Tolerancja masona w Fatimie | |
Wpisał: Mirosław Dakowski | |
18.10.2009. | |
„Tolerancja” masona w Fatimie z książki FATIMA W.T.Walsh, Veritas Found. i Michalineum 2009 [str. 111] Administratorem w Ourem był w tym czasie Arturo de Oliveira Santos, z zawodu blacharz, z temperamentu zarówno idealista jak i materialista. Gdyby zwyciężył jego idealizm, gdyby mógł skierować cały swój zapał, całą pomysłowość i upór w dążeniu do celu dla służby Kościołowi, mógłby może zostać biskupem, misjonarzem, może nawet świętym. Z jakiegoś niewiadomego powodu wcześnie w życiu postanowił iść za własnymi skłonnościami i własną korzyścią. A jednak w jego naturze było coś, co nie pozwalało mu ukochać nagiej i oschłej formy materializmu. Jak większa część ludzi, musiał tę straszną postać zasłonić kilku łachmanami zasad, zanim mógł ją przytulić do serca. Osłonek tych chętnie dostarczyli mu przywódcy tej rewolucji, która od wieków usiłowała wprowadzić Kościół Chrystusowy w stan oblężenia, w jakim się dzisiaj w Europie znajduje. Tak to nieuchronnie stał się wiernym i niezmordowanym członkiem tego, co można by nazwać mistycznym ciałem tego świata. Mistycznym? Tak. Bo niewidzialną głową królestwa, które ma za zadanie wykorzenienie dzieła Chrystusa, musi być upadły duch buntu, o którym Pan powiedział: "Nadchodzi książę tego świata, lecz nie ma on nic we Mnie", a o jego zwolennikach powiedział ironicznie: "Synowie tego świata roztropniejsi są wśród podobnych sobie niż synowie światłości". Jeden z owych mądrych synów pożądliwości, Arturo, logicznie postarał się, już jako młody blacharz, pokumać z wszystkimi ludźmi i związkami, mogącymi mu dopomóc w zbieraniu owoców dokonanego wyboru. Kiedy liczył 26 lat, wstąpił do loży Wielkiego Wschodu w Leirii, w cieniu tych samych gotyckich ruin, gdzie św. Izabella płakała i modliła się. Wpojono weń ezoteryczną znajomość synkretycznej i naturalistycznej religii, która była głównym wrogiem Kościoła katolickiego w nowszych czasach, a która już się chełpiła tym, że - przez zaplanowanie i doprowadzenie do rewolucji portugalskiej w 1910 roku - zrobiła spory krok naprzód w kierunku zupełnej eliminacji chrześcijaństwa z Półwyspu Pirenejskiego. W 1911 roku mistrz loży Wielkiego Wschodu, Magahaes Lima, mógł przepowiadać, że za kilka lat żaden młodzieniec nie będzie chciał studiować teologii. Alfonso Costa był w stanie zapewnić braci i niektórych delegatów lóż francuskich, że następne pokolenie będzie oglądało koniec katolicyzmu, "głównej przyczyny opłakanego stanu, w jaki popadł nasz kraj". Zaprawdę wiele było wskaźników potwierdzających tę przepowiednię, jeżeli nie wręcz oskarżenie. W roku 1911 nowi władcy Portugalii zagarnęli dobra kościelne, rozproszyli, uwięzili i wypędzili setki księży i zakonnic. Kardynałowi patria:sze Lizbony dali pięć dni czasu na opuszczenie miasta, jak się okazało, na zawsze. Uchodźcy, księża i zakonnicy, uszli do Francji i innych krajów. Niektórzy na kolanach błagali w Lourdes Matkę Boską o pomoc dla swej ojczyzny, ongiś dumnie nazywającej się Jej krajem, teraz widowni anarchii i niewiary, gdzie rewolucje wybuchały co miesiąc. Arturo de Oliveira Santos zawdzięczał swoje powodzenie życiowe, takie jakim było, nieszczęściu Kościoła. Może nie takie było jego zamierzenie. Jego żona była zdaje się poniekąd katoliczką. Wszystkie ich dzieci były ochrzczone, choć ich imiona, Democracia, Republica, Libertade i tak dalej, pachniały raczej lożą niż zakrystią. Może gdzieś, w mrocznym zakamarku duszy tliła się niewyraźna nadzieja, że Arturo pośle po księdza, gdyby kiedykolwiek świat mu się zaczął usuwać spod nóg, a w dole zionęła wieczność. Ale na razie wszystko szło po jego myśli, kiedy przeniósł swoją kuźnię, stosownie nazwaną kuźnią postępu, do Ourem. Kiedy jeszcze nauczył się sztuki łatwego uśmiechu i mocnego ściskania prawicy, bystrej i wylewnej uprzejmości, tak wysoko cenionych w świecie hołdującym pozdrowieniom na ulicy i honorowym miejscom na bankiecie, nie trudno mu było założyć tam nową lożę. W 1917 