabawniejsza przygoda związana z tą książką zaczęła się od wizyty u mojego wydawcy pewnej platynowej blondynki. Była ona oficerem DST (Direction de la Surveillance du Territo­ire - francuski kontrwywiad) i poprosiła o egzemplarz Werbun­ku. Zaraz potem nadeszło zaproszenie na spotkanie z pewnym ko­misarzem w tylnej salce małego bistro. Po wstępnej wymianie komplementów, osobnik ten spytał prosto z mostu:

- No, dobra. Kto puścił farbę?

- Puścił farbę na jaki temat, panie komisarzu?

- Niech mi pan nie wciska kitu. To ja prowadziłem tę sprawę.

    Okazało się, że oficer ten, sam nieświadomie będąc "powieścio­pisarzem", wpadł na pomysł przewerbowania oficera KGB, na­wracając go na wiarę przodków. Nigdy nie uwierzył, że ja - nie­świadomy oficer prowadzący - wymyśliłem taką samą intrygę.

 

W rzeczywistości jednak wymyśliłem także inne rzeczy.

    Już w 1979 roku (rok wydania Werbunku) wyobraziłem sobie to, co się wydarzyło w Rosji po roku 1991. Wymyśliłem "prze­werbowanie" Rosji, rozpad komunizmu, stopniowy powrót Rosji ku chrześcijaństwu, Władimira Putina proszącego patriarchę Ale­ksego II o błogosławieństwo dla swego rządu. Proszę mnie nie pytać, jak to się stało. Sądzę, że pisarz, godny tego imienia, który zgadza się drążyć pod powierzchnią pozorów, pewników, na­miętności i sympatii, który decyduje się poświęcić Pięknu, pogar­dzając wszelką konwencją i konwenansem, zawsze w końcu usłyszy Prawdę, dźwięczącą złotem pod warstwą żelastwa.

Oczywiście, w 1978 roku nie mogłem wyobrazić sobie tego, co dane mi było zobaczyć w Wielkanoc 200 l: centrum Moskwy udekorowanego wielkimi transparentami, przeciągniętymi od jednego budynku do drugiego, z napisem "Chrystus zmartwych­wstał". (Spróbujcie zrobić to samo na Polach Elizejskich!). Nie mogłem też sobie wyobrazić, że w samym sercu Łubianki, nie­gdyś własności KGB, odrodzi się klasztor Sretenka, którego przełożony jest oficjalnym spowiednikiem głowy państwa. (Spró­bujcie skłonić do spowiedzi nasze głowy państwa - tych dosko­nale laickich demokratów!). W końcu, nie przewidziałem, że w 2000 roku w Moskwie, za przyzwoleniem władz państwo­wych, zostanie kanonizowana rodzina ostatniego cara, a wraz z nią 1538 męczenników komunizmu. (Niechby Kościół Francji spróbował kanonizować Ludwika XVI, z aprobatą władz Repu­bliki!). Jednakże fakt, iż mój bohater, eks-bolszewik Igor Popow, z powodzeniem przeprowadził chrześcijańską misję, którą sam sobie wyznaczył, był dokładnie tym, co się mogło wydarzyć dwa­dzieścia lat wcześniej.

Pomyślicie, że uważam się za niezwykle przenikliwego. Nie, sądzęjedynie, że czasem trzeba umieć oderwać się od pozornego biegu rzeczy, nie patrzeć, jak kręci się koło, ale dotrzeć w głąb mechanizmu. I myślę, że to może się zdarzyć wyłącznie wtedy, gdy nie próbujemy się przypodobać innym ani też samym sobie. Główną przyczyną pustyni, która wdarła się do współczesnej lite­ratury francuskiej, jest kompromis.

Dwadzieścia pięć lat temu nie miałem nadziei na rychłą publi­kację mojej powieści Les Humeurs de la mer ani nie marzyłem o odrodzeniu świętej Rosji (no, chyba że w niebiańskim Jeruza­lem). A mimo to...

Nie chcę tu porównywać rzeczy nieporównywalnych. Za do­brze pamiętam, jaką wesołością napełniła Bernarda de Fallois pierwsza strona dziennika "Quotidien de Paris", na której wy­dawca - najwyraźniej wielki optymista - przeciwstawił zdję­cie Jurija Andropowa, szefa KGB i całego ZSRR, fotografii anty­komunistycznego pisarza Vladimira V olkoffa.

Śmieszne? Bez wątpienia. Ale... kto wygrał?

    Dysproporcja między autorem popularnej powieści Werbunek a ideologiem, którego zastępy na całym świecie w końcu zwró­ciły się przeciwko tejże ideologii, zmniejsza się wraz z upływem czasu. Nieco wcześniej, półżartem, mówiłem o działaniu Ducha Świętego. Cóż jednak takiego wydarzyło się w Rosji? "Implozja" (słowa tego używa się na prawo i lewo, nie wiedząc dokładnie, co ono znaczy)? Katastrofa ekonomiczna? Zręczny zamach stanu? Największa rewolucja świata bez ani jednej ofiary (no, z wyjąt­kiem trzech nieszczęśliwych wypadków)? A może to modlitwy milionów chrześcijan w końcu zostały wysłuchane? Może Matka Boska Fatimska maczała w tym palce? Może mój bohater, major Popow (nazwisko to znaczy "syn popa"), mimo że był pionierem, komsomolcem i bolszewikiem, musiał złożyć broń przed Chry­stusem, podobnie jak to uczynili jego pogańscy przodkowie, a wraz z nim to samo zrobili jemu podobni, a przynajmniej nie­którzy z nich? Jak mogłem to wszystko przeczuć, skoro moim je­dynym celem było napisanie dobrej powieści?

Nie wiem.

Ale wiem jedno: zawód powieściopisarza to wielka tajemnica.

 

Vladimir Volkoff