Nadchodzi nieuchronnie czas wybudzania.
Wpisał: Sławomir M. Kozak   
04.07.2015.

CZAS WYBUDZANIA

 

Sławomir M. Kozak

 

10 czerwca 2015, po trzech miesiącach od katastrofy w Alpach samolotu Germanwings, z Marsylii do Duesseldorfu przewieziono ciała jej 44 niemieckich ofiar. Jak podały media, francuski prokurator zajmujący się śledztwem miał spotkać się w najbliższych dniach z rodzinami reszty ofiar, by „rozmawiać o identyfikacji zwłok i transportowaniu ciał”. W tragedii tej śmierć poniosło 72 Niemców. Ciała pozostałych ofiar mają wrócić do kraju „w ciągu najbliższych tygodni”. (!)

 

Z kolei 15 czerwca do Barcelony dotarły ciała 32 Hiszpanów, ofiar tej samej katastrofy. I znowu – „w ciągu najbliższych tygodni (!) we Francji ma być zakończona identyfikacja pozostałych 19 hiszpańskich ofiar”. Po trzech miesiącach mówi się więc o kolejnych tygodniach!

 

Po tragedii smoleńskiej z 10 kwietnia 2010 roku rzecz wyglądała zgoła inaczej. Już 15 kwietnia ogłoszono, że zidentyfikowano 71 spośród 96 ofiar. W ciągu 5 dni! Trzy dni później, 18 kwietnia pochowano na Wawelu parę prezydencką, niedługo potem odbyły się kolejne pogrzeby. Oczywiście, określenie tych czynności mianem identyfikacji okazało się później nieuprawnione, niemniej jednak zarówno strona polska, jak i media zachodnie nie zauważyły w tym niczego niepokojącego.

 

Czy bardziej powinna więc nas dziwić rzekoma sprawność, z jaką działały wówczas służby rosyjskie, czy obecna opieszałość służb francuskich? O czym tu zresztą deliberować? Przecież wszystko już wiemy, niemiecki samolot rozbił psychopata, właściwe służby sprawnie to odkryły i przekazały nam maluczkim do wierzenia, niczym prawdę objawioną. W takim samym tempie, w jakim Bush przekonał świat do winy okrutnego Bin Ladena. W ciągu paru godzin!

Czy równie szybko uwierzyliśmy w serwowane nam przyczyny tragedii smoleńskiej? Nie, bo przecież tam, wiadomo, sprawcą był ten bezwzględny Putin, a tu rzecz jest oczywista i wyjaśniona przez naszych sojuszników z NATO.

 

Ktoś powie, że obu katastrof porównywać nie można, bo w Smoleńsku samolot spadł z niewielkiej wysokości, podczas gdy w Alpach z bardzo wysoka. Siłą rzeczy więc stopień destrukcji samolotów i ich pasażerów musiał być różny.

 

Zapewne tak, bo pomijając wszelkie inne aspekty tej naszej „katastrofy”, jeśli wersja oficjalna miałaby być choć w części prawdziwa, Tupolew spadł z wysokości poniżej 100 metrów. Zastanawiające pozostaje w tym kontekście całkowite zniszczenie maszyny przy stosunkowo niewielkich uszkodzeniach ciał.

 

Natomiast, z dostępnych w sieci informacji na temat katastrofy maszyny Germanwings dowiadujemy się, że Airbus uderzył w zbocze góry o wysokości około 2000 metrów, a z tak zwanych logów uzyskanych z portalu Flightaware odczytać można, iż ostatnia wysokość maszyny oscylowała wokół 3800 stóp, to jest około 1150 metrów. Jednak samolot ten, jakkolwiek zniżał się bardzo szybko, to w granicach technologicznej normy, około 3800 stóp na minutę. Nie leciał więc, jak przedstawiają to media, niemal pionowo w dół, choć z pewnością zdecydowanie kierował się ku ziemi.

Zapisy te kończą się jednak na pięć minut przed uderzeniem w góry, nie wiemy zatem, co działo się z maszyną w ciągu tych ostatnich bardzo długich, pięciu minut. Uważam, że właśnie w tym przedziale czasowym nastąpiła destrukcja Airbusa, a nie z chwilą uderzenia o ziemię. Gdyby było inaczej, gdyby samolot wleciał w zbocze góry z dotychczasową prędkością podróżną i pionową, identyfikacja ciał nie trwałaby trzech miesięcy z okładem.

