Gruzińska Droga Wojenna
Wpisał: Bogusław Jeznach   
14.08.2015.

Gruzińska Droga Wojenna

 

[W kawałkach, które znam lub mogłem sprawdzić – ta analiza jest poprawna. MD]

 

Bogusław Jeznach  (www.NEon.pl )

 

Gruzińska Droga Wojenna to stara nazwa najważniejszej drogi przecinającej Kaukaz i łączącej Rosję z Gruzją, a przy okazji Osetię Południową z Osetią Północną. W sensie przenośnym można tak nazwać także ciąg wydarzeń, które doprowadziły do wojny gruzińsko-rosyjskiej w sierpniu 2008 roku. Wojnę tę sprowokowała wtedy Gruzja na zamówienie USraela. Miała ona m.in. przetestować determinację i siłę Rosji na wypadek konfliktu z pobliskim Iranem, który wtedy wisiał na włosku.

Wydarzenia wokół tej wojny miały wiele aspektów i poziomów. Na poziomie bezpośrednio dotyczącym teatru wojny, widzieliśmy bardzo czytelną grę wywiadów i agentur. Po stronie rosyjskiej najdobitniej pokazały to takie postacie jak Siergiej Bagapsz, ówczesny prezydent Abchazji, lub Władimir Kokojty, prezydent Osetii Płd., którzy od lat, świadomie i z determinacją dążyli do secesji swego dzierżawia i ukrycia się pod rosyjski protektorat na Zakaukaziu. Natomiast po stronie USraela (to określenie stanie się o wiele jaśniejsze dalej w tekście) niemal jawną agenturę reprezentował przede wszystkim prezydent Gruzji, Michaił Saakaszwili.

Jego życiorys, a także sposób jego zwerbowania i zainstalowania na urzędzie powinny znaleźć się we wszystkich podręcznikach socjotechniki, na którą Gruzini, naród skądinąd miły i Polsce przyjazny, wydają się być szczególnie podatni. Micha, jak go zwą bliscy, urodził się w gruzińskiej, inteligenckiej rodzinie w Tbilisi w 1967 roku. Jego ojciec, Nikoloz, z wykształcenia lekarz, był typowym partyjnym notablem, który piastował stanowisko dyrektora słynnego tbiliskiego centrum balneologii (nazwa Tbilisi pochodzi zresztą od „ciepłych wód”; ‘tbili’ to po gruzińsku ‘ciepły’). Matka Michaiła, Giuli Alasania, była profesorem historii na stołecznym uniwersytecie. Rodzice byli rozwiedzeni i Michaił nie kierował się wzorcami z domu. Imponowali mu raczej kumple z podobnych rodzin, spryciarze i polityczni karierowicze z Komsomołu, a zwłaszcza jego żydowski rówieśnik Dawid Żwania, późniejszy aktywista
i intendent „pomarańczowej rewolucji” na Ukrainie. To za jego namową Micha wyjechał do Kijowa, jeszcze w czasach ZSRR, gdzie jako kierunek studiów wybrał sobie prawo międzynarodowe.

Tu kilka słów dygresji nt. owegoż Dawida Żwanii, postaci bardzo ciekawej i symptomatycznej. Ukończył w Kijowie ekonomię, a następnie wyjechał do raju podatkowego na Cyprze. Na dobre osiedlił się znów na Ukrainie dopiero w 1999 roku ale już jako dyrektor generalny zarejestrowanej na Cyprze firmy Brinkford Consulting Ltd., po czym uwłaszczył na siebie jej ukraińską filię i z jej udziałem założył kilka dalszych spółek. Majątek zrobił jednak głównie na zarządzaniu funduszami przesyłanymi na Ukrainę z Zachodu dla finansowania pomarańczowej rewolucji, co zarazem dowodzi jakim kanałem tymi wydarzeniami kierowano. To właśnie on dostarczał demonstrantom na kijowskim Majdanie (tym pierwszym, pomarańczowym) namioty, śpiwory, koce, wódkę i zakąski, a po udanej akcji nawet sztuczne ognie na całonocny festyn. Jego niezwykłe umiejętności kupiecko-logistyczne i biegłość
w zarządzaniu wielką kasą sprawiły, że w 2005 roku Żwania został ministrem ds. sytuacji nadzwyczajnych w pierwszym rządzie Julii Tymoszenko, a dziś jest jednym z najbogatszych oligarchów nad Dnieprem. Poprzez Brinkford kontroluje kilkanaście największych przedsiębiorstw na Ukrainie. Jako bliski przyjaciel Wiktora Juszczenki w 2004 roku został nawet ojcem chrzestnym jego syna Tarasa
(z drugiego małżeństwa) i w tym samym roku wciągnął jego najstarszego, wtedy 18-letniego, syna Andrija (z pierwszego małżeństwa) w interes pobierania tantiem od wszystkich symboli „pomarańczowej rewolucji”, co stało się przedmiotem propagandowego zgorszenia także poza granicami Ukrainy. Kilka następnych afer z udziałem Andrija, o których pisał nawet brytyjski „Guardian”, a za którymi najprawdopodobniej stał Dawid Żwania (m.in. użyczony chłopcu samochód BMW M6 za 133 tys. euro oraz konszachty z sex-biznesem w czeskim Usti n/Labem) ochłodziły jego stosunki z domem prezydenta Juszczenki, który w końcu ogłosił nawet, że to właśnie Żwania otruł go dioksynami w 2004 r. Ożyły zgoła podejrzenia, że Dawid Żwania był agentem KGB z cypryjskiego matecznika, gdzie
w bezpośredniej bliskości Izraela skupiły się główne firmy b. KGB i wierchuszka żydowskiej mafii
z b. ZSRR. Jak pamiętamy, podobne zarzuty wysuwano i w Polsce (np. były szef ABW Zbigniew Siemiątkowski) pod adresem cypryjskiej firmy J&S Energy Ltd., której właścicielami byli dwaj koszerni „muzycy z Odessy” Grigori Jankielewicz i Wiaczesław Smołokowski, zaopatrujący wtedy tą zdumiewająco okrężną drogą nasz kraj w większość importowanej z Rosji ropy. Jest przy tym ciekawe, że o ile podejrzenia o pracę dla KGB są – nie tylko u nas - wysuwane często i przez osoby publiczne,
to podejrzenie o pracę dla Mosadu lub o autonomiczne interesy mafii żydowskiej są absolutnym tabu. Żwania mimo bardzo poważnych oskarżeń do dziś ma się dobrze, długo potem mieszkał na Ukrainie,
a zarzutom po prostu śmiejąc się zaprzeczał. Juszczenko upadł, Tymoszenko wsadzono za kratki, ale Żwanii do dziś nikt nie dotknie. Już nawet i o nim nie słychać.

