Majstrowanie przy ideach?
Wpisał: Mirosław Dakowski   
27.04.2007.

 

Izabela Brodacka

Majstrowanie przy ideach?

W czasach dzieciństwa śpiewali­śmy z upodobaniem żeglarską piosenkę, która moim zdaniem powinna stać się hymnem polskich Europejczy­ków i liberałów. Każda z jej licznych zwrotek, np.: „czy normalna zdrowa ryba może p… wieloryba? Ależ tak, czemu nie, rybie też należy się” - jest manife­stem wolności skrajnej, przezwyciężają­cej determinacje przyrodnicze, niwelu­jącej naturalne podziały.

Taka wolność była ideałem Miczurina, gdy hodował swoje gruszki na wierzbie i taką głosił Wielki Językoznawca, kiedy kazał zmieniać bieg rzek. Wolność od praw boskich i natural­nych jest, jak twierdzą niektórzy, ideałem współ­czesnego człowieka, a jej wyznawanie - przepustką do europejskiej rodziny.

W czasie 45 lat pa­nowania, komunistycz­nej władzy udało się bar­dzo wiele zepsuć i na­wet trochę zbudować. Na pewno jednak nie udało się to, na czym najbardziej jej zależało - przejecie rządu dusz. Komu­niści rządzili siłą, przekupstwem, szan­tażem. Mieli władzę, pieniądze i przy­wileje, lecz nie mieli honoru. Ich ide­ologia i praktyka była solidarnie znie­nawidzona przez całe społeczeństwo, była lekceważona i mniej czy bardziej otwarcie - to zależało od nasilenia terro­ru - wyśmiewana nawet w ich własnych szeregach. Współpraca z komunistyczną władzą była tak bardzo kompromitująca, że większość kolaborantów usiłowała dobudować do świństwa jakaś teorię, pomnażając tym sposobem zastępy Wallenrodów czy też zatrutych tajemniczą pigułką Murti-Binga.

 Nic więc dziwnego, że już w latach sześćdziesiątych niektó­rzy syci przywilejów, za to żądni sławy i dobrego imienia działacze komunisty­czni pozwalali się w widowiskowy spo­sób wyrzucić z partii (najczęściej za wygłoszenie jakiejś herezji nieodróżnialnej dla normalnego człowieka od innych, doktrynalnych bredni), a przeniesieni w stan politycznego spoczynku, osą­dzeni i potępieni przez dawnych towa­rzyszy, oddawali się przerabianiu mar­ksizmu, rozrachunkom, obrachunkom i porachunkom.

Można byłoby lekce­ważyć ich jałową działalność, gdyby nie fakt, że był to pierwszy komunistyczny desant na antykomunistycznym brzegu. Desant ten stał się zaczątkiem kontrakto­wej, chronionej opozycji (prawdziwa opozycja gniła w więzieniach lub pod murawą), uwiarygodnianej przez umiar­kowane represje, i służącej komunistycznej władzy nie tylko jako swoisty we­ntyl bezpieczeństwa, lecz przygotowywa­nej - jak się okazało - do bezpiecznego przeprowadzenia na drugi brzeg, w przy­padku bankructwa systemu, ludzi zwią­zanych z komunistycznym establish­mentem.

Społeczeństwo po chrześcijańsku tra­ktowało marnotrawnych synów - a co gorsza - ulegając złudnemu przeświad­czeniu, że będą oni umieli naprawić to, co zepsuli, pozwoliło im wmanewrować się na długie lata w jałowe próby reformowa­nia niereformowalnego, w próby sanacji systemu przeprowadzonej od wewnątrz, które przedłużały tylko jego agonię. Miały one dokładnie takie same szansę powodzenia, jak próby wyciągnięcia się samemu z bagna za włosy, więc opisy bohaterskich zma­gań twórców systemu z ich własnym dziełem należy włożyć pomię­dzy opowieści Barona Münchhausena.

Oprócz nielicznych działaczy, na de­sant na antykomunistyczną stronę decy­dowali się przede wszystkim tak zwani artyści. Wykreowani przez komunistyczną władzę, wywodzący się często z jej kręgów, obdarzeni nieade­kwatnymi do czegokolwiek (z wyjątkiem służalczości) przywilejami, nie przeszli nigdy próby ognia i wody, jaką dla pra­wdziwego twórcy jest ocena niezależne­go odbiorcy.

 Społeczeństwo, które przy­wykło traktować socjalistycznych arty­stów (wbrew tych artystów wygórowane­mu o sobie mniemaniu) raczej jak służących władzy błaznów, niż jak kapłanów, było skłonne dość łatwo wy­baczyć im udział w budowaniu komunistycznego „ładu”. Jak się jednak okazało, marnotrawni synowie wcale nie mieli za­miaru nakładać pokutnych worków i po­sypywać głów popiołem - wręcz prze­ciwnie, ostro zabrali się do pouczania tych, którzy nie błądzili, racząc ich przy okazji szczegółowymi opisami różnych stadiów swojej - nie tyle dziecięcej, co brzydkiej - choroby lewicowości. I tak na oczach zdumionego społeczeństwa „mało wierni" komunistyczni działacze i artyści z komunistycznej łaski ogłosili się charyzmatycznymi przywódcami na­rodu.