Co ciekawe, dane podane przez czynniki oficjalne wskazują, że w ostatnich dwóch minutach samolot zmniejszył prędkość pionową do około 2000 stóp na minutę, a postępową z 473 do 435 mil na godzinę! Na wysokości kilometra nad ziemią! A to się już w normach technologicznych nie mieści. Nawet, gdyby te wartości nie były wyrażone w milach morskich, używanych w lotnictwie, a w lądowych, to przekraczają one obie parametry tak zwanej bezpiecznej prędkości operacyjnej dla konstrukcji maszyny na tej wysokości. Podobnie zresztą, jak w przypadku samolotów, które rzekomo uderzyły w wieże WTC w Nowym Jorku, co udowodnili eksperci z Pilots For 911 Truth Organization, a co można nawet obejrzeć na filmie, dostępnym w Oficynie Aurora (www.oficyna-aurora.pl).

 

I znowu, ktoś może powiedzieć, że to spiskowa teoria, jakich wiele wokół nas. Niechaj więc sobie poczyta o zestrzeleniu samolotu malezyjskich linii lotniczych 17 lipca 2014 roku nad Ukrainą. Boeinga 777 zestrzelono na wysokości około 10 000 metrów. Samolot spadł, jak blok betonu, praktycznie nikt nie miał szans na przeżycie. Zginęło 298 osób. Tydzień później do Holandii dotarło pierwszych 40 ciał. Po niespełna miesiącu od tragedii, 14 sierpnia, holenderscy eksperci medycyny sądowej zidentyfikowali już blisko połowę ofiar. To prawda, że identyfikacja pozostałych osób trwała do listopada, czyli w sumie cztery miesiące, ale przecież we Francji, póki co, nie trwają działania wojenne i ciał do oględzin ofiar Airbusa nie trzeba było transportować, jak na Ukrainie, pociągiem poza rejon walk. Nie były też potrzebne długotrwałe korowody dyplomatyczne o zapewnienie bezpieczeństwa służbom zainteresowanych państw. A skoro ustalenie tożsamości ofiar w obu tych przypadkach trwało tyle samo czasu, to można podejrzewać, że i zniszczenia, a co za tym idzie, okoliczności obu katastrof, mogły być podobne.

 

Oczywiście, od „naszej” tragedii różni te dramaty niemal wszystko, dlatego z nią porównywać żadnej innej nie sposób. Z pewnością tempa działań nie opóźniali Rosjanom eksperci brytyjscy i amerykańscy, choć powinni, wzorem Holendrów, Niemców, czy Belgów, brać udział w śledztwie, tym bardziej, jeśli to dochodzenie opierało się na zapisach Konwencji Chicagowskiej, która udział taki zapewnia. Bo przecież w Smoleńsku zginął zarówno obywatel brytyjski (prezydent Ryszard Kaczorowski), jak i amerykański (rzeźbiarz Wojciech Seweryn).

 

Nie jest moją intencją analizowanie tu tych zdarzeń, zainteresowanych odsyłam do książki, która nakładem Oficyny Aurora ukaże się we wrześniu tego roku. Chcę tylko podkreślić, że żyjemy w czasach, w których sami wyzbyliśmy się podstaw zdroworozsądkowego myślenia. Słuchamy idiotów udających dziennikarzy w radio i telewizji, czytamy prostackie sprawozdania pisane w gazetach, których właściciele funkcjonując w określonych realiach politycznych, realizują interesy swoich, jak je nazywa redaktor Michalkiewicz, poważnych państw.

Czasem, sami przed sobą, tłumaczymy się, że nie mamy specjalistycznego wykształcenia, ale to nieprawda. Nie chcemy, jakże często pochylić się nad daną sprawą, wolimy wierzyć w podawane nam bajki, bo tak jest po prostu wygodniej.

Nie chcemy widzieć okropności wokół nas, odsuwamy je podświadomie jak najdalej od siebie. A ludzi, którzy nie zapomnieli jeszcze podstawowych praw fizyki i matematyki, nazywamy oszołomami. Bo burzą ten nasz święty spokój i stają się lustrem, w którym nie chcemy się oglądać każdego ranka. Odgradzamy się więc od tego brutalnego świata, zimą wybierając ciepłe kapcie i bajkowy serial, a latem zimne piwo i pieczyste z grilla.

Książka moja będzie nosiła tytuł „Operacja Terror”, bo też w takiej operacji uczestniczymy od blisko piętnastu już lat. Problem polega na tym, że to my jesteśmy pacjentami, ale dopóki działa narkoza, nie chcemy o tym nawet wiedzieć. Jednak będzie bolało.

Nadchodzi bowiem  nieuchronnie czas wybudzania.