Tymczasem Michaił Saakaszwili powrócił po studiach do Gruzji w roku 1992 jako ochotnik międzynarodowej organizacji humanitarnej. Po obaleniu Zwiada Gamsahurdii, pierwszego prezydenta poradzieckiej Gruzji, władzę objął tam b. szef KGB i b. minister spraw zagranicznych ZSRR Eduard Szewardnadze. Talenty i inklinacje młodego Michy zostały wtedy już rozpoznane i w tym samym roku dostaje on stypendium Departamentu Stanu USA w ramach Graduate Fellowship Program na mocy ustawy FSA (Freedom Support Act), senatora Edmunda Muskie (notabene syna polskiego krawca Stefana Marciszewskiego). Micha potrzebny był szybko do ważnych zadań, więc zaczyna się istny ekspres: od ręki otrzymuje obywatelstwo USA i zaledwie po roku studiów, w 1994 uzyskuje dyplom LLM (odpowiednik magisterium) wydziału prawa Uniwersytetu Columbia, a w rok później, odbywając praktykę adwokacką w nowojorskiej kancelarii Patterson Belknap Webb&Tyler, otrzymuje bez studiowania zarówno dyplom G. Washington University Law School jak i dyplom Międzynarodowego Instytutu Praw Człowieka w Strassburgu we Francji. Jak widać, nie tylko za potępianej komuny wybranym towarzyszom dorabia się w przyśpieszonym trybie dyplomy, tytuły i brakujące kwity edukacyjne. W tym samym roku 1995 werbuje go do pracy w polityce przyszły premier Gruzji Zurab Żwania, biolog, Żyd, bliski krewny (brat stryjeczny) znanego nam już Dawida Żwanii z Ukrainy, ale wówczas także bliski współpracownik prezydenta Szewardnadze. Technologii werbunku dopełnia małżeństwo Michy z Sandrą Roelofs, obywatelką Holandii, którą poznaje w samolocie.

W tym miejscu nie mogę się oprzeć kolejnej dygresji. Również w samolocie poznaje przecież swą drugą żonę, przyszły „wyzwoliciel” i prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko. Urodzona w Chicago
w 1961 roku Katerina Czumaszenko, była pracownicą Departamentu Stanu USA, a potem Białego Domu (za Reagana i za Busha), oraz Kongresu USA. I oto nagle, pewnego dnia 1993 roku, rzuca ona to wszystko i leci na Ukrainę, aby po prostu pracować w firmie audytorskiej KPMG. No, i właśnie
w samolocie przytrafia się jej taki przypadek, że poznaje swego przyszłego męża , który niebawem zostaje prezydentem Ukrainy. No i kto by pomyślał!

