"Utytłani" dyspozycyjni uczeni  humaniści...
Wpisał: Herbert Kopiec   
31.08.2015.

„Utytłani” dyspozycyjni uczeni – humaniści...

 

Herbert Kopiec

 

 

Po 1989 r. osobom zamieszkującym Polskę – tak jak każdemu społeczeństwu  - potrzebne były autorytety/elity. Także  musiało to nastąpić w obszarze akademickiej pedagogiki. Zagadnieniem kluczowym dla dotychczasowych „autorytetów”/elit od jedynie słusznej i naukowej teorii wychowania socjalistycznego -  było  oczywiście zachowanie dotychczasowych pozycji , mimo zgody na pluralizm teorii pedagogicznych.

Na początku transformacji ustrojowej autorytetem okrzyknięto „światowej sławy znawcę” postmodernizmu Zygmunta Baumana . Nigdy się nie rozliczył ze swojej stalinowskiej przeszłości. Nie dokonał  krytycznej oceny PRL. Tłumaczy raczej, że po 1945 roku „najlepsze rozwiązania proponowali komuniści( „Nasz Dziennik”, 2013.) W III RP  ten stalinowski informator, politruk, propagator marksizmu i wychowawca kadr PZPR stał się  dla oficjalnej pedagogiki  autorytetem i niedościgniętym wzorcem godnym naśladowania. Także – o czym wzmiankowałem w poprzednich refleksjach – dla naszych, lokalnych  proroków nowej śląskiej tożsamości.  W tym samym czasie „Gazeta Wyborcza autorytetem totalnym, bez wskazania na dziedzinę obwołała  „światowej sławy literata” Andrzeja Szczypiorskiego . Bardzo go potrzebowano, bo był potulnym komentatorem takiej rzeczywistości, w której. „pierwszy milion trzeba było ukraść”. Wkrótce autorytetem być przestał, ponieważ odkryto, że to zwykły donosiciel. Promotorzy Baumana  to tzw. elity post-peerelowskie brzydzące się antykomunizmem. Owa elita – warto o tym pamiętać - to któryś z rzędu produkt, który zapowiedział swego czasu ( w 1920 roku !) Nikołaj Bucharin (1888- 1938) wyjątkowo „ludzki” /humanistyczny bolszewik: „Będziemy produkować znormalizowanych intelektualistów, będziemy ich wytwarzać jak na taśmie produkcyjnej”.  Do Bucharina  należy sławny cytat: "Przymus proletariacki we wszystkich swoich formach, poczynając od rozstrzeliwania, a kończąc na obowiązku pracy jest metodą tworzenia komunistycznego człowieka".

Wielki poeta rosyjski, Osip Mandelsztam , uciekając przed aresztowaniem ( bo nie chciał być komunistą) , powiedział zdanie, które przeszło do historii: jesteśmy w łapach humanistów. I rzeczywiście dochowaliśmy się (znormalizowanych intelektualistów, humanistów ), całego ich stada.

Klasycznym produktem z taśmy są „utytłani”/ utytułowani - jak ich nazywa samotny krakowski nonkonformista akademicki Józef Wieczorek -  akademiccy feudałowie, których pełno  w uczelniach. Bywa, że  ci bardziej zdemoralizowani, gdy tylko osiągną status tzw. samodzielnego pracownika naukowego (habilitacja) nabierają „poczucia patologicznej  mocy” wobec  niżej usytuowanych w hierarchii pracowników. Znane są  mi osobiście przypadki (miłosiernie pomińmy  nazwiska),  takich   utytłanych , znormalizowanych  intelektualistów, chełpiących się swoimi humanistycznymi łapami. Gotowych  wykonać każdą  zleconą im  „brudną robotę”. Nadać sens  temu co jest bezsensowne i próbować odebrać sens temu , co jest sensowne. To prawdziwy  „skarb”/filar  każdej pozorującej  autonomię i samorządność  Uczelni.

