Elity PRL. No cóż  gangi też mają swoje elity... [Łąki Oborskie w tle... ]
Wpisał: Izabela BRODACKA   
01.09.2014.

Elity PRL. No cóż – gangi też mają swoje elity...

[Łąki Oborskie w tle... ]

 

Izabela BRODACKA

 

Z czasów młodości pamiętam znakomity dowcip. Tatuś daje małemu synkowi do spróbowania wódkę. Synek na smak wódki reaguje obrzydzeniem. „A widzisz, a tatuś musi”- powiada tatuś.

Czuję się jak ten tatuś. Czytam ostatnio z obowiązku kolejne pozycje na temat życia „elit” PRL.

Po „ Gościach Nieborowa” napisanych przez Piotra Parandowskiego, który jako małe dziecko i wyrostek faktycznie w Nieborowie bywał i „nasładzał się” atmosferą wielkopańskiej rezydencji, do której gdyby nie rewolucja proletariacka raczej nie miałby wstępu, przyszła kolej na książkę „ Życie towarzyskie elit PRL” której autorem jest Sławomir Koper.

Sławomir Koper specjalizuje się -jak sądzę- w zbieraniu anegdotek i sensacji z życia formacji, którą raczy nazywać „elitą”. No cóż – gangi też mają swoje elity, nie mogę protestować przeciwko nadużyciu tego terminu.

Już we wstępie autor trafnie zauważa, że w PRL ..” intelektualiści przyjaźnili się ze sportowcami, a ludzie władzy z opozycjonistami”. Salony towarzyskie czasów PRL perfekcyjnie realizowały ideę „the melting pot”. Encyklopedyczne hasło: „The melting pot is a metaphor for a heterogeneous society becoming more homogeneous” tłumaczę dosłownie: „The melting pot” czyli „tygiel” jest metaforą heterogenicznego społeczeństwa, które staje się bardziej homogeniczne.

Ten termin stosowano z powodzeniem do Stanów Zjednoczonych, które niewątpliwie były tyglem w tym sensie, że ludzie różnego pochodzenia i różnych narodowości utworzyli zbiór obywateli USA, dla których ważniejsza od ich korzeni stała się amerykańska konstytucja. Do definicji terminu „ the melting pot” poprzez terminy „heterogeneous” oraz „homogeneous” mam jednak poważne zastrzeżenia. Homogeniczny to po polsku jednorodny. Portorykanka, która w amerykańskim „ melting pot” zapomni o swoich korzeniach, to raczej osoba pozbawiona tożsamości etnicznej niż rodowita Amerykanka. Bo nie istnieje narodowość amerykańska pomimo zadeklarowanego na samym wstępie konstytucji : „We, the people of the United States”.

Podobnie nie istnieje coś takiego jak „pokolenie JPII” czy „pokolenie Solidarności”. To tylko mniej czy bardziej zręczne hipostazy, które nie przetrwały próby czasu.

Na pewno istniało jednak coś takiego jak „pokolenie SPATiF-u”. Mam na myśli oczywiście knajpę, a nie stowarzyszenie twórców. Janusz Głowacki wspominając pewien wieczór w tej „kultowej” knajpie pisze: „ Tańczyli wszyscy, aktualny kierownik wydziału kultury KC Aleksander Syczewski i polujący na każdą możliwość wywołania bójki młodzi lirycy z pisma „Współczesność”. Andrzej Brycht, przed ucieczką na Zachód ulubieniec władzy i autorzy ostro cenzurowani. Tańczył marcowy reżyser Bogdan Poręba i pobity w marcu przez tak zwany aktyw Stefan Kisielewski. Wschodzące gwiazdy reżyserii Janusz Kondratiuk i Janusz Zaorski oraz wszystkie kelnerki. {….}. A obok, wywracając się na stoliki, w zawiązanej na głowie chustce wywijał swą „ polkę- treblinkę” Janek Himilsbach” ( Janusz Koper, Życie towarzyskie elit PRL, str 10 ).