Komunistyczny desant na niepodle­głościowym brzegu przede wszystkim zaczął majstrować przy kompasach i bu­solach. Dzielnie sekundowali mu w tym niezależni (podobno) intelektualiści. W 1986 r. jeden z uczestników redakcyj­nej dyskusji w Res Publice oświadczył, że odtąd straciły sens wszystkie tradycyjne podziały, a przede wszystkim podział na prawicę i lewicę i  że nie jest ważne, co ktoś kiedyś mówił i robił, ważne jest, czy teraz jest comme  il faut .

Naszym wprawionym w metodzie dialektycznej intelektualistom łatwo przychodziło udowodnić, że tylko komunista może stać się prawdziwym antykomunistą i że tak naprawdę to kat jest ofiarą a ofiara katem ( domagając się sprawiedliwości, ofiara staje się przecież  katem swojego kata ).

 W ten sposób komunistą, przez swój rzekomo komunistyczny spo­sób myślenia (np. przez domaganie się dekomunizacji) staje się człowiek, który całe lata spędził w komunistycznym wię­zieniu, a antykomunistą ten, kto go do tego więzienia wsadził, bo teraz myśli, a przynajmniej mówi „jak trzeba”.

Majstrowanie przy busolach nie było zresztą robotą trudną, biorąc pod uwagę fakt, że tak zwany pluralizm, relatywizacja wartości czy eklektyzm kulturowy od lat przeciekały przez różne półprzepuszczalne żelazne kurtyny i stały się obowiązującym wyznacznikiem postę­powości współczesnych Młodziaków.

Eklektyzm kulturowy polega na tym, że w każdej myśli i ideologii wybiera się bez zobowiązań to, co miłe i wygodne. Można więc realizować kapitalizm bez rynku kapita­łowego, wprowadzić świę­te prawo własności bez reprywatyzacji (czyli święte prawo własności ukradzio­nej), można propagować religijność nie wymagającą przestrzegania religijnych zasad.

 Nasuwa się pyta­nie, dlaczego ludzie, któ­rzy przez 45 lat musieli patrzeć jak komunistyczny Anty-Midas zamienia wszystko w błoto, jak zohydza i kompromituje wszelkie pojęcia, nawet takie jak humanizm i sprawiedliwość, pozwalają teraz, bez protestu, pod pretekstem tolerancji ( a raczej jej parodii) niszczyć wyznawane  przez siebie wartości.

Absolutna tolerancja jest zresztą jak wiemy niemożliwa, gdyż za­wiera wewnętrzną sprzeczność. Ab­solutna tolerancja wymaga nietolerancji dla nietolerancji, czyli nietolerancji dla osób przeświadczonych o słuszności swoich poglądów. Wynika zatem z prze­świadczenia o jedynej słuszności poglą­dów tolerancyjnych. Jest zatem postawą nietolerancyjną.

Taką nietolerancyjną to­lerancję prezentują ostatnio nawet wy­bitni logicy (z czego wynika pesymi­styczny wniosek, że logika przegrywa z ideologią) i taką tolerancję usiłują narzu­cić społeczeństwu.

Wiemy doskonale, że inaczej należy patrzeć na żartownisia, zabawiającego się psuciem busoli, gdy statek płynie po spokojnej wodzie, a nawigator zna jego położenie i inaczej, gdy nawigator nie umie określić pozycji statku, któremu w każdej chwili grozi zatonięcie. Tylko dobrze zorganizowane społeczeństwo, które wykształciło mechanizmy chroniące obywatela przed przemocą i zniewole­niem, może tolerować wszelkiego rodza­ju skrajne pomysły i ideologie( nie za­pominając jednak o lekcji, której udzielił nam Pol Pot).

 Inaczej mówiąc: cytowanie złotych myśli Mao to cudowna zabawa nad Sekwaną, lecz raczej ponura nad rzeką Jangcy.

 Dlatego proponuję: przestańmy się wstydzić naszej nieeleganckiej, nadwiślańskiej małostkowości i zacznijmy znowu odróżniać zachód od wschodu, prawą rękę od lewej i dobro od zła. A jeżeli uda nam się wypłynąć na spokojne wody, pozwolimy być może od czasu do czasu pobawić się sterem na­wet i tym, którzy nie odróżniają pionu od poziomu.

Izabela Brodacka Falzmann

Artykuł drukowany w nr 6 (304) miesięcznika Solidarność Walcząca czerwiec 1993. Jakżesz ciągle aktualny.. Tylko obecnie o wiele więcej ludzi to widzi.

MD

 

Zmieniony ( 22.05.2007. )