roku, kiedy liczył zaledwie 33 lata, był jej prezydentem i dzięki tajemniczej, braterskiej więzi, łączącej tych, co dochodzą ocienionymi labiryntami stopni i wtajemniczeń do słonecznych, honorowych miejsc, był także prezydentem zarządu miasta i Izby oraz radcą handlowym. Jednym słowem, został pewnego rodzaju republikańskim carem całego okręgu, obejmującego między innymi także Fatimę i Aljustrel. Coraz mniej ludzi chodziło na Mszę św. i do Sakramentów. Było więcej rozwodów. Rodziło się mniej dzieci. A kiedy zaaresztowano sześciu księży i przetrzymano ich bez łączności ze światem przez osiem dni, pierwsi katoliccy mężowie świeccy w Radzie i Izbie tak byli zajęci załatwianiem zyskownych kompromisów, że nie mieli czasu zaprotestować na tyle głośno, by ich słyszano. Dla blacharza i jego przyjaciół walka o postęp i oświecenie, jak ją wolał nazywać, była niemal wygrana. [...s.125] ...Jeżeli Ti Olimpia miała powód do płaczu, Administrator Ourem był niezmiernie zadowolony z powodzenia swego śmiałego planu ujęcia jej dzieci. Sprawiło mu to pewnego rodzaju cyniczną przyjemność, kiedy pomyślał o wszystkich owych pobożnych głuptaskach, czekających w Cova da Iria na widowisko, którego główni aktorzy nie mieli się zjawić .A proboszczowi jakiego spłatał figla! Teraz jego parafianie będą przekonani, że był on w zmowie z siłami postępu i oświecenia! Nigdy już się nie będzie mógł wytłumaczyć. A co najlepsze, Santos trzymał trójkę mącicieli spokoju pod kluczem w izbie własnego domu, zdecydowany nie wypuścić ich stamtąd, dopóki nie wyjawią mu tajemnicy i nie zdradzą, kto lub co było u podłoża całych tych śmiesznych średniowiecznych zabobonów. Pozostawi je w spokoju przez jakiś czas, a terror niech zrobi swoje. Nie mylił się, przypuszczając, że dzieci będą przerażone. Kiedy zegary w Ourem zaczęły jeden po drugim ogłaszać godzinę długimi i uroczystymi uderzaniami, dzieci spoglądały po sobie w zupełnej bezradności. Była to chwila, kiedy obiecały spotkać Panią w Cova da Iria. [... s.130:] -Chodźcie za mną! - rzekł do dzieci. Usłuchały i wnet znalazły się w gabinecie Administratora. Santos po raz ostatni zażądał wyjawienia tajemnicy. Kiedy jedyną odpowiedzią było uparte milczenie, przybrał wyraz twarzy człowieka, któremu kończy się cierpliwość i oświadczył chłodno: - Świetnie. Próbowałem was ratować, ale skoro nie chcecie słuchać rządu, ugotujecie się żywcem w kotle z gorącym olejem. Wydał rozkaz i otwarły się drzwi, a w nich ukazał się strażnik o nieprawdopodobnie szpetnej i obleśnej twarzy. Widać był specjalnie do tej roli wybrany. Nastąpiła mniej więcej taka rozmowa: - Czy olej jest dobrze podgrzany? - Tak jest, panie Administratorze! - Gotuje się? - Sim, Senhor. - Vamos! Zabierz tę oto i wrzuć ją do środka. Wskazał na Hiacyntę. Strażnik ujął ją i wyprowadził, zanim zdołała się pożegnać. A więc wreszcie nadeszła ta chwila! ?ucja zaczęła modlić się gorąco. Franek odmówił jedno Zdrowaś, aby siostra miała odwagę raczej śmierć ponieść, niżeli wydać tajemnicę. Żadne z nich nie wątpiło, że znajdowała się już w konwulsjach śmierci i że im też już zaledwie kilka minut życia pozostało. Byli zdecydowani umrzeć z nią. Dla nich śmierć nie była tak straszna, jak dla innych dzieci. - I cóż, że nas zabiją? - szeptał Franek -Pójdziemy prosto do nieba. Drzwi otworzyły się i wrócił szpetny strażnik. - Upiekła się - powiedział z upiornym zadowoleniem - A teraz następny! To mówiąc, chwycił Franka i wywlókł go z pokoju. ?ucja pozostała sama z Administratorem. - Ty będziesz następna - bąknął - ?ucjo, lepiej mi wyjaw tajemnicę! - Wolę umrzeć. - Świetnie. Wobec tego umrzesz! Strażnik wrócił i wyprowadził ją. Wiódł ją przez korytarz do innego pokoju. Tam ujrzała Franka i Hiacyntę, oboje całych i oniemiałych z radości i zdziwienia. Powiedziano im bowiem, że ?ucja się smaży woleju. Przedstawienie się skończyło, tragedia przemieniła się w farsę. Nawet wtedy nie chciał Santos przyznać, że niczego z dziećmi nie wskórał. Przez noc trzymał je w swym domu, w tym samym... |