Capri. Odwieczny DIALOG. Wzmacniają naciski.
Wpisał: Michael D. O'Brien   
17.06.2015.

Capri. Odwieczny DIALOG. Wzmacniają naciski.

 

„Ojciec Eliasz. Czas Apokalipsy”. Michael D. O'Brien, Wyd. M.

 

 [Dialog w 4/5 książki. Przeczytaj całą. W allegro cena 24 zł MD]

 

Na Monte Tiberio pojawiły się światła pałacu. Eliasz skierował łódź w stronę portu, z daleka od północnej części wyspy, tak by nie być zauważonym z doku prezydenta lub lądowiska dla helikop­terów. Wpłynął do ogólnodostępnej przystani, starając się wmieszać między łodzie i jachty. Znalazł wolne miejsce do zacumowania i zostawiwszy łódź, poszedł przez miasteczko w kierunku góry.

Było już grubo po godzinie dziesiątej. W domach i kawiarniach świeciły się światła. Dobiegał z nich gwar ludzi świętujących Boże Narodzenie.

Droga na szczyt pogrążona była w ciemnościach. Wchodził równym krokiem, walcząc z głosami, które próbowały opanować jego myśli. Odrzucał je. Wracały jednak natarczywie, zmuszając go w końcu do zaprzestania walki i ignorowania ich.

Nie możesz zwyciężyć. Zginiesz.

Powietrze było chłodne. Wiał północny wiatr. Eliasz nie miał ani czapki, ani rękawic. Marzły mu uszy.

Będziesz rozrywany kawałek po kawałku.

  Uświadomił sobie ekstremalne wyczerpanie i kruchość swojej woli.

wracaj: wracaj, wracaj.

  W połowie drogi usiadł na poboczu na trawie, oddychając ciężko i trzymając się za serce.

Nie ma go tu, nie ma go tu.

Za zakrętem pojawiły się światła zjeżdżającego w dół samo­chodu. Eliasz zbiegł w gąszcz drzew. Upadł na ziemię i wstrzymał oddech. Samochód przejechał powoli. Duchowny wstał i poszedł dalej w górę. I znów pojawiły się światła auta. Znowu musiał rzucić się na ziemię. Uderzył kolanami w kamień. Ostra gałąź przecięła mu twarz. Aż krzyknął z bólu, gdy przejeżdżał drugi samochód.

To, co się stało z nią, spotka ciebie.

Przedzierał się przez gąszcz krzewów po prawej stronie drogi. Wchodził wyżej i wyżej. Doszedł w pobliże mocno oświetlonej bramy. Stali przy niej dwaj mężczyźni, rozmawiając z sobą i paląc papierosy. Eliasz wszedł głębiej w gąszcz po prawej stronie drogi i zmie­rzał na czworakach w kierunku ogrodzenia do miejsca, gdzie nie docierały światła. Szedł w zupełnej ciemności, co chwilę raniąc się i zadrapując. Modlił się nieustannie, mając nadzieję, że wiatr pomoże mu ukryć odgłosy łamiących się pod nim gałęzi.

Doszedł do wysokiego na trzy metry ogrodzenia zakończanego wijącym się drutem kolczastym. Szedł wzdłuż niego, szukając ja­kiejś wyrwy, ale nie mógł niczego znaleźć. Ogrodzenie ciągnęło się w kierunku południowym ponad urwistym zboczem. Światło księżyca docierające zza sosen oświetliło skały. Zobaczył, że mu­siałby wrócić do drogi, przejść przez nią niezauważony i spróbować wejść od strony północnej.

Chciał już iść, kiedy spostrzegł kątem oka światło migocące między drzewami w dole. Wpadł w panikę. Pomyślał, że to mogą być strażnicy obchodzący teren.

wiemy że tu jesteś wiemy że tu jesteś.

  Schował się między skałami.

Nie możesz uciec, nie możesz uciec,

Czekał. Światło się nie przybliżało. Wyszedł z ukrycia i zobaczył, że to nie lampy lub latarki, ale ognisko zapalone jakieś dwadzieścia metrów od niego. Poczuł dym. Natężył słuch, ale nie dobiegły go żadne odgłosy. Zastanawiał się, kto mógłby przebywać o tej porze między skałami. Może jakiś samotny człowiek wpatrzony w morze, szukający przy ogniu, wodzie i gwiazdach wyciszenia w ten wieczór pełen spotkań.

A może to byli ludzie z ochrony obiektów prezydenta? Byłoby samobójstwem ujawnić się teraz.

Wracaj, wracaj, wracaj.

Zamknął oczy i pomodlił się.

- To niemożliwe, Panie. Muszę zawrócić.

  Ogień nagle się wzmógł. Eliasz zobaczył czyjeś kontury za płomieniami. Ktoś tam stał, z wyciągniętymi i szeroko otwartymi ramionami. Odwrócony w jego kierunku machał do niego.