Albo inny przypadek, który jeszcze wcześniej przydarzył się też w samolocie w innej części świata. Alejandro Toledo, biedny indiański student z Peru, prosty chłopak, który zaczynał jako pucybut na ulicy w Chimbote, a który – przez zupełny przypadek, oczywiście - otrzymał stypendium rządu USA na uniwersytecie stanowym w San Francisco (UCSF) właśnie leciał na swoje drugie niemal jednocześnie ufundowane mu stypendium, w dziedzinie ekonomii, na Universytecie Stanforda. Tym razem jego towarzyszka podróży była Belgijką i etnografką,
a nazywała się Eliane Karp, bo jej rodzice pochodzili z Polski, chociaż ona sama w dzieciństwie była członkinią syjonistycznej organizacji Haszomer Hacair (po hebrajsku: Młoda Gwardia) i mieszkała
w izraelskim kibucu. Hebrajski już znała, a teraz właśnie leciała, aby jako antropolog studiować język kiczua i zwyczaje peruwiańskich Indian. No i proszę: cóż znowu za traf! Stosowny Indianin usiadł właśnie przy niej! Wkrótce potem pobrali się, a indiański pucybut z Chimbote został nieoczekiwanie prezydentem Peru po gwałtownym usunięciu Japończyka Alberto Fujimori. Kiedy po kilku latach pani prezydentowa rozstała się ze swym Indianinem, w wywiadzie dla „Le Soir” wyraziła zadowolenie, że ich córka Chantal ma nazwisko Toledo „bo jest to nazwa najstarszego żydowskiego miasta w Hiszpanii, tak starego i szacownego, że podkreśla to nawet jego hebrajska nazwa, gdyż ‘toledoth’ znaczy po hebrajsku tradycja”. Technika poznawania żon przez przyszłych polityków w samolotach i jej zdumiewająca skuteczność jest na tyle fascynująca, że warto byłoby kiedyś ustalić, nie tylko kto i na jakich liniach tak umiejętnie usadza przyszłych partnerów obok siebie, ale też jakich to perfum (czy może feromonów?) używa każda z usadzanych pań w tej tak ważnej dla wielu stron, jak się okazuje, podróży.

Wróćmy jednak do Gruzji i Saakaszwilego, który u boku Eduarda Szewardnadze robi tam błyskawiczną i niesłychaną karierę. Najpierw opanowuje Sakrebulo czyli Radę Miejską Tbilisi, a potem wraz z Zurabem Żwanią wchodzi do parlamentu. W tym okresie nie przeszkadza mu komunistyczna przeszłość wodza kraju: zgodnie ze starym zwyczajem azjatyckich lizusów swemu młodszemu synowi daje na imię Eduard na jego cześć, co zresztą wtedy wielokrotnie podkreślał. Stary lis Szewardnadze lawirujący pomiędzy Moskwą a Zachodem, doskonale się orientuje, jakich to wilczków podesłali mu jego nowi przyjaciele, ale lekceważy ich jako zbyt młodych, by mogli mu zagrozić, i gra nimi starając się uwiarygodnić w oczach Amerykanów. Powierza więc młodemu Saakaszwili tekę ministra sprawiedliwości z zadaniem wymiany wszystkich gruzińskich sędziów jako skompromitowanych okresem ZSRR na młodych, czystych, niepokalanych i „niezależnych”, czyli pośpiesznie dokształcanych na Zachodzie, co ten wykonuje błyskawicznie obsadzając, gdzie się da kumpli z przygotowanej wcześniej listy.

Kluczową postacią, która mu tę listę zaklepała i dopomogła w opanowywaniu aparatu władzy
w Gruzji przez agenturę USraela okazał się Richard M. Miles, ambasador USA w Tbilisi w okresie 13.05.2002 – 12.08.2005. Był to doświadczony specjalista ds. wojskowo-politycznych w Departamencie Stanu USA, mający bogatą praktykę w nadzorowaniu tzw. „zmian reżimu” w krajach swoich misji.
Np. w latach 1992-93 był ambasadorem w Azerbejdżanie. W tym czasie wybuchła tam wojna o Górny Karabach, którą Azerowie przegrali z Ormianami, i Miles nadzorował obalenie dwóch kolejnych azerskich prezydentów (Mutalibowa i Elczibeja), po których osadził tam u władzy 65-letniego Gajdara Alijewa, b. I sekretarza KC KPAzerbejdżanu w zamian za naftowy kontrakt stulecia. W efekcie do dziś kaspijska ropa płynie przez Turcję dla Izraela poza kontrolą Rosji, a w dodatku bardzo długo płynęła
w drodze wyjątku po cenie z 1993 roku (!). W latach 1996-99 Miles był szefem misji USA w Belgradzie, gdzie patronował powstaniu ruchu „Otpor”, oraz nadzorował obalenie prezydenta Jugosławii Slobodana Miloszevicia i osadzenie u władzy agenta Niemiec Zorana Djindjicia (zastrzelonego potem przez snajpera dwoma celnymi strzałami w łeb).

