Bajka o zwyczajnym życiu
Wpisał: Mirosław Dakowski   
19.09.2009.

Bajka o zwyczajnym życiu

Paweł Wilkowicz 19-09-2009  http://www.rp.pl/artykul/60574,365486.html

 [dla tych, co Rzepy nie czytują, bo artykuł świetny... MD]

Taki scenariusz pewnie nawet w Bollywood uznaliby za przesłodzony, ale to wydarzyło się naprawdę. Kim Clijsters porzuciła tenis na dwa lata, w tym czasie wzięła ślub, urodziła dziecko, straciła ojca i odzyskała matkę. Wróciła na kort ledwie przed miesiącem i z małą córeczką u boku wygrała wielki US Open

Telefon zadzwonił w styczniu, osiem miesięcy temu. Rozmowa była miła, ale nie z gatunku tych, które od razu wywracają życie do góry nogami. Dzwonili z Londynu, z All England Club, czyli kortów w Wimbledonie, na których odbywa się najbardziej obrosły tradycjami turniej na świecie. Zapytali, czy nie chciałaby wziąć udziału w pokazowym meczu na otwarcie dachu nad głównym kortem Wimbledonu. Nie przeszkadzało im, że od kiedy zakończyła karierę, właściwie nie trzymała rakiety w ręku. Miała się nie przejmować przesadnie swoją formą, bo do pokazowej gry zaprosili samych tenisowych emerytów z krótszym lub dłuższym stażem: Andre Agassiego, jego żonę Steffi Graf oraz Tima Henmana. Kim Clijsters była z nich zdecydowanie najmłodsza. Skończyła karierę w 2007 roku, mając 24 lata. Czyli w tym momencie życia, w którym jej rówieśnicy właśnie rozsyłają pierwsze CV. Ale oni nie mają na kontach kilkudziesięciu milionów dolarów, które Belgijka zdążyła zarobić na turniejowych premiach i kontraktach reklamowych. Nie mają też na półkach trofeów za ponad 30 wygranych turniejów zawodowych, nie byli w tym, co robią, najlepsi na świecie i nie mieli po sukcesach całej ojczyzny u swoich stóp. A ona już jako 16-latka była wybierana na najlepszą sportsmenką Belgii.

Szczepionka na chłód

Nie odpowiedziała na zaproszenie z Londynu od razu, bo nigdy nie żałowała rozstania z tenisem. Zapowiedziała je dużo wcześniej i przyspieszyła w 2007 r. o kilka miesięcy, gdy dowiedziała się, że jest w ciąży. Chciała mieć prawdziwe życie, a nie takie na walizkach, które znała od kilkunastu lat. Chciała randek, odwożenia dzieci do przedszkola, zabaw w ogrodzie, spacerów z psami. Nie chciała kontuzji, służbowych podróży po całym świecie, hotelowych pokoi, w których nie brakowało niczego, ale nijak nie dało się w nich poczuć jak u siebie.

Trofeów też już nie chciała. Tenis nigdy nie był u niej na pierwszym miejscu. – Przy życiowych kłopotach wydaje się takim drobiazgiem. Zawsze powtarzam swoim koleżankom z kortów: puchary za zwycięstwa są ważne, ale kiedy zakończysz karierę, nie będziesz mogła z nimi porozmawiać. Dbaj o bliskich, o przyjaciół. Tenis przeminie, oni zostaną. Przychodzi taki moment, gdy kawa z przyjaciółmi smakuje lepiej niż udane zagranie, a fajny sprzęt do gotowania cieszy bardziej niż jeszcze jedno zwycięstwo – tłumaczyła, gdy rozmawialiśmy podczas turniejów J&S Cup na kortach Warszawianki. Każdy wywiad z nią to była przyjemność. Jest jedną z najinteligentniejszych i najbardziej sympatycznych tenisistek. Skutecznie zaszczepiona przeciw egocentryzmowi, wielkopańskim manierom i chłodowi, którym wieje z tenisowych szatni. Kiedyś mówiło się nawet, że jest zbyt miła, by wygrywać w Wielkim Szlemie. Przegrała w nim cztery finały, w tym trzy ze swoją wielką belgijską rywalką Justine Henin. Udało się dopiero za piątą próbą, w US Open 2005. I za szóstą, tydzień temu, znów w Nowym Jorku, po jednym z najbardziej niesamowitych powrotów w historii sportu.