Niemożliwe! Przecież jest niewidoczny! Pomimo to ktoś nadal machał w jego stronę. Eliasz zobaczył, że dalsze ukrywanie się nie ma sensu. Lepiej było podejść i zaryzykować. Jeśli zacząłby uciekać, ten ktoś mógł podnieść alarm, zawiadomić innych. Jego jedyną szansą było podejść, udając, że jest wędrowcem, który zgubił się w ciemności.

Kiedy doszedł do ogniska, zobaczył, że to chłopiec, mniej więcej ośmioletni. Uśmiechnął się do niego.

- Kim jesteś? - zapytał Eliasz.

- Mam na imię Rafał.

Był boso, ubrany w białe szorty i lekką bawełnianą koszulę. Wiatr rozwiewał jego złote włosy.

  - Co tu robisz? Jest późno i zimno.

- Nie jest mi zimno - powiedział chłopiec.

Miał miły głos, wręcz słodki. Jednak jego oczy pasowałyby bar­dziej do mądrego starca niż dziecka.

Patrzył na Eliasza w milczeniu, niczego nie wyjaśniając i niczego nie żądając. W końcu odwrócił się w kierunku morza i wskazał na nie.

  - Pod koniec nocy wzejdzie Gwiazda Poranna – powiedział z radością na twarzy.

- Nie powinieneś tu być. Gdzie jest twoja mama, dziecko?

- Moja mama czeka na mnie.

- Powinieneś pójść do niej. Na pewno martwi się o ciebie w domu.

- Nie.

- Mały, musisz iść.

Chłopiec spojrzał na niego poważnie.

- Jeśli pójdę, kto zaprowadzi cię na szczyt góry?

Eliasz pomyślał, że się przesłyszał.

- Jest Boże Narodzenie! - zaprotestował.

- Tak, jest Boże Narodzenie - przytaknął chłopiec. Jego twarz ukazała się w blasku płomieni ogniska.

- Nie powinieneś być sam.

- Nie jestem sam.

- Tu jest niebezpiecznie.

W odpowiedzi chłopiec podszedł do ogrodzenia i powiedział do Eliasza:

- Pójdź za mną.

Eliasz zrobił to posłusznie. Chłopiec odchylił gałęzie i pokazał mu szczelinę między ogrodzeniem a skałą.

- Możemy przejść tędy.

Przeczołgał się pod ogrodzeniem, zaczepiając o nie kurtką. Za­jęło mu chwilę, zanim ją odczepił. Kiedy przeszedł na drugą stronę, chłopiec już tam był. Wprowadził Eliasza w gąszcz drzew. Drogę oświetlały im księżyc i gwiazdy. Szli tak przez kilka minut, aż na ziemi u ich stóp pojawiła się wyraźna ścieżka.

  - Kiedyś chodziły tędy owce - powiedział chłopiec. – Pójdziemy tą ścieżką.

Dróżka wycięta między skałami a krzakami prowadziła w górę. Eliasz nie wyczuwał niczego dziwnego w tej sytuacji. Nie rozumiał jej, ale wyjaśnił sobie, że to Opatrzność zesłała chłopca z miasteczka, który wyczuł, że Eliasz potrzebuje pomocy. Chłopiec pewnie założył, że musi to być zagubiony gość z posiadłości znanego człowieka, który mieszkał na szczycie.

Doszli do wewnętrznego ogrodzenia. Chłopiec otworzył bramę prowadzącą w ciemność. Weszli do pięknego ogrodu z mnóstwem figur. Ujrzeli kompleks pałacowy i dom prezydenta. Eliasz dostrzegł miejsce lądowania helikopterów i pawilon dla gości.

- Musisz już wrócić, Rafale - szepnął. - Dalej pójdę sam.

- Nie. Muszę cię zaprowadzić.

Chłopiec, nie czekając na odpowiedź, poszedł przez trawnik do budynku ze szklanymi ścianami, siedziby ochrony, i stanął przy drzwiach. Odwrócił się do Eliasza. Ten, zaskoczony, podszedł niepewnie. Strażnik siedział przy biurku rozparty wygodnie na fotelu z dłońmi splecionymi na brzuchu i głową pochyloną do przodu. Spał.

Eliasz nacisnął klamkę. Drzwi ani drgnęły.

- Zamknięte - powiedział.

Chłopiec chwycił klamkę i otworzył.

- Teraz możesz wejść.

Eliasz popatrzył na niego. Oszołomiony wszedł do środka i minął strażnika. Odwrócił się, ale chłopca już nie było. Poszedł korytarzem do półokrągłego pokoju z wielkimi oknami wycho­dzącymi na Zatokę Neapolitańską w kierunku północnym i na zatokę Salerno w kierunku wschodnim. Światła widoczne przez okna migotały jak gwiazdy.