Później, jako ambasador USA w Bułgarii (1999-2002) nadzorował powrót cara Symeona z rodziny Sax-Coburg-Gotha na fotel premiera i dokładną czystkę postkomunistycznych resztek kadrowych. I z takim oto doświadczeniem Miles przybył na decydującą rozgrywkę do Gruzji. Waszyngton, zachęcony sukcesami w demontażu Jugosławii i pacyfikacji Bałkanów przystąpił wtedy do realizacji swej strategicznej koncepcji, polegającej na otoczeniu Rosji pierścieniem państw powstałych po rozpadzie ZSRR, rządzonych przez proamerykańską agenturę instalowaną w wyniku serii kolorowych rewolucji przeciw rządzącym tam b. pierwszym sekretarzom kompartii. Od inicjałów przewidzianych do tej koncepcji państw nazwano ją GUUAM (Gruzja, Ukraina, Uzbekistan, Azerbejdżan, Mołdawia) i realizowano taśmowo w takiej właśnie kolejności. Koncepcja ta załamała się jednak na trzecim ogniwie, i z GUUAM wyszło tylko wielkie GU, kiedy po stosunkowo łatwym opanowaniu Gruzji i Ukrainy, władca Uzbekistanu Islam Karimow (b. I Sekretarz KC KPU, oczywiście) ostrzeżony przez raporty wywiadu rosyjskiego, zorientował się w grze i krwawo rozpędził uczestników pierwszych demonstracji w Dolinie Fergany, co potem długo odbijało się krwawą czkawką również w sąsiednim Kirgistanie. Także zaalarmowany władca Azerbejdżanu, wspomniany Alijew, zareagował ostro na pierwsze prowokacje i szybko przekazał władzę swemu synowi Ilhamowi, po czym sam szybko zawinął się i umarł (zresztą tak jak należy - w amerykańskim szpitalu). Pozostała Mołdawia, która jednak jest tak beznadziejnie uwikłana w konflikt z separatystyczną, rosyjską enklawą Naddniestrza, że jest do dziś raczej kulą u nogi niż rzeczywistym elementem planowanego okrążenia Rosji i pewno jeszcze się o tym wkrótce przekonamy.

Jednakże wtedy, w roku 2002 nikt nie mógł jeszcze tego przewidzieć, plan GUUAM dopiero się zaczynał i wyglądał dla Ameryki obiecująco. Tu znów dygresja: pierwszym dowódcą armii rosyjskiej
w Naddniestrzu był niedoszły główny konkurent Putina gen. Aleksander Lebiedź, wcześniej weteran wojny afgańskiej, a później negocjator w Czeczenii, który też szybko wchodził do polityki m.in. poprzez kontakty z kołami nieoficjalnej władzy w USA (np. wystąpił na konferencji klubu CFR) i w Europie.
W 1996 w wyborach prezydenckich w Rosji zajął III miejsce, a w 1998 roku wygrał wybory na gubernatora Kraju Krasnojarskiego na Syberii. W kampanii wyborczej pomagał mu wtedy Alain Delon, francuski aktor i producent filmowy znany z przynależności do masonerii Wielkiego Wschodu, do której – jak się po śmierci okazało – należał także i generał Lebiedź. Plan GUUAM właśnie nabierał tempa, kiedy Lebiedź zginął nagle w zagadkowej katastrofie helikopterowej na Syberii 28.04.2002. Zawadził śmigłem o druty wysokiego napięcia. Miał wtedy 51 lat i prezydent Władimir Putin, zachowując jak zwykle twarz pokerzysty, wziął udział w jego uroczystym pogrzebie na Cmentarzu Nowodziewiczym
w Moskwie.

Telewizja pokazała po mistrzowsku, jak po złożeniu wieńca na grobie Putin
w charakterystyczny sposób otrzepał sobie wtedy ręce. Był Lebiedź – był problem, nie ma Lebiedzia – nie ma problemu. Kto miał zrozumieć, ten zrozumiał.

Wróćmy do Gruzji. Decydującą rolę w przechwyceniu tam władzy odegrała odpowiednio wcześniej przeszkolona kadrowa organizacja pn. Kmara (Dość!), pilotowana przez ambasadę USA. Nie była to koncepcja nowa, lecz po prostu wierna kopia serbskiego ruchu „Otpor”, dzięki której przechwycono władzę w Serbii. Politycznie obie organizacje wyłonił „pozarządowy” Instytut Wolności (Liberty Institute), a socjotechnicznie całość przygotowała zarejestrowana w Belgradzie firma prywatna pn. Center for Nonviolent Resistance (Ośrodek Oporu bez Przemocy), która potem pracowała także na zamówienia z Ukrainy, Mołdawii, Azerbejdżanu, Kirgistanu itp. a na koniec objawiła się w Egipcie przygotowując tzw. wiosnę arabską. Amerykański magazyn sowietologiczny „Problems of Post-Communism” wyliczył pokaźną listę innych instytucji, które finansowo, kadrowo i organizacyjnie dopomogły w powstaniu „Kmary”.

Były to głównie pozarządowe organizacje z USA - Freedom House, National Democratic Institute, National Endownment for Democracy, International Republican Institute, USAID – ale również oficjalne agendy Unii Europejskiej, Rada Europy, OSCE, no i oczywiście Fundacja Sorosa. Szewardnadze znalazł się w potrzasku: owszem, kumał, co się święci, ale nie mógł zbyt głośno przyznawać publicznie, że to Zachód pod nim ryje, bo dla gruzińskiej opinii publicznej – podobnie jak dla oszołomów w Polsce, wszystko co przychodzi z Zachodu było czyste, uczciwe i doskonałe, a jeśli Zachód nie ma do kogoś zaufania, to znaczy że i Gruzini mieć nie powinni. Nieśmiało wskazywał więc na Sorosa, pilnie bacząc, aby go ktoś nie posądził o antysemityzm, głośno zaś pomstował na to, że to Rosja mu bruździ, co dla gruzińskich oszołomów jest jedynym argumentem, jakiego chcą słuchać. Zresztą w Polsce chyba też coś-niecoś o tym mechanizmie wiemy.