– Poznałem ją właśnie na US Open, gdy była jeszcze juniorką. Przedstawił nas sobie jej ówczesny menedżer i przyjaciel rodziny. Przyznam, że nie spodziewałem się wtedy, że zrobi aż taką karierę. Ale już wtedy była świetną dziewczyną. Bystrą i grzeczną – wspomina w rozmowie z „Rz” menedżer Agnieszki Radwańskiej Victor Archutowski. Clijsters nigdy nie obrażała się na sędziów ani na rywalki. Gdziekolwiek grała, miała publiczność po swojej stronie. Nawet kiedy walczyła na amerykańskich kortach przeciw siostrom Williams, jak dwa razy podczas ostatniego US Open. Gdy była narzeczoną Lleytona Hewitta z Australii – zaczęli się spotykać, kiedy obydwoje byli numerami jeden w tenisowych rankingach – Australijczycy polubili ją bardziej niż jego. I potem wstyd im było, gdy Hewitt brzydko się z Kim rozstał i zaczął pokazywać z nową dziewczyną, choć z Belgijką byli zaręczeni i wynajęli już zamek na wesele.

Pistolet i pociąg

Dla Australijczyków Clijsters nawet po tym rozstaniu pozostała „naszą Kim”. Belgowie piszą o niej „onze Kimmieke” – nasza Kimuśka. Rzadko zdarza się sportowiec z absolutnej światowej czołówki, przy którym można się czuć tak swobodnie. Ona zaraża uśmiechem, nie wymyśla sobie żadnej pozy. Ma dość cierpkie poczucie humoru, słowa wyrzuca z siebie szybko i głośno. Do Warszawy na mecze w J&S Cup i opowieści o życiu przyjeżdżała trzy razy (raz wygrała finał). Turniej w 2007 r. okazał się ostatnim w jej „pierwszej karierze”, jak ją dziś nazywa. Niedługo po wyjeździe z Polski Kim dowiedziała się, że jest w ciąży. Już w Warszawie chętniej niż o odbijaniu piłki rozmawiała o ślubnej sukni, weselnej krzątaninie, dzieciach. I o tym, jak bardzo się boi, że złapie kolejną kontuzję i do ołtarza będzie kuśtykała o kulach.

O Polsce też mówiła chętnie, bo jej ówczesny narzeczony, a obecny mąż, amerykański koszykarz Brian Lynch, grał kiedyś w Spójni Stargard Szczeciński. Jak zapewnia Kim, Brian, syn szeryfa z Belmar, mówi nawet trochę po polsku, ma talent do języków. A że jest urodzonym optymistą, z Polski zapamiętał to co najlepsze, a nie pewną podróż pociągiem, podczas której ktoś przystawił mu pistolet do głowy i zabrał wszystkie pieniądze.

Z Polski Brian pojechał grać do belgijskiego Bree, małego miasteczka o tolkienowskiej nazwie, tuż przy granicy z Holandią. Tam, gdzie przy tej samej ulicy stoją willa Kim, dom jej rodziców, dom dziadków i siostry Elke. Gdzie w ratuszu jest sala imienia Kim Clijsters, a ją samą można spotkać rano, gdy wraca z piekarni z bułkami. Wszyscy w Bree się znają, szybko poznali i Briana. Mama Clijsters poszła na mecz, ktoś jej przedstawił amerykańskiego koszykarza, mówiąc, że kocha buldogi tak jak Kim.

Umówiła ich więc na spacer z psami, znaleźli wspólny temat, a potem kolejne. Brian wprowadził się do Kim, jego buldog Neo do jej psów. Zaręczyli się, zaczęli układać swój przyszły świat: ślub w Bree, wesele w stanie New Jersey, skąd pochodzą Lynchowie. A potem dowiedzieli się, że zostaną rodzicami szybciej, niż planowali.

Kort za garażem

Gdy przyszła ta chwila, Kim napisała kibicom na swojej stronie internetowej: „Dziękuję, było więcej niż miło, rakieta wędruje na wieszak”. Ze sportowej idolki Belgii, z dziewczyny, która razem z Justine Henin wpisała ten kraj na mapę tenisa, stała się osobą prywatną. Żoną, matką... i panią najbardziej rozpieszczonych psów we Flandrii.