Budynek nie był pusty. Zza zamkniętych drzwi dobiegały odgłosy rozmów. Słychać też było odgłosy pracy w kuchni. Eliasz przeszedł po bladofioletowej wykładzinie. Koń z brązu stał w tym samym miejscu co wcześniej. W powietrzu unosił się zapach jaśminu.

Poszedł dalej szklanym przejściem ponad kamiennymi ornamen­tami i ogrodami do większego budynku - rezydencji prezydenta.

W każdej chwili mógł zostać zauważony - kilkakrotnie tuż przed nim zamknęły się drzwi lub słychać było czyjeś kroki. Przeszedł obok dwóch stanowisk ochrony. W jednym zobaczył tylko tlącego się papierosa na popielniczce, a w drugim nie było nikogo, bo straż­nik akurat poszedł do toalety. Eliasz usłyszał dźwięk spuszczanej wody. Wszedł do ogromnego salonu. Był taki, jak go zapamiętał. Przeszedł przez niego i wszedł do biblioteki.

Prezydent siedział w wysokim fotelu obok palącego się kominka. Czytał jakieś dokumenty przy świetle lampki. Nie zauważył wejścia Eliasza. Po chwili przesunął okulary na czoło i położył dokumenty na kolanach.

  - Nie będę już dzisiaj niczego potrzebował - powiedział. - Mo­żesz pójść na spoczynek.

  Kiedy Eliasz nie odpowiedział, prezydent spojrzał w jego stronę i zobaczył go stojącego w cieniu drzwi.

Patrzył na niego przez minutę i uśmiechnął się.

- Zastanawiałem się, czy przyjdziesz.

- Zabiłeś ją - odparł Eliasz z powagą.

- Powiedzieli mi, że ktoś idzie.

- Dlaczego ją zabiłeś?

- Oczywiście nie wiedziałem, że to będziesz ty. Moi duchowi strażnicy napotkali jakieś przeciwności. Może to byli zbuntowani aniołowie.

  - Zabiłeś także jej męża. ile jeszcze innych osób zamordo­wałeś?

  - Jak się tu dostałeś?

  - Nieważne.

- Co teraz zrobisz? Zastrzelisz mnie? - prezydent zaśmiał się krótko.

- My nie zabijamy ludzi.

- Nie znasz swojej historii za dobrze.

- Ludzie po obu stronach dokonali złych rzeczy w imię dobra.

- Jak dobrze to usłyszeć - uderzająca samokrytyka.

- Nie przyszedłem cię skrzywdzić.

- Naprawdę? Dlaczego więc przyszedłeś? Nawrócić mnie?

- Przyszedłem porozmawiać.

- Ze mną? O czym chcesz rozmawiać?

- Przynoszę wiadomość.

- Ach, pokój ludziom dobrej woli?

- Tak.

- Niezbyt oryginalne.

Prezydent odłożył dokumenty na stolik i umieścił na nich oku­lary. Wyraz jego twarzy, na której do tej chwili widać było tylko rozbawienie i lekki niepokój, stał się poważny.

- Jesteś zmęczony. Wygląda na to, że jesteś ranny.

- Byłem kiedyś tam, gdzie teraz jesteś.

- Nigdy nie byłeś tu, gdzie jestem.

- Byłem na drodze do zajęcia miejsca, na którym siedzisz.

- Byłeś jednym z wielu, którzy byli przygotowywani do tej po­zycji. Są setki takich jak ty.

- Otrzymałem łaskę ujrzenia, jakie to puste.

- Puste? Siedzę na wierzchołku świata. Przemieszczam się tam i z powrotem, i żaden człowiek nie może mnie powstrzymać.

- Jest Ktoś, kto może cię powstrzymać.

- Nie. On nie może mnie powstrzymać.

- On już złamał siły ciemności.

- Ach, teologia - westchnął prezydent. - Jest późno. Nie mam nastroju na długą dyskusję, która i tak do niczego nie dopro­wadzi.

- Byłem chłopcem w czasie wojny. Widziałem siły ciemności. Widziałem ich twarze.

- Dlaczego po tym, co zobaczyłeś, wszedłeś na drogę ciem­ności?

- Ponieważ myślałem, że ciemność ma tylko jedną czy dwie twarze. Długo mi zajęło, zanim się zorientowałem, że ma ich wiele, a jej najgorsza twarz ukryta jest za maską światła.

- Jesteś utalentowanym człowiekiem. Ale zostałeś uwięziony w swojej tragicznej przeszłości. Te doświadczenia zraniły cię. Nie oceniasz właściwie obecnej sytuacji.

- Ofiara Anny Benedetti czyni cię niewiarygodnym.

- Nie zabiłem Anny.

- Widziałem dokumenty. Wiem, że to zrobiłeś.

Prezydent pokręcił głową.

- Zostałeś zwiedziony. Dokumenty są najłatwiejszą rzeczą do spreparowania. Podpisy mogą być podrobione. Jesteś ofiarą wy­szukanego oszustwa.

- Wiem.