Kmara po mistrzowsku powtórzyła w Tbilisi scenariusz z Belgradu: przećwiczono liderów grup
w specjalnych obozach (sam Saakaszwili też latał do Belgradu na przeszkolenie), zorganizowano ich dowóz autokarami, zapewniono namioty, śpiwory, wydawanie posiłków, megafony itp. Sądy, policja, wojsko i inne służby były opanowane już wcześniej, bo każdy, kto się interesuje wywiadami ten wie, że zawsze najłatwiejsze do przechwycenia (i konieczne) są piramidy w mundurach. W krytycznym momencie spirali ulicznych demonstracji, grupa A, ubrana zresztą w jednakowe skórzane kurtki, wdarła się do parlamentu, grupa B (takie same kurtki) wzięła pod ręce i sprowadziła z mównicy przemawiającego właśnie Szewardnadze i pod pozorem zapewnienia mu bezpieczeństwa odprowadziła do lamusa historii, a grupa C opanowała prezydium i urządziła pokaz przed kamerami: triumfalne wniesienie Saakaszwilego na ramionach ludu, wielkie bukiety pąsowych róż, flagi (w tym amerykańskie  i izraelskie – sic! - machano nimi w sali parlamentu przed kamerami!) i transparenty, w tym z wielkimi napisami po angielsku, dla akredytowanych zawczasu zachodnich stacji TV. Rewolucja Róż, bo tak ją nazwano, dokonała się bez błędu i bez rozlewu krwi. Gruzja – co zawsze było tamtejszym kompleksem – przestała być państwem zapyziałego Wschodu i udowodniła swą przynależność do białej, podobno chrześcijańskiej, a na pewno znów jedynie słusznej i nowoczesnej cywilizacji Zachodu. Ulica szalała ze szczęścia, nieznani ofiarodawcy dowieźli cysterny najlepszych gruzińskich win – czerwonego Mukuzani i białego Cinandali, wystąpiły przygotowane wcześniej zespoły muzyczne i zarządzono błyskawiczne wybory. Saakaszwili - młody, przystojny, mówiący już biegle po angielsku, a nawet trochę po francusku, wykształcony na uczelniach Ameryki i Europy, mający praktykę w renomowanej kancelarii adwokackiej w Nowym Jorku, a na dodatek żonaty z obywatelką Holandii – czyli chodzący dowód na to, że Gruzja to także nowoczesność, konkurencyjność i Zachód! - otrzymał w pierwszych wyborach aż 96% głosów,
co samo w sobie jest dowodem totalnego socjotechnicznego ogłupienia elektoratu. Za komuny każde dziecko wiedziało, co o takich wynikach sądzić, ale po zmianie ustroju ta prosta wiedza jakby trochę zanikła. To jeden z ważnych efektów ostatnich przemian.

Tu znowu mała dygresja: Jednym z najbardziej znienawidzonych w Gruzji Rosjan jest Wasilij Nikiticz Tatiszczew, XVIII-wieczny rosyjski geograf i urzędnik carski, który w roku 1722 wytyczył granicę Europy po grzbiecie Uralu i Kaukazu, pozostawiając w ten sposób Gruzję w Azji. Azjatycki kompleks jest w Gruzji równie silny jak w Izraelu, co łatwo zauważyć np. na festiwalach Eurowizji albo podczas igrzysk sportowych. Saakaszwili wygrał także dlatego, że wydawał się być lekarstwem na ten kompleks.

Ostatnim zadaniem Kmary było obalenie Asłana Abaszydze, samozwańczego prezydencika Adżarii, ładnego nadmorskiego kraiku ze stolicą w Batumi, palmami na czarnomorskich bulwarach
i szmaragdowymi plantacjami herbaty na stokach gór, której smak i slogan „Herbata gruzińska napojem smakoszy” najstarsi z nas pamiętają z czasów PRL. Adżarowie mówią dialektem języka gruzińskiego, ale są inni bo od wieków wyznają islam, a nie prawosławie, jak Gruzini właściwi. Podrażniona jeszcze przez Gamsahurdię Adżaria miała takie same ambicje secesyjne jak Abchazja lub Osetia. Ma ona jednak taki problem, że nie graniczy z Rosją, jak te dwie wymienione, tylko z Turcją, a Turcja jest
w NATO, czyli musi słuchać USraela, więc rozprawa była szybka, łatwa i triumfalnie przyjemna. Na rozkaz Saakaszwilego wojsko gruzińskie przekroczyło granicę autonomii, do Batumi autokarami dowieziono krzykaczy z Kmary i Abaszydze, potomek znakomitego rodu muzułmańskich książąt Adżarii, musiał salwować się ucieczką. Dokąd uciekł? Do Moskwy, oczywiście, bo wywiad rosyjski i tego tematu dyskretnie dopilnował. Wkrótce potem Kmara przestała być potrzebna i dziś w całości, podobnie jak Otpor, została wchłonięta etatowo przez wspomniany Instytut Wolności. Długo potem nie było dokładnie wiadomo nad czyją wolnością pracowali, ale na szczęście ostatnio pojawili się publicznie w Tunezji
i w Egipcie, i wraz z arabska wiosną wszystko znowu stało się jasne.