Dzisiejsza Kim Clijsters się różni od poprzedniej. Jest silniejsza psychicznie, uporządkowała sobie życiowe hierarchie. To jej pomaga na korcie. Gdy emocje opadną, pomyśli o następnych Wielkich Szlemach

Przestała grać w ogóle, nawet rekreacyjnie, rzadko oglądała mecze w telewizji. W wolnych chwilach wolała odsypiać, niż ganiać za piłką. Przyjęła rytm dnia, który dyktowała mała Jada Ellie urodzona w lutym 2008 roku. Spłacała dług wobec męża, który wcześniej musiał czasami zaniedbywać swoją karierę, gdy ona była daleko na turniejach, a trzeba było dbać o dom i psy. Coraz więcej czasu poświęcała umierającemu na raka płuc ojcu, byłemu piłkarzowi belgijskiej reprezentacji. Leo Clijsters do chwili, gdy poznała Briana, był najważniejszym mężczyzną jej życia.

Pierwszym idolem, fantastycznym przyjacielem, towarzyszem tenisowych podróży. Zbudował jej i jej młodszej siostrze Elke pierwszy kort, za garażem willi w Bree. Bawił się z nimi w tenis, gdy były jeszcze niewiele większe od rakiety. Opowiadał o swojej karierze – o losach piłkarza, któremu prasa wmawiała, że ma tylko zdrowie, talentu nie, a on nie słuchał i rozegrał w reprezentacji 40 meczów, w tym półfinał mundialu 1986. Na boisku był diabłem nie do zamęczenia, awanturnikiem, poza nim wesołkiem z niewyparzonym językiem. Gdy ktoś krzywdził jego córkę, potrafił być bardzo nieprzyjemny.

Mówią, że Kim po nim odziedziczyła mocne nogi. A po matce Els Vandecaetsbeek – mistrzyni Belgii w gimnastyce artystycznej – sprawność i słynne szpagaty na korcie, swój znak firmowy. Od obojga nauczyła się smakowania życia i dzielenia uczuciami. Clijstersowie nigdy nie byli oszalałymi tenisowymi rodzicami, jakich pełno przy kortach. Nie oczekiwali, że będzie realizowała ich ambicje czy nabijała milionami ich konta. Nie pozowali na znawców, nie pchali się na pierwszy plan. – Mój tata długo nie wiedział, co to jest forhend. Naprawdę. Wszyscy tenisowi rodzice powinni brać u niego lekcje życia. Bo dla mnie tenis był spełnieniem marzeń, ale wiem też, że potrafi być piekłem. Kiedy nie masz punktów w rankingu ani pieniędzy na podróże, a domowy budżet zależy od tego, czy wygrasz. To coś strasznego – opowiadała „Rz”. I mówiła, że całym swoim życiem będzie spłacała to, co dostała od ojca.

?zy przez szybę

Leo toczył swoją nierówną walkę z rakiem przez dwa lata. Kim bardzo zależało, by tata zdążył poznać swoją pierwszą wnuczkę, a ona zapamiętała jego. Zmarł 4 stycznia 2009 roku, miał ledwie 52 lata. Po jego śmierci Clijsters pogodziła się z matką. Ich drogi się rozeszły, gdy Els Vandecaetsbeek zostawiła w 2005 r. męża, a potem zaczęła nowe życie z nowym mężczyzną, instruktorem golfa. Wyprowadziła się do innego miasteczka, córki długo nie mogły jej tego wybaczyć, zerwały kontakt. Ale trudno było nie zaprosić mamy na ślub, nie pokazać jej wnuczki, nie pogratulować, gdy sama urodziła syna drugiemu mężowi, wreszcie nadal się gniewać, gdy umierał Leo.