Powiedzmy sobie szczerze  bez  zdemoralizowanych w bolszewickim sensie profesorów  nie można by stworzyć  w Uczelni  pseudo-demokratycznych  fikcyjnych/fasadowych organów  samorządowych. Takich jak – przykładowo- Senacka Komisja do spraw okresowej oceny nauczycieli akademickich, bądź Uczelniana Komisja Dyscyplinarna dla nauczycieli akademickich. „Utytłany” bolszewicki humanista pozwala/umożliwia   powołać w Uczelni   proceduralne  narzędzie za pomocą, którego można dowolnie eliminować z gry (wyrzucić z pracy)  nauczyciela akademickiego uznanego  wcześniej za „politycznie niepoprawnego”, homofoba, prawicowego, konserwatywnego wroga, itp., itd.

W towarzyskiej pogawędce  jeden z takich intelektualistów z taśmy  wyznał  mi z cyniczną ,arogancką butą  wprost: „Panie doktorze przecież Pan dobrze wie, że na uczelni profesor może z magistrem, a także z doktorem zrobić co chce”. Pamiętam, że gdy to usłyszałem stanął mi przed oczyma pewien profesor pedagogiki sprzed 40 lat. Też był cyniczny, tyle, że bardziej  dominowała w nim głupkowata dyspozycyjność i służalczość wobec władzy partyjnej.

Chwalił się, że otrzymał nominację na doradcę Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach  opatrując to uwagą, że „nie jest co prawda  dopuszczany do wszystkich wskaźników ekonomicznych i innych danych, ale...”. Co nie przeszkadzało mu jednak doradzać. A partyjnemu sekretarzowi słuchać(?). Nadmienił też, że kieruje się w życiu racjonalną dewizą życiową  w myśl której : „Jak chce się kozę wydoić - to trzeba się schylić ".

Tak oto, cyniczni, dyspozycyjni, pochyleni, kucający i głupawi profesorowie - no cóż - wciąż  uczestniczą w kreowaniu rzeczywistość akademickiej , w której nic prawdziwie nie trwa i nic prawdziwie się nie zmienia. Pozostaje byle jakie, jest i nie jest. Niby-profesorowie, z zasłoniętym kulturowo  sumieniem, bez charakteru i  rzeczywistych przekonań - mają „dzięki temu” w swoim zasięgu   nieograniczone pole  „aktywności naukowej”.

Wyzbyci skrupułów moralnych mogą z imponująco godną miną, napuszeniem i galimatiasem - napisać dowolną recenzję, przedsłowie i co tam tylko trzeba na dowolny temat i z dowolnym skutkiem ( oceną) końcową. Ostatnio - tak jak w PRL nie przykładając do tego znaczenia - ze szczególną lubością posługują się , ‘słówkiem’ sumienie nadając mu bardzo dowolną konotację (bądź ‘podpinają’ się pod prace mające w tytule to ‘słówko’)  skutecznie  potęgując w ten sposób kociokwik myślowy  wywodów    unicestwiający ostatecznie ich zrozumienie i  sens. Jako fałszywi katolicy  lubią też pokazać się w kościele, a nawet przyjąć komunię świętą…

 

                                           Pedagodzy ubodzy duchem

        Oczywiście, do odrodzenia się akademickiej pedagogiki/humanistyki należy mieć stosunek realistyczny: w społecznościach tego typu zawsze byli i zapewne będą pedagodzy ubodzy duchem. Problem tkwi w zachowaniu symetrii. Walka o godność akademickiej pedagogiki  okazała się  póki co   bezowocna/przegrana, bo zostały rażąco naruszone proporcje (równowaga) między pseudo-profesorami z bolszewickiego zaprzęgu  a profesorami przyzwoitymi na niekorzyść tych ostatnich. Dziś  po  26 latach od instytucjonalnego upadku komunizmu  widać, że  niechlubną rolę w konserwowaniu owej asymetrii odegrała gruba kreska.