Agenturalną czytelność rozgrywki na Zakaukaziu najbardziej dobitnie potwierdza bezpośrednie zaangażowanie żydowskich jastrzębi w przygotowanie i rozpętanie tej awantury. Nawet w praktyce kadrowej państw zupełnie uzależnionych jest czymś zupełnie niesłychanym i bardzo rzadkim, żeby ministrami i to kluczowych resortów byli obywatele obcego państwa, jak swego czasu np. Konstanty Rokossowski. A tak właśnie stało się w rządzie Gruzji, gdzie dwaj najważniejsi dla sprawy ministrowie byli Żydami i to prosto z Izraela! Ministrem obrony został gruziński Żyd, obywatel Izraela, 29-letni prawnik Davit Kezeraszwili, który zgodnie z wymogami współczesnej politycznej poprawności był tak zatwardziałym cywilem, że – podobnie jak później cała frakcja najbardziej wojowniczych jastrzębi
w neokonserwatywnej ekipie Busha w USA, ta która rozpętała wojny w Iraku i Afganistanie oraz do końca parła do konfrontacji z Iranem - nigdy prochu nie wąchał, ani nie miał z wojskiem nic wspólnego. W Izraelu to rzadkość. Wymigał się on tam nawet od służby podstawowej w Cahalu (armii Izraela),
w porę wyjeżdżając do Tbilisi, aby zostać asystentem Saakaszwilego, kiedy ten, powróciwszy ze Stanów, rozpoczynał walkę z Szewardnadze o przechwycenie władzy nad Gruzją. Saakaszwili posadził go na stanowisku burmistrza Tbilisi w 2002 roku (miał wtedy 23 lata). Davit Kezeraszwili (nazwisko to znaczy „syn Chazara”) tak zasłużył się tam dla Saakaszwilego (a to nazwisko znaczy "syn Izaaka"),
że ten po zdobyciu prezydentury w 2004 roku zrobił go ministrem finansów, a 11 listopada 2006 roku mianował go ministrem obrony. Wysadził wtedy z siodła Irakli Okruaszwilego, który urażony natychmiast przyłączył się do największego żydowskiego oligarchy i szefa mafii gruzińskiej, wielkiego „wora
w zakonie
” Badri Patarkacyszwilego i wraz z nim oskarżył prezydenta Saakaszwilego o to, że w nocy
z 2-3 lutego 2005 zamordował żydowskiego premiera Gruzji Zuraba Żwanię (tego samego, który go zwerbował do polityki), przez zaczadzenie go po naradzie w prywatnej górskiej daczy Raula Usupowa, wicegubernatora prowincji Dolnej Kartlii (Kvemo Kartli), który zresztą także wtedy zginął. Zaraz po tym oskarżeniu (notabene popartym przez brata ofiary Gogę Żwanię) Okruaszwili został aresztowany pod zarzutem korupcji, ale jeszcze tej samej nocy wyszedł z więzienia po wpłaceniu przez anonimowego nadawcę legendarnej kaucji 10 mln lari (6,3 mln $) i prawdopodobnie przez armeńską granicę uciekł natychmiast do Francji, gdzie m.in. zaprzyjaźnił się z Bernardem Kouchnerem, żydowskim „lekarzem bez granic”, a później (do 13 listopada 2010) także ministrem spraw zagranicznych u prezydenta Sarkozy’ego. Okruaszwili szybko uzyskał francuski azyl i nawet wystąpił na mównicy w brukselskiej siedzibie UE. Zaraz potem, 23 kwietnia 2008 sąd w Tbilisi skazał go na 11 lat za korupcyjne powiązania z Patarkacyszwilim i rozesłał za nim listy gończe. W Gruzji to polityczna normalka.