- Nie rozumiesz tego, co mówię. Nie jestem tym, który cię oszukał. Próbowałem uratować ciebie i twój Kościół, bo jest w nim dużo dobra. W świecie działają atawistyczne siły, którym ludzie rozumni muszą się oprzeć. Ty i ja nie jesteśmy wrogami, niezależnie od tego, co myślisz.

- Wiem, że jesteś mistrzem iluzji. Przyszedłem cię ostrzec, że twoje oszustwa popchną świat w ciemność większą, niż kiedykol­wiek widziałeś.

- Żyjesz w błędzie, mój przyjacielu - odpowiedział łagodnie prezydent.

 

Eliasz stracił pewność siebie. Uświadomił sobie, że przez ostatni rok był zaangażowany w miraż zmieniających się horyzontów, ilu­zorycznych znaków, kręgów w kręgach, jak to nazywała Anna. Czy mógł odczytać to wszystko błędnie, tłumacząc wydarzenia według dyktatu swoich wierzeń?

  Jesteś ślepy, jesteś ślepy, jesteś ślepy - szeptały głosy.

Chór w tle, który znikł wraz z pojawieniem się chłopca, pojawił się ponownie w jego świadomości. Poczuł, że uginają się pod nim nogi. Ogarnęła go słabość i oparł się o ścianę.

- Twój system etyczny jest wyobraźnią w umyśle, abstrakcją - po­wiedział cicho prezydent. - Ludzie naszych czasów są uwięzieni w wielu takich strukturach. Ich mity i wyobraźnia wiodą ich do błędnej interpretacji prawdziwej struktury rzeczywistości.

Mity, mity, mity.

- Pozwól mi zapytać jeszcze, jakie są owoce twojej wiary? Czy chrześcijanie kochają jeden drugiego?

Eliasz poczuł wstyd za Kościół. Dwa tysiące lat - tak wiele błędów mogło się zdarzyć w tak długim czasie.

  - Jesteś uwięziony w ograniczonej kulturze. Ale jesteś jednym z niewielu zdolnych stać się wolnymi dzięki własnym wysiłkom.

Teraz Eliasz zaczął wątpić w swój umysł. Dawno temu nauczył się nie ufać własnym zmysłom. Polegał na sile rozumu, negując świat impulsów. Przez to udawało mu się walczyć z nieuporządko­waniami, które go otaczały. Czy uczynił boga z rozumu i poddał się bezwolnie najbardziej racjonalnej religii, katolicyzmowi, będąc za­ślepionym na to, co było w niej nieracjonalne? Może prezydent nie myli się, twierdząc, że został zraniony u podstaw przez doświadcze­nia młodości. Czy uciekł w objęcia wiary, aby nie zwariować? Jego ludzki rozum już dłużej nie mógł znieść rzeczywistości. Dziecko bite na śmierć kolbami karabinów w getcie. "Ten szczur szmuglował ziemniaki" - powiedział żołnierz. Ciało Ruth rozerwane na kawałki przez bombę. "Tak, jak pan widzi, nosiła w sobie dziecko" - po­wiedział doktor. Wiele twarzy tych, których kochał, płynęło w bez­ nadziei wsysanych w wir Treblinki i Oświęcimia. Twarz ciemności materializująca się w formie bestii? Czy radził sobie z tragedią przez rzucenie się w marzenia o świecie, który był powrotem do raju?

To jest dobry i szlachetny człowiek - powiedziały głosy. - On przywróci światu normalność.

Miał zamęt w głowie.

Źle go osądziłeś, źle go osądziłeś, źle go osądziłeś. - Usiądź - poprosił prezydent. - Koło mnie.

Eliasz zajął krzesło naprzeciwko niego i zakrył twarz dłonią. - Jestem wyczerpany - wyznał. - Nie spałem od dwóch dni.

- Możesz zatrzymać się tutaj. Możesz się przespać. Jutro pój­dziemy na policję. Poświadczę twoją niewinność. Wiem, że nie zabiłeś Anny.

- Naprawdę?

- Oczywiście. Nie mógłbyś zabić nikogo. Wiem, kto ją zabił.

- Kto?

- Ci sami ludzie, którzy zlikwidowali Stefana Benedettiego.

- Kim są?

- Mafia współpracująca z masonerią.

- I nie miałeś z tym nic wspólnego?

- Przysięgam na wszystko, że nie miałem z tym nic wspólnego.

- Nie brałeś w tym udziału w żaden sposób?

- Nie okłamywałbym ciebie. Współpracowałem nieświadomie z tymi ludźmi przy jednym czy dwóch projektach, ale nie miałem pojęcia, że mogliby zrobić coś takiego! Byłem w kontakcie z nimi tylko po to, by odkryć rozmiary ich przestępstw. Nie jestem krymi­nalistą, ojcze Schäfer. Moje całe życie jest poświęcone pryncypiom cywilizacji. Wiesz, że to prawda.

