Kij na psa | |
Wpisał: Iza Falzmann | |
14.09.2009. | |
Kij na psa IF Kilka tygodni temu stacje telewizyjne epatowały widzów zdjęciami dorożkarskiego konia, który padł na parkingu na polanie Włosienica w Tatrach. Wbrew histerycznemu tonowi dziennikarskich relacji koń był na oko w doskonałej kondycji, a przyczyn padnięcia mogło być bardzo wiele. Zrozpaczony góral, który usiłował go podnieść, dość bezradnie ruszając lejcami, na pewno nie robił mu nic złego. Został jednak oskarżony o znęcanie się nad chorym koniem. Często się zdarza, że dyletanci wręcz uniemożliwiają ratowanie chorego zwierzęcia. Na przykład w przypadku kolki, gdy trzeba konia bezwzględnie uruchomić( nawet batem) i przegonić, aby umożliwić mu odprowadzenie zalegających jelita gazów, zawsze znajdzie się jakaś poczciwa dusza, która przeszkadza w akcji ratunkowej. Egzamin z rzetelności ( koniarskiej) zdała za to w moich oczach Karolina Wajda, która nie pozwoliła się zasugerować przepytującemu ją dziennikarzowi i wystąpiła w obronie właściciela konia. Niedawno stacja TVN przez cały dzień serwowała widzom zdjęcia koni ze stadniny w Prądzewie, żyjących rzekomo w stanie skrajnego zaniedbania. Rzeczywiście niektóre młode konie miały przerośnięte (nie korygowane) kopyta i co gorsza (od zbyt małych kantarów) poobcierane pyski. Jest to poważne zaniedbanie, ale tak się zdarza, gdy konie żyją w tabunie. Pozostałe konie były w doskonałej kondycji, co można było stwierdzić widząc jak galopują po padoku. Pokazywanie przez kamerę rzepów w grzywie czy brudnych zadów jest po prostu śmieszne. Dobrostan koni nie ma nic wspólnego z przerywaniem grzywy, czy lakierowaniem kopyt, tak jak dobrostan pudla nie jest związany z farbowaniem mu sierści na różowo, ani ze strzyżeniem go „na lewka”. Zwierzęta nie cierpią takich zabiegów i zupełnie im nie przeszkadzają zagnojone boki. To przeszkadza tylko właścicielom, a najbardziej przypadkowym „ miłośnikom” zwierząt. Zupełnie humorystyczne były też uwagi dyspozycyjnego weterynarza, że słoma jest zmierzwiona, siano nie najlepszej jakości, a woda mętna. W pokazanej sytuacji wystarczyło zasugerować właścicielowi koni korektę kopyt źrebaków oraz zdjęcie im kantarów oraz doradzić zatrudnienie dodatkowego pracownika. Odbieranie mu koni to zwykły rabunek w majestacie prawa. Tym razem egzamin z obiektywizmu zdała Karolina Ferenstein, która nie chciała basować młodemu idiocie z TVN domagającemu się dla właściciela dożywocia za znęcanie się nad końmi. Muszę tu zaznaczyć, że nie znam właściciela zwierząt i nic mnie on nie obchodzi. Aby uwiarygodnić swoje opinie zmuszona jestem również (choć bardzo niechętnie) podać kilka informacji o sobie. Dużo czasu spędziłam wśród koni. Zaczynałam konną jazdę jako dziecko na Wyścigach u trenera Falewicza. Potem przez wiele lat jeździłam codziennie na Wyścigach w stajni Moszna u trenera Stefana Michalczyka, jako tak zwany jeździec amator. Miałam licencję na jeżdżenie wyścigów w tej kategorii (nie korzystałam z niej ze względu na kłopoty z wagą) Pracowałam w stadninie Plękity. Mogę więc śmiało powiedzieć, że odrobinę znam się na koniach. Kiedy wielce szlachetne aktywistki forsowały w sejmie ustawę o ochronie zwierząt zwracaliśmy uwagę na niezliczone nonsensy, które przy konsekwentnym stosowaniu jej zapisów, zupełnie uniemożliwiłyby jakąkolwiek hodowlę oraz badania naukowe przy użyciu zwierząt doświadczalnych. Już sama definicja zwierzęcia zawarta w preambule tej ustawy („Zwierzę nie jest rzeczą”) pozostawia wiele do życzenia. Zwierzę nie jest rzeczą, nie jest również utworem muzycznym, nie jest równaniem matematycznym itd. Definicja negatywna, jeżeli nawet nie jest błędem logicznym (a chyba jednak jest) nie wnosi nic do sprawy. Nie sposób wyliczać tutaj wszystkich innych błędów tej ustawy. Wprowadziła ona na przykład komisje etyczne ( złożone często z pracowników administracyjnych i sprzątaczek ) limitujące naukowcom liczbę użytych w badawczych procedurach szczurów i myszy (jakby nie zabijało się ich w domach i zagrodach w bardziej okrutny sposób, a mianowicie podając im środki wywołujące krwotok wewnętrzny), zakazała pędzenia konia z obciążeniem galopem ( a przecież dokładnie na tym polegają próby dzielności ogierów zimnokrwistych) itd, itd. Co najważniejsze ustawa dała władzom samorządowym prawo do odebrania hodowcy zwierzęcia ich zdaniem krzywdzonego i oddania go w inne ręce. Tak się dziwnie składa, że na ogół nie brakuje chętnych do odebrania i adopcji rasowych koni, w dobrej kondycji, wymagających tylko zabiegów pielęgnacyjnych- korekty kopyt, albo wyczesania grzywy. O wiele mniej chętnych rejestrują schroniska i lecznice zajmujące się zwierzętami naprawdę chorymi i bezdomnymi. Proponuję gorliwym obrońcom koni z Prądzewa aby: Odebrali i adoptowali wszystkie stare kundle przywiązane na zbyt krótkich łańcuchach, zdychające z głodu i pragnienia, zimna i upału. W tym celu wystarczy się przejść po okolicznych wsiach. Adoptowali i leczyli wszystkie potracone przez samochody psy i koty konające przy szosach. Wystarczy się przejechać jakąkolwiek szosą. Odbierali i adoptowali konie rzeźne, które jadą do Włoch kilka dni bez wody i jedzenia, we własnych odchodach, często z połamanymi lub uciętymi ( TAK) kończynami. Wystarczy, mając stosowne uprawnienia, zatrzymać którykolwiek samochód przewożący żywe zwierzęta na rzeź. Odbierali i adoptowali kupowane na kilka miesięcy konie, używane do zwózki drzewa w górskich lasach, które gdy osłabną uruchamia się rozpalając pod ich brzuchem ognisko (TAK) Zbierali i adoptowali zdychające w piwnicach zapchlone i zarobaczone dzikie kociaki. Właśnie wyleczyłam kolejnego takiego delikwenta i nie mogę znaleźć dla niego dobrego domu.(Mam w domu dużego psa, więc nie mogę go zatrzymać) Przed głosowaniem ustawy o ochronie zwierząt jeden z posłów pocieszał nas, że i tak nikt nie będzie jej poważnie traktował i stosował w praktyce. Takie rzekomo martwe ustawy są jednak bardzo niebezpieczne. Działają jak kij, który zgodnie z ludowym przysłowiem, zawsze się znajdzie, gdy trzeba uderzyć psa. |