Opisy agentury z konieczności zawierają dużo szczegółów i wymagają częstych dygresji. Również przy Patarkacyszwilim muszę pozwolić sobie na osobny akapit. Jak większość żydowskich oligarchów w b. ZSRR zaczynał on od Komsomołu i tam nawiązał pierwsze, cenne kontakty. W latach 1994-2000 mieszkał w Moskwie i stamtąd, jak wszyscy, pośpiesznie i hurtowo okradał Rosję, przeważnie na spółkę z Borisem A. Bierezowskim. Dorobił się głównie na TV ORT i TV6 oraz na gazecie Kommiersant, którą ostatecznie wykupił od niego znany prominent Gazpromu Aliszer Usmanow, z pochodzenia Uzbek, o którym się mówi, że stanowi mafijne ogniwo wiążące Moskwę
z Taszkientem, a dokładniej grupę Putina z klanem Karimowa. Kiedy Badri Patarkacyszwili miał już swoje 12 mld $ ukręconego w Rosji majątku, uciekł do Gruzji ścigany kilkoma listami gończymi.
W Gruzji wprawdzie prokuratura też deptała mu po piętach, ale tylko za przekręty i oszustwa podatkowe, podczas gdy Moskwa ścigała go także przynajmniej za dwa morderstwa, których w wolnej chwili dokonał własnoręcznie. W Gruzji mógł sobie pozwolić na dużo więcej, gdyż kontrolował tam ściślejszą i bardziej zamkniętą strukturę mafijną oraz korzystał z ochrony politycznej jako główny sponsor wspólnoty żydowskiej w Gruzji. Był blisko zaprzyjaźniony z naczelnym rabinem Gruzji Avrahamem Mikhaelaszwilim oraz z wpływowym jeszcze wtedy współpracownikiem prezydenta Zurabem Żwanią. Kokietowanie żydostwa (jako klucza do serc, umysłów i kieszeni Zachodu) jest równie stałym elementem gruzińskiej gry politycznej, jak podsycanie rusofobii i islamofobii u mas. Nam w Polsce, też coś to chyba przypomina. W każdym razie Patarkacyszwili odrestaurował Wielką Synagogę w Tbilisi (zwaną Synagogą Sefardyjską lub Achałcyche) w stulecie jej założenia (26.10.2004) na miejscu dawnego bazaru ormiańskiego przy ul. Leselidze 45/47. On także był fundatorem wzorcowego przedszkola żydowskiego Szalom Sezam w Tbilisi. Nadal kontrolował spore gruzińskie imperium biznesu, w tym TV Imedi (na spółkę z amerykańską Fox TV), ale oskarżeń przybywało. Podobno po tajemniczej śmierci Zuraba Żwanii wszedł w ostry konflikt z Saakaszwilim i coraz chętniej krył się
w Londynie. W roku 2007 w atmosferze skandalu korupcyjnego musiał odejść ze stanowiska szefa Gruzińskiego Komitetu Olimpijskiego. 12 lutego 2008 roku Patarkacyszwili zmarł nagle w wieku 52 lat na zawał, w swym luksusowym londyńskim pałacu w Mayfair. Ostatnimi, którzy widzieli go żywym byli dwaj żydowscy członkowie brytyjskiej Izby Lordów (Lord Bell i Lord Goldsmith), Boris Bierezowski
i b. szef Aerofłotu Nikołaj Głuszkow, który także uciekł ze skradzioną kasą z Rosji do Londynu. Patarkacyszwili spotkał się z nimi wszystkimi na dwie godziny przed śmiercią.

W komunikacie lekarskim podkreślono ostrożnie, że denat prowadził niezdrowy tryb życia, dużo pił i palił, był otyły i nieruchawy, oraz że jego ojciec też zmarł na zawał w wieku 48 lat. Jednakże policja brytyjska, świeżo wtedy wyczulona po śmierci Litwinienki, wykryła u niego podejrzane ślady bardzo toksycznego „związku 1080” (fluorooctan sodu), który daje efekty podobne do zawału, a jest bardzo trudny do oznaczenia ilościowego, bo szybko wchodzi w reakcje tzw. cyklu Krebsa na poziomie metabolizmu komórkowego. Związek ten, odkryty w czasie II wojny światowej, był stosowany do trucia psów i lisów w Australii i Nowej Zelandii, ale obecnie wszędzie jest w zasadzie zakazany. W kontekście tego zagadkowego zgonu przypomniano sobie, że Patarkacyszwili uchodził za tego, który utorował Putinowi drogę do Borysa Jelcyna, poznając go poprzez Bierezowskiego ze słynnym intendentem Kremla Pawłem Borodinem, bohaterem jednego z największych skandali Rosji w nowym wydaniu.

W twierdzeniach Okruaszwilego, który natychmiast oskarżył Tbilisi także o zamordowanie Patarkacyszwilego, widać chęć pozbawienia Saakaszwilego politycznego poparcia ze strony światowego żydostwa, a może nawet przypisania mu antysemityzmu. To bardzo interesujący zarzut, któremu warto się bliżej przyjrzeć. Punktem wyjścia jest tu bowiem mit Gamsahurdii, który Micha zaczął dość bezwstydnie eksploatować po zdobyciu prezydentury, mimo iż w stosownym okresie był współpracownikiem Szewardnadzego, który przecież Gamsahurdię obalił i pokonał zbrojnie. W tym miejscu jest konieczne, aby przypomnieć także i tę postać. Zwiad Gamsahurdia, pierwszy wybrany prezydent poradzieckiej Gruzji jest jedną z najbarwniejszych i najbardziej tragicznych postaci jej historii: wyrafinowany intelektualista o nobliwym wyglądzie, pisarz, lingwista i historyk, zasłużony i niezłomny dysydent z czasów ZSRR z jednej strony, ale z drugiej niezrównoważony psychicznie dogmatyk
i wizjoner Gruzji imperialnej, żarliwy i romantyczny nacjonalista, niezwykle trudny do współpracy oszołom i wariat o dyktatorskich zapędach, a także kompletny amator w politycznej praktyce. Jego żywiołowa i podkreślana nienawiść do Rosji ściągnęła na Gruzję pierwsze sankcje ze strony Moskwy,
a ostentacyjne ograniczanie praw i autonomii mniejszości zamieszkujących Gruzję, oraz ich dalsze zapowiedzi, zrodziły ostry konflikt i nieufność wśród Abchazów, Osetyńców, Adżarów i Ormian,
co można uznać za pierwszą przyczynę ostatecznej secesji dwóch dzielnic etnicznych. Gamsahurdia podrażnił tym również bardzo wpływową 20-tysięczną wspólnotę żydowską, tzw. ebraeli, mówiącą odrębnym językiem kivruli i mającą dodatkowo 80 tys. ziomków w Izraelu, USA, Rosji i Europie. Pojawiła się łatka antysemity, co potem sprytnie wykorzystywał Szewardnadze. Już w 1991,
w pierwszym roku swego urzędowania Gamsahurdia wywołał groteskową wojnę domową, szybko ją przegrał i zbiegł najpierw do Armenii, a potem do Czeczenii (gdzie azylu udzielił mu separatystyczny prezydent, gen. Dżohar Dudajew), by zimą 1993, znów po dyletancku, ale za to bardzo romantycznie podjąć walkę na czele zbrojnej garstki zwolenników. Osaczony przez wrogów w zasypanej śniegiem wiosce Khibula w górach Mingrelii zginął w noc sylwestrową od jednego strzału w głowę. Rząd Szewardnadze sugerował, że zastrzelił go dowódca jego gwardii Loty Kobalia, też zresztą mafijny „wor w zakonie”, ale bardziej prawdopodobnie jednak Gamsahurdia popełnił samobójstwo, co wcześniej kilka razy zapowiadał. Historia Gruzji, tak jak zresztą historia całego Wschodu, jest w ogóle pełna intryg, zdrad i krwi.