  Eliasz uświadomił sobie, że nie ma nawet jednej publicznej skargi na prezydenta.    .

  - Nie mówiąc o tym, że przemoc jest mi obca, czy myślisz, że pozwoliłbym sobie na takie towarzystwo i ich ciemne sprawy?

  - Nie. Przypuszczam, że nie.

  - Kiedy odpoczniesz, skontaktuję się z biurem kryminalnym w Rzymie. Powiem, że jesteś gotowy na przesłuchanie. To będzie dobry gest z twojej strony i zostanie odczytany jako wskazujący na twoją niewinność. W tym samym momencie przedstawię im fakty, które dotarły do mnie w sprawie śmierci Anny.

- Czy zabójcy naprawdę mogą zostać pociągnięci do odpowie­dzialności?

- Myślę, że tak.

Eliasz wpatrzył się w podłogę. Jego myśli rozproszyły się. Prezydent spojrzał na niego ze współczuciem.

- Jadłeś coś?

- Dziękuję, nie jestem głodny.

- Ojcze Schäfer, przeszedłeś przez trudne doświadczenia.

Eliasz westchnął głęboko.

- Najgorsza w tym wszystkim jest śmierć Anny. Jak mogło do tego dojść?! Dlaczego tak się stało?!

- Nie znamy wszystkich szczegółów. Prawie pewne jest, że ma to związek z jej odmową przyjęcia łapówek od zorganizowanej grupy przestępczej. W zeszłym roku, kiedy była sędzią Najwyższego Sądu, chcieli od niej pewnych decyzji na ich korzyść. Odmówiła. Niektórych wysłała do więzienia. Zemścili się.

- Nic o tym nie wiedziałem.

- Jej życie było skomplikowane. Miała wielu wrogów.

Siedzieli w milczeniu przez jakiś czas.

- Kochałeś ją - powiedział w końcu prezydent.

- Tak, kochałem ją - przytaknął łamiącym się głosem.

- Kto mógłby nie kochać takiej kobiety?

- A ty, kochałeś ją?

- Tak, ja także ją kochałem.

Eliasz wsunął rękę do kieszeni kurtki. Poczuł w dłoni małe na­czynie i ścisnął je - przedmiot, który znał i jakby o nim zapomniał.

Głosy ustały.

Przez kilka sekund w jego umyśle zapanowała pustka, chociaż w tej pustce ukazała mu się twarz dziecka, które poprowadziło go przez tę niemożliwą do przebycia ścieżkę. Ujrzał także baśń, którą Paweł Tarnowski opowiedział mu w ciemną i przeszywającą chłodem noc, ponad pięćdziesiąt lat temu. Zobaczył smoki wyplu­wające czarny pigment na stworzenia. Zobaczył serca zamienione w skały i skowronki mówiące sierotom o zagubionym królu. Zo­baczył wiatr, drzewa i rzeki łez. Potem inne fragmenty przeszłości, które wzlatywały w niebo, kwilące jak stado ptaków. Zobaczył pro­mienie światła wychodzące z dłoni don Matteo; Giannę czeszącą włosy starej samotnej kobiety; żółte plastykowe kwiaty spadające z nieba; najczystszy śnieg przykrywający jak koc łóżko skropio­ne krwią narodzin dziecka. Zobaczył burzę na morzu i gołębie spoczywające w grobach, czekające na wzlot; szczyty gór i jaski­nie; modlitwy wznoszące się jak dym kadzidła nad zrujnowanym światem. Zobaczył anioła z mieczem, idącego po chmurach w kie­runku miast ciemności, i władcę ciemności powstającego na jego spotkanie, aby skrzyżować miecze. Zobaczył przebite serce i małą dziewczynkę w łonie. Zobaczył swoją matkę robiącą chleb i ojca szyjącego cierpliwie, podczas gdy dziadek czytał mu traktaty. Zo­baczył kielich wzniesiony nad milionami ołtarzy i białego konia wyrytego w kamieniu.

Noc odeszła i nadszedł poranek. Noc i dzień, noc i dzień, wiek za wiekiem, Księżyc pędzący po swojej orbicie i kobieta obleczona w słońce, z koroną z gwiazd, stojąca na nim. W jej oczach były miłosierdzie i prawda. Spojrzała w dół. U jej stóp był dar Pawła i czysta uczciwa miłość Anny, gruby piekarz udzielający przebacze­nia jak miłości, jednooki głupiec rzeźbiący krzyż w oliwnym drzewie betlejemskim i człowiek kaszlący dymem, błagający, żeby ktoś, ktokolwiek, przyjął jego zamaskowaną miłość, jego pojedynczy niesamolubny czyn. I wszyscy spaleni ludzie, wznoszący się w niebo jak dym. Z nimi poszybowały ich pieśni, historie i wezwania jak wielokolorowe wstęgi otaczające upadłą planetę i unoszące z sobą pamięć o Bogu i małych ludziach, zachowywaną przez pokolenia dzięki sile ich ofiary. Zobaczył ogień - i ogień.