Podobnie trzeźwo ( o dziwo ) pisze Janusz Głowacki o domu pracy twórczej w Oborach pod Warszawą. Mieścił się on w dawnym pałacu Potulickich. Jak pisze Koper- unikali tego miejsca tylko Melchior Wańkowicz i Paweł Jasienica. Nie chcieli bywać w cudzym domu pod nieobecność gospodarzy. Inni nie mieli podobnych skrupułów. Bywali tu Jerzy Andrzejewski, Miron Białoszewski, Julia Hartwig- Międzyrzecka, Marian Brandys. W Oborach Marian Brandys napisał podobno „Koniec świata szwoleżerów”, a Jerzy Andrzejewski „Miazgę”. To obrzydliwie grafomańska powieść. Wolałabym żeby Andrzejewski trzymał się- jak przed wojną- katolicyzmu, albo -jak po wojnie - socrealizmu. Obory mu zdecydowanie nie pomogły.

Po premierze „Rejsu” twórców filmu odwiedzili w Oborach Zdzisław Maklakiewicz i Jan Himilsbach. „ Przerażających szczegółów przyjęcia wolę nie wspominać” - pisze Głowacki.

Zdzisław Maklakiewicz wystąpił w tym filmie w brawurowej roli ćwierćinteligenta, inżyniera Mamonia, któremu podobały się tylko melodie już raz słyszane.

Himilsbach to kamieniarz z Powązek, którego „melting pot” PRL wykreował na pisarza, a nie stroniący od kielicha inni twórcy przyjęli do swego elitarnego grona. Reżyser „ Rejsu” Marek Piwowski w wywiadzie udzielonym „Newsweekowi” w 2007 roku otwarcie przyznał się do współpracy z tajnymi służbami PRL. Faktycznie elita- bez dwóch zdań.

Ziemie Potulickich miały jeszcze większego pecha niż ich pałac.

W 2005 roku Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego postanowiła sprzedać prawo do wieczystego użytkowania części z nich - 87 hektarów Łąk Oborskich grupie znanych biznesmenów, którzy mieli za niezwykle cenną nieruchomość zapłacić zaledwie 11 mln złotych. Łaskawie zaproponowali samorządowi Konstancina odkupienie niezbędnej mu pod obwodnicę powierzchni po cenie rynkowej. Opłata za tę część pokryłaby w całości wydatek biznesmenów, których pełną listę wskazało uczelni nie wiadomo dlaczego ministerstwo skarbu.

Samorząd chciał skorzystać z przysługującego mu prawa pierwokupu nieruchomości użytkowanej przez uczelnię państwową, ale notariusze jak jeden mąż odmawiali przeprowadzenia tej transakcji. [bold i kolor –md. Proszę się nad tym zdaniem „zadumać”...A mogła taka młoda pańcia w godzinę „zarobić’ ze 300 tysięcy...  MD]

Samorząd wniósł o unieważnienie aktu zawartego między inwestorami, a uczelnią i w 2009 roku wygrał stając się właścicielem gruntu. Biznesmeni pisemnie wycofali swoją, złożoną w terminie , skargę kasacyjną. Sprawa stała się więc bezprzedmiotowa i sąd umorzył postępowanie.

Uważam, że to nie koniec tej arcyciekawej sprawy. Inwestorzy kupując bardzo tanio ziemię chcieli na łąkach oborskich urządzić pole golfowe i zbudować luksusowe osiedle- za własne pieniądze.

Jeżeli gmina uprze się przy realizowaniu planu zagospodarowania przestrzennego nadal przewidującego na tym terenie pole golfowe, może się okazać, że powstanie ono za pieniądze podatnika, a jakieś rezydencje dla upartych inwestorów da się przy okazji wykroić.

Prawdziwi właściciele ziemi, Potuliccy w tej sprawie jakby nie istnieli.


Tekst drukowany w numerze 35 ( 376) "Gazety Warszawskiej"