Być może w społeczeństwie o innych tradycjach władzy gruba kreska me zrobiłaby takiego spustoszenia we wszystkich segmentach życia społecznego. Lecz w państwie, które w ostatnich wiekach (wyłączając okres dwudziestolecia międzywojennego) miało status guberni, a jego władcami byli przeważnie zdrajcy  i cyniczni karierowicze, gruba kreska musiała być (i jest) moralnym samobójstwem. Pospolitość intelektualna części tzw. elit politycznych, niby-profesorów, wyzbytych skrupułów moralnych, charakteru i rzeczywistych przekonań jest wyjątkowo niebezpieczna, ponieważ  zdemoralizowanego  durnia nie sposób wyrwać z objęć jego własnej głupoty. Trzeba więc bardzo uważać i nie dać się zwieść, a zwłaszcza nie widzieć dzieła szatana tam, gdzie sprawcą zła jest jedynie przerażająco pospolicie, zwyczajnie nijaki człowiek –ot, bolszewicki, dyspozycyjny humanista.

 Ale – dla jasności wywodu odnotujmy -, iż zarysowane wyżej okoliczności są tylko jedną z przyczyn kryzysu akademickiej pedagogiki. Po formalnym  upadku komunizmu Polska znalazła się w obszarze wszystkich lewicowo- liberalnych  patologii, które od lat trawią Zachód. Nałożyły się one na zakłamane dziedzictwo moralne PRL-u. I to jest powód, iż zamiast uwagi podsumowującej  – przywołam pouczające  wspomnienie, które  uwyraźnia istotne różnice między rodzącym się  PRL-em  a Zachodem:  kiedy 1. Polska Dywizja Pancerna pod dowództwem bohaterskiego generała Maczka  wkroczyła wraz z Brytyjczykami, Amerykaninami, Kanadyjczykami do Niemiec - wspomina żołnierz tej Dywizji prof. Edward Bożek – wszyscy alianci tropili nazistów, gestapowców, i esesmanów. Wszystkie więzienia były pełne  i trzeba było budować obozy na wolnym powietrzu, żeby radzić sobie z napływem nowych więźniów.

Nikt nie proponował, żeby zorganizować okrągły stół, przy którym zasiedliby przedstawiciele sił demokratycznych i oprawcy w służbie Hitlera. Wszyscy alianci zgodzili się, że nie będą się dzielić władzą z tymi, którzy terroryzowali i mordowali  ludzi. Żaden  rozsądny człowiek po stronie zachodnich aliantów nie proponował, żeby nazywać gangsterów Hitlera post-nazistami, post-esesmanami  czy post-gestapowcami. Nazizm został prawnie napiętnowany. Cóż by się stało, gdyby zwycięscy zdecydowali się podzielić władzą i pozwolili  byłym  nazistom zachować kontrolę nad niemieckim parlamentem, majątkiem i mediami ? Co wtedy stałoby się  z siłami demokracji w Niemczech? (Tygodnik „Solidarność” nr 36 z 2001 r.). 

Tymczasem w Polsce od 1989 roku mamy do czynienia z gorszącym spektaklem mistyfikacji, w którym uczestniczą nie tylko postkomuniści, ale i szerokie grupy dawnej opozycji, a także duża część skołowanego i ogłupionego społeczeństwa. Zaciera się różnicę między tym, kto tworzył i podtrzymywał przy życiu system, a tym, kto zmuszony był uczestniczyć w hańbie zbiorowej. Mało, obrońcom komunistów udało się skonstruować czarną wizję dekomunizacji, która miała jakoby doprowadzić do rozliczenia wszystkich członków partii komunistycznej. Wszystkich, którzy poszli na jakiekolwiek kompromisy z systemem, a więc de facto wszystkich. Straszono słynnym „polowaniem na czarownice”. Trudno się dziwić, że wizja taka wywoływała i nadal wywołuje  lęk. (por. B. Wildstein, ”Życie” 1997). A przecież wystarczyłoby być może zmarginalizować, wyciszyć aktywność „utytłanych” i postmodernistycznych znormalizowanych intelektualistów ? Oj, zważywszy na zgniliznę moralną Zachodu coś mi się wydaje, że dopadła mnie  chyba tym razem – trawestując zgrabne określenie prof. Tadeusza Sławka -  nadmierna  „dyspozycja”  do optymizmu…

 

Tekst opublikowany w: Śląski Kurier Wnet, nr 3, 2015