– Wierzę w pewne znaki, a w ostatnich tygodniach działy się różne ciekawe rzeczy. Mówiliśmy sobie wtedy: O, tata jest z nami – wspominała Kim tydzień temu po zwycięstwie w US Open. Najpierw jednak był wspomniany telefon z Londynu, o którym przez kilka dni nikomu nie mówiła. Bo nawet przed samą sobą nie chciała przyznać, jak bardzo jej to zaproszenie do Wimbledonu zamąciło w głowie. Powiedziała sobie: jak za dziesięć dni nie ochłonę, powiem Brianowi. Powiedziała. Zaproponował, że jeśli ona chce wznowić karierę, to on zakończy swoją i zajmie się domem. Wahała się, serce miękło, gdy wyjeżdżając na treningi, widziała za szybą zapłakaną Jadę, ale jak już się zgodziła pojechać do Anglii, chciała wypaść dobrze. Tak zaczęło się siedem miesięcy treningowej katorgi, podczas której krok po kroku oswajała się z myślą, że wróci nie tylko na pokazówki, ale i do poważnej gry.

Dziewczynka z lokami

Już ludzie z Wimbledonu proponowali jej tzw. dziką kartę, czyli specjalną przepustkę do turnieju. Bez takiej przepustki nie mogłaby zagrać w żadnych poważnych zawodach, bo po tak długiej przerwie nie była klasyfikowana w rankingu. Za dziką kartę z Londynu podziękowała, wiedziała że nie zdąży, ale przyjęła zaproszenia z Ameryki na turnieje w Cincinnati, Toronto i do US Open, gdzie po zwycięstwie w 2005 roku nie startowała ani razu, więc właściwie dopiero teraz broniła tytułu. Ale takich sukcesów w ogóle nie miała w planach. Wiedziała, że ostatnią matką, której udało się wygrać turniej Wielkiego Szlema, była Evonne Goolagong Cawley w Wimbledonie – 29 lat temu. Że jeszcze nigdy US Open nie wygrał nikt z dziką kartą. Że Jada, dopiero 18-miesięczna, jest zbyt mała, by pozwoliła mamie skupić się na tenisie.

Wyznaczyła sobie tylko jeden cel: spróbować, czy macierzyństwo i tenis dadzą się w jej przypadku pogodzić. Wróciła do gry o punkty na początku sierpnia w Cincinnati. Wtłoczyła mecze w swój rozkład dnia. Między bawienie Jady, wycieczki do zoo, wspólne oglądanie bajek i szykowanie jedzenia.

Gdzie nie dawała rady ani sama, ani z pomocą Briana, tam wkraczała niania. Planowali córce drzemki tak, by mogła oglądać mamę z trybun. W Cincinnati zobaczyła, jak Kim dochodzi aż do ćwierćfinału, w Toronto do trzeciej rundy. A w Nowym Jorku Jada, dziewczynka ze złotymi lokami, została gwiazdą. Realizatorzy transmisji bawili się z nią. Pokazywali ją na wielkich ekranach na korcie, a ona uśmiechała się i wyciągała palec: tam jestem. I tak aż do finału. Może niewiele rozumiała z tego, co się dzieje, ale wielcy tenisowi eksperci też niewiele więcej.

Młoda mama wyrzuciła z turnieju najpierw Venus Williams, potem jej siostrę Serenę, królowe Wielkich Szlemów, w finale pokonała Caroline Wozniacki i srebrny puchar za zwycięstwo prezentowała, trzymając z jednej strony trofeum, a z drugiej córkę.

Mówi, że to nie jest powrót, tylko druga kariera. Że dzisiejsza Kim bardzo się różni od poprzedniej. Jest silniejsza psychicznie, uporządkowała sobie życiowe hierarchie i to jej bardzo pomaga na korcie. Nie wie, jak długo potrwa ta druga kariera. Gdy emocje opadną, pomyśli o następnych Wielkich Szlemach, najbliższy turniej ma w połowie października niedaleko domu, w Luksemburgu. Jeśli nic się nie zmieni, to w lutym znów przyjedzie do Polski na mecz Pucharu Federacji. Ale to taka daleka przyszłość.

Na razie chce wrócić do domu w Bree i pobyć tam przez kilka tygodni. Nażyć się. Wie, że wraca do innej Belgii niż ta, którą zostawiała, wylatując do USA. Czas się cofnął: znów była feta na jej cześć w Bree i specjalna ochrona po wylądowaniu na lotnisku w Brukseli. Jeśli celnicy, prześwietlając bagaże, zobaczyli, że srebrny puchar z US Open jest niedbale upchnięty gdzieś w torbie między zabawkami a puszkami z jedzeniem dla Jady, pewnie się nawet nie zdziwili. Witaj z powrotem, Kim, tego nam brakowało.

Rzeczpospolita