Eliasz spojrzał w górę, mając wrażenie, że przez wiele godzin przebywał poza tym pomieszczeniem, choć tak naprawdę były to tylko sekundy.

  - Stefano Benedetti? - zapytał Eliasz. -Kim był dla ciebie?

- Stefano Benedetti był moim przyjacielem.

Wtedy cień przeszedł przez jego oczy. Eliasz zobaczył to, co opisywała Anna. Zobaczył nienawiść. Zrozumiał wielkość kłamstwa, które zakryło mu umysł.

Wyjął naczynie: z kieszeni i otworzył, kładąc na swoich ko­lanach.

Prezydent patrzył na to, nie okazując emocji. Nie było w nim ani ciekawości, ani antypatii, ani zainteresowania. Tak jakby miał maskę neutralności na twarzy. To przekonało Eliasza, że prezydent rozpoznał pudełko. .

- Odłóż to - powiedział gospodarz. \

- Wiesz, co to jest.

- Nie, nie wiem.

- Wiesz bardzo dobrze, że w pudełku znajduje się kawałek drewna zamoczonego we Krwi Chrystusa. Są tam także paciorki z Afryki, na które rozlała się święta krew. Jest tu również krew Anny.

  Prezydent wyciągnął rękę i zabrał naczynie od Eliasza. Trzymał końcami palców z odrazą na twarzy.

  - Jeśli chcesz kiedykolwiek wznieść się ponad twoje patetyczne wierzenia, musisz przestać trzymać się tych amuletów.

Wrzucił naczynie do ognia. Spadło na żarzące się węgle. Eliasz patrzył, jak brązowieje, otoczone zielonymi i niebieskimi płomieniami.

  Ukląkł i wziął z powrotem naczynie w dłonie. Prawie nie za­uważył bólu palców i swądu palącej się skóry.

Prezydent warknął na niego.

- Co robisz?!

Eliasz wstał.

- To jest znak, który cię pokonał i będzie cię zwyciężać aż do skończenia czasu.

Prezydent wstał i stanął przed nim. Jego usta wykrzywiły się w odrazie.

- Jesteś szalony.

Wyjął czarne urządzenie z kieszeni swetra, ze świecącym się czerwonym światełkiem na powierzchni. Jego palec zatrzymał się nad przyciskiem.

- Posłuchaj, Schäfer. Jesteś skończonym głupcem. Mogę cię w każdej chwili oddać w ręce policji. Moja służba może tu być w mi­nutę. Zrzucą cię z klifu, jeśli im rozkażę.

- Tak jak twój przodek przed tobą! Jak Tyberiusz!

- Zamknij się, głupcze. Myślisz, że możesz stanąć naprzeciwko armii z tą błahostką. Średniowiecze już się skończyło, mówię ci. Nie ma mocy w tym, co trzymasz. Jedyną twoją nadzieją jest wrzucić to z powrotem w ogień i posłuchać mnie.

- Nie będę cię słuchał. Z twoich ust płynie tylko potok kłamstw.

- Posłuchaj.

- Przynoszę wiadomość od Króla. Czy nie chcesz usłyszeć? - Nie ma niczego, czego bym nie wiedział. On jest z przeszłości. Ja jestem zwiastunem Nowej Ery, która właśnie się zaczyna.

- Jest tylko jeden Chrystus i nie ma innego. W Nim zostało wszystko stworzone: i to, co w niebiosach, i to, co na ziemi, byty widzialne i niewidzialne, czy Trony, czy Panowania, czy Zwierzch­ności, czy Władze. Wszystko przez Niego i dla Niego zostało stwo­rzone .

- Milcz! - warknął prezydent.

Z jego ust popłynął strumień przekleństw. Eliasz odwrócił głowę i modlił się imieniem Jezusa tak długo, aż potok bluźnierstw się skończył i mógł przemówić z autorytetem:

- Baranek jest pierworodnym i szczytem wszystkiego. Przez Niego i dzięki Niemu wszystko stworzenie jest pojednane z Ojcem. Dzięki zasługom Jego Najświętszej Krwi!

W odpowiedzi z ust prezydenta wyrwał się krzyk. Krzyczał, za­przeczając jedynemu synostwu Baranka, zaprzeczając, że ten Jezus był Chrystusem, zaprzeczając zwycięstwu krzyża, zaprzeczając, że On istniał.

    - Nie ma innego światła na świecie, niż to jedno - zakończył.­

Ten, który jest nosicielem światła, anioł światłości, który został strącony przez zazdrość Boga!

  - Zazdrość Boga? Pomyśl o tym, co mówisz. Czy twoje słowa nie są szaleństwem?

  - Ja, nikt inny, zaprowadzę ludzkość do pełni jej przeznacze­nia! - krzyczał. - Nikt inny!

  Oczy prezydenta wpatrzone w niego były pełne nienawiści i złości.