Doszedłszy do władzy Mikhail Saakaszwili, widać pewien poparcia Żydów i Zachodu, postanowił wykorzystać tlącą się w Gruzji oszołomską legendę Gamsahurdii. Nazwał jego imieniem jedną z głównych ulic w Tbilisi, a w 2007 r. sprowadził jego szczątki z cmentarza w Groznym do narodowego panteonu w katedrze Mamadaviti (św. Dawida) na Świętej Górze (Mta Cminda). Pierwszym z tam pochowanych jest słynny rosyjski pisarz Aleksander Gribojedow, który zginął tragicznie w Persji w 1829 r. Obok leży jego gruzińska żona Nino Czawczawadze. Panteon otwarto za radzieckiej władzy w stulecie pogrzebu Gribojedowa w 1929 r. i od tamtej pory chowa się tam wielkich synów i córki Gruzji. We wtórnym pogrzebie Gamsahurdii wzięła udział wdowa po nim, pani Manana Arczwadze, która przy tej okazji pogodziła się, przynajmniej publicznie, z Saakaszwilim. W Gruzji takie gesty mają ogromne znaczenie emocjonalne.

Wróćmy jednak do agentury. Drugim niezwykle ciekawym ministrem czasu wojny w rządzie Gruzji był także gruziński Żyd i obywatel Izraela (od 1993 roku), 50-letni wzięty malarz (miał wystawy
i galerie w Niemczech, USA, Gruzji i Izraelu), Temur Jakobaszwili, który objął tekę ministra
ds. reintegracji terytorialnej, tj. odpowiadał za to, jak Gruzja miała odzyskać kontrolę nad zbuntowanymi republikami Osetii Południowej i Abchazji. Jak widać, wybrał taki sam sposób, w jaki pewien inny malarz, imieniem Adolf, przyłączał do Niemiec inne terytoria w latach 30ch i 40ch ubiegłego wieku.

Jeśli jednak o tamtym mówiono, że był malarzem pokojowym, to ten okazał się zdecydowanie malarzem wojennym. Poza malowaniem ma on również silne powiązania z Mosadem i był zaprzyjaźniony z b. izraelskim ministrem (kilku resortów) Roni Milo (z partii Likud) oraz jego bratem Szlomo Milo, b. dyrektorem generalnym zjednoczenia Izraelskie Przemysły Zbrojeniowe, którzy reprezentowali renomowany koncern Elbit. Za ich pośrednictwem do Gruzji trafiły zaawansowane technologicznie systemy obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, zdalnie sterowane drony, elektronika lotnicza, systemy łączności, pociski i rakiety. Ponadto wojskowym wsparciem szkoleniowym dla Gruzji kierowali przyjaciele obrotnego Temura, emerytowani oficerowie Cahalu, gen. Gal Hirsch i mjr Israel Ziv, eksperci od szkolenia sił specjalnych. Działania te, chociaż w efekcie nie na wiele się przydały (wtajemniczeni twierdzą, że mit niezwyciężonej armii Izraela to przede wszystkim sukces propagandy; w rzeczywistości dostała ona przecież tęgie baty od Hezbollahu w lipcu 2006) miały od początku autoryzację ministerstwa obrony w Tel Awiwie. Jak zatem widać nie może być wątpliwości, co do bezpośredniego udziału USA i Izraela (od dawna nazywam ten polityczny tandem USraelem) w poprowadzeniu Gruzji na wojenną drogę przeciw Rosji. Resztę można doczytać w źródłach oficjalnych.

A przypominam to wszystko dlatego, że drogi obecnej rewolucji na Ukrainie i jej krwawe następstwa dziwnie blisko krzyżują się z drogami, na których zbałamucono Gruzję. Nawet szczegóły i nazwiska się powtarzają. Np. nowy rząd Jaceniuka na Ukrainie ma też koszernych ministrów z importu. O kulisach zmian na Ukrainie, Gruzji, Mołdawii itp. będę z pewnością nie raz jeszcze pisał.