  Eliasz poczuł aż do kości moc tego spojrzenia i przeszył go strach od stóp do głów.

  Prezydent zrobił krok w jego kierunku.

  - Czy chcesz spróbować magicznych sztuczek? – przedrzeźniał się. - Powinniśmy się zabawić w małego rycerza i Drakulę! Czy chcesz zagrać bohatera męczennika i skończyć jako notatka w za­kurzonym watykańskim kodeksie? Czy powinienem być twoim po­tworem? Czy tego chcesz? Czy myślisz, że ujawnienie dokumentów mogłoby powstrzymać dzieło, do którego jestem przeznaczony od urodzenia, od początku świata? Twoje sztuczki są niczym w po­równaniu do tego, co ja mogę zrobić. Dzięki mocy tego, który jest ciemnością, rozkazuję ci: padnij przede mną!

Eliasz zadrżał, odczuł wiele duchów wirujących wokół niego, wołających chórami, plujących oszczerstwami. Usłyszał przeraźliwe krzyki w swojej wyobraźni i nieziemskie odgłosy w uszach.

Poczuł się osłabiony. Moc jego ducha, dzięki której mówił, od­chodziła w bezsilność. Wtedy wymówił imię Jezus. Słowo odbiło się echem w pomieszczeniu i nastała cisza na ziemi i w niebie.

- Jezus - powiedział Eliasz. - Jezus.

- Nie wypowiadaj tego imienia więcej! Mówię ci, zostaw Na­zarejczyka. Dlaczego patrzysz w przeszłość, która już nie wróci? Przyjdź do mnie i stań ze mną. Razem spójrzmy w przyszłość. Bę­dziesz prorokiem. Uczynię cię prorokiem, jakiego dotąd nie było, jakiego już nie będzie.

- Jeśli jestem prorokiem, to mało znaczącym. Nie chcę być wiel­kim prorokiem. Moim jedynym zadaniem jest zanieść świadectwo Baranka Bożego, który był, który jest i który przyjdzie. On jest Pierwszy i Ostatni. On jest Alfą i Omegą. Przybędzie niebawem, jadąc na białym koniu. Jego imię Wierny i Prawdziwy. On cię po­konał.

  - Och, ty mamy, mały człowieczku. Pokonał mnie? On nie ma żadnej armii tu na ziemi. Miliardy idą za mną.

- Twoja armia jest jak armia niemiecka pod koniec wojny. Żoł­nierze byli już pokonani, chociaż głośno wykrzykiwali swoje hasła, a ich imperium waliło sili im na głowy.

- Moja armia rośnie w siłę każdego dnia. Zalewamy całą pla­netę. Zostaw go, głupcze. On był małym Chrystusem. Jest mar­twy. Chrystus naszych czasów stoi przed tobą, a ty go nie rozpo­znajesz.

  - Nie jesteś Chrystusem. Nigdy nie będziesz. Jest tylko jeden Chrystus.

  - Zostaw go! Odejdź od tego człowieka.

  - On jest Korzeniem i Potomkiem Dawida, Gwiazdą Poranną. Oto nadchodzi. Jest już blisko!

- Umarł dwa tysiące lat temu. Czy prekursor jest większy niż ten, na którego wskazuje? Czy cień jest większy niż żywa osoba w ciele?

  - Nie masz argumentów. Twoja moc jest ograniczona. Nie mo­żesz już zatruć mojego umysłu.

  - Och, jaką nagrodą byś był, gdybyś nie zszedł z drogi. Ale nie jest za późno. Możesz jeszcze zwrócić się do światła.

- Chrystus jest Światłem świata.

- Lucyfer jest niosącym światło!

- On jest ciemnością. Jest szatanem - nieprzyjacielem.

- Jest Gwiazdą Poranną.

- Tylko Chrystus jest Gwiazdą Poranną.

- Mój pan poprowadzi ludzkość do najwyższej prawdy.

- Twój pan jest diabłem - mordercą od początku. Mój Pan go zwycięża!

 

Eliasz włożył naczynie do kieszeni, wyciągnął pierścień biskupi i wsunął go na palec. Wzniósł ręce do nieba w pozycji modlitewnej, dłońmi otwartymi w kierunku prezydenta. Ciało w formie krzyża stanęło przed najbardziej wpływowym człowiekiem na świecie. Kiedy prezydent spojrzał na znak, nienawidząc, nie mógł go zane­gować. Odskoczył do tyłu.

Próbował wykrzyknąć coś, ale nie mógł. Chciał uciec do drzwi, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Próbował nacisnąć przycisk w urządzeniu w dłoni, ale palce nie chciały tego uczynić.

- Teraz posłuchaj słów, które mówi do ciebie Pan. Mówi ci:

"Pomimo że sprzedałeś się aniołowi ciemności po tysiąckroć, daję ci ostateczny wybór. Możesz od niego jeszcze odejść. Chociaż czas diabła nadszedł i jego wściekłość nie ma granic, jego panowanie wkrótce się skończy. Jeśli nie odwrócisz się od niego teraz, pójdziesz wraz z nim na potępienie, na wieczną karę, która czeka tych, którzy odrzucają Królestwo Boże".

- Zamilknij! - krzyknął prezydent zdławionym głosem.

- Nie! Ty milcz! - wykrzyknął Eliasz.

Prezydent zmierzał w kierunku drzwi, ale zawahał się. Poczuł zamęt.

- Wytrzymaj! - powiedział Eliasz. - Powstrzymująca ręka Boga jest nad tobą. Nie możesz uderzyć, dopóki Bóg ci na to nie pozwoli. Teraz posłuchaj! To jest moment wyboru. On ofiaruje ci go, pomimo twoich przestępstw. Jesteś dzieckiem Adama. Zostałeś stworzony na obraz Boży, tak jak inni zrodzeni z kobiety. Jesteś człowiekiem, ni mniej, ni więcej. Zostałeś poprowadzony w niewolę, ale to uwią­zanie nie jest absolutne. Odwróć się od szatana! Odwróć się od niego i wróć do domu Ojca!

Usta prezydenta zacisnęły się.

 

- Rozkazuję ci, szatanie, wyjdź z niego! Vade retro, Satana! Vade Retro, Draco! Crux sacra sit mihi lux!

Ciało prezydenta osunęło się na ziemię i wykręciło. Z jego ust wydobyły się przerażające dźwięki. Potem uspokoił się i leżał bez ruchu, patrząc w jeden punkt bez mrugnięcia oczami.

Eliasz, obawiając się, że umarł bez pokuty, ukląkł przy nim i na­maścił go ostatnim namaszczeniem. Wtedy zobaczył, że oddycha.

Ciało zaczęło się wić ponownie. W pewnym momencie otworzył oczy szeroko i spojrzał na Eliasza. To, co patrzyło na niego, nie było prezydentem. Eliasz ponownie zaczął się modlić egzorcyzmem, aż mężczyzna zamknął oczy i opadł nieprzytomny.

Eliasz zobaczył parę bosych stóp stojących obok ciała.

- Rafał? - spytał. - Co tu robisz? Nie powinieneś tu być!

Dziecko spojrzało na leżące na ziemi ciało z litością na twarzy.

- Obudzi się za kilka minut - powiedział chłopiec. – Wtedy musi wybrać.

Eliasz patrzył na niego.

- Twoje dzieło zostało wypełnione. Teraz musisz iść.

Bez słowa Eliasz pozwolił wyprowadzić się z pomieszczenia.

  Przeszli przez wiele zamkniętych drzwi, obok kroków znika­jących w korytarzu i śpiących strażników. Tak jak we śnie. Opuś­cili budynek i wrócili przez ogród nad klif. Księżyc świecił mocno, oświetlając ścieżkę owiec. Szedł w milczeniu, posłusznie jak dziecko.

Później - nie mógł powiedzieć, ile później - stanęli przy łodzi. Eliasz wszedł na pokład. Odwrócił się, aby się pożegnać. Chłopiec wzniósł prawą rękę. Wyraz jego twarzy był nieskończenie czuły i stanowczy. Jego oczy - mające chyba z dziesięć tysięcy lat - były osadzone w twarzy tak czystej, że Eliasz chciał na zmianę to patrzeć, to odwrócić głowę. Na chwilę spojrzał na stacyjkę łodzi, a następnie z powrotem. Chłopca już nie było.      .

Łódź wypłynęła z przystani. Skierował ją na wschód. Morze było spokojne. Czuł na twarzy zimny, odświeżający powiew wiatru. Poczuł uwolnienie. Wykonało się.

Spojrzał jeszcze raz do tyłu na Monte Tiberio oświetlone licznymi światłami. Usłyszał alarm i syreny. Zrozumiał, że prezydent wybrał.

Skierował się na północ, płynąc bez świateł. Ponad jego głową przeleciał helikopter, oświetlając morze. Płynął blisko linii brze­gowej półwyspu, aż dotarł w pobliże Salerno. Kiedy dopłynął do brzegu, około trzech kilometrów od prywatnej przystani prezydenta, zobaczył mnóstwo świateł i ludzi. Zgasił silnik i dryfował wzdłuż brzegu. Pod siedzeniem sternika znalazł mały ponton. Napom­pował go, zrzucił za burtę i zszedł do niego. W ciszy popłynął ku zalesionemu terenowi. Wciągnął ponton na brzeg i poszedł przez las, aż znalazł niebieską toyotę.

Pojechał na wschód przez góry, nikogo nie wymijając, natrafiając po drodze tylko na kilka samochodów. Zaczęło świtać, kiedy dotarł do portu Bari. Nad morzem zalśniła Gwiazda Poranna.

Zmieniony ( 04.05.2016. )