Zofia Kossak: Uwagi o Żydach za okupacji. "Fundusz Konrada Żegoty". | |
Wpisał: Zofia Kossak | |
01.09.2015. | |
Zofia Kossak: Uwagi o Żydach za okupacji. "Fundusz Konrada Żegoty".
Zofia Kossak, „W Polsce podziemnej”, PAX 1999
[List do Ireny Rybotyckiej]
[Trossell, II 1954]
Irusiu moja najmilsza, Boję się, że niniejsze uwagi o Żydach są spóźnione o sześć tygodni. Twój Gibbs mógł zdążyć wykitować przez ten czas. Trudno. Nie dało się wcześniej, choć wciąż o tym pamiętałam. Jeżeli niepotrzebne - wyrzuć. Jeżeli jeszcze przydatne, wybierz z tego bigosu, co potrzebne. Piszę chaotycznie, w miarę jak mi te wspomnienia przychodzą do głowy. Żadnych dat się nie spodziewaj. Myślę, że znajdziesz je bez trudu gdzie indziej, choćby w książce Bora lub w książce Orwicza Europa nie odpowiada.
A zatem: Tępienie Żydów odbywało się etapami. Czy te etapy były dyktowane chęcią oswojenia społeczeństwa polskiego i niemieckiego z potwornością zamysłu, czy sami hitlerowcy pomału dopiero dochodzili do ostatecznych konsekwencji swej rasistowskiej nienawiści - nie wiem. W każdym bądź razie, choć od razu od. [19]39 roku poczęto ustalać pochodzenia żydowskie i traktować Żydów pełnej, pół- czy ćwierć krwi jako obywateli drugiej klasy - nie było jeszcze bestialstwa. Żydom kazano nosić białą opaskę z gwiazdą syjońską na ramieniu i pędzono ich do robót. Gdy szli, obowiązani byli śpiewać. Jakiś volksdeutsch (zapewne) ułożył dla nich piosenkę:
"Pan Generał Rydz Nie nauczył nas nic A nasz Hitler złoty Nauczył nas roboty" (sic!)
Dalszego ciągu nie pamiętam. To był oficjalny hymn tych drużyn roboczych. Nie interesowano się ich przekonaniami politycznymi . i w owych pierwszych miesiącach okupacji zdarzało się nieraz, iż ten lub I ów konspirator, chcąc bezpiecznie przemknąć się przez pilnie strzeżoną strefę, zakładał gwiazdę syjońską. To chroniło przed rewizją. Zdaje mi się, że w swej pogardzie dla Żydów Niemcy nie przypuszczali, by Aryjczyk mógł się za Żyda podawać. Ten okres był krótki. Już pierwszej wiosny okupacyjnej wprowadzono zamknięcie gett. Trwało długo, chyba z rok, zanim opróżniono wszystkie polskie miasteczka z Żydów i upchano tych ostatnich w kilku wybranych miejscowościach. W Warszawie stanęły w poprzek ulic mury z drutem i szkłem na wierzchu, strzeżone przez Niemców. Rozpowiadano przejmujące zgrozą wiadomości o natłoczeniu panującym za tymi murami, o nędzy, głodzie, a zarazem zbytku bogatych. To były dziwnie diabelskie sprawy. Ludzie marli z głodu na ulicach, a równocześnie czynne były niesłychanie wytworne lokale, domy gry, do których przyjeżdżali jako stała klientela- Niemcy. Nędza panująca w getcie nie była przesadą. Wystarczało zobaczyć dzieci żydowskie, które, sobie tylko wiadomymi przejściami, wymykały się poza obręb getta i żebrały. Straszno było patrzeć na te małe widma ciemnożółte, o skórze przyległej do kości, małe szkielety, u których głód zabijał strach. Polacy dawali im jedzenie, pieniądze, Niemcy spostrzegłszy takiego półtrupka mordowali je natychmiast. Działy się potworne wypadki. Na Nowym Świecie oficer niemiecki złapał takiego chudzinę, sześcioletniego najwyżej, trzymając jak szczenię za kark podniósł drugą ręką pokrywę od kanału i wepchnął tam dziecko. Przechodnie patrzyli ze zgrozą. Ksiądz, który był świadkiem, zaczął błagać o litość nad dzieckiem. Oficer spojrzał na niego ze zdumieniem: "Jude!" - objaśnił informacyjnie, zatrzasnął klapę i poszedł spokojnie dalej. Kiedy indziej na moście Kierbedzia. Niemiec spostrzegł Polaka dającego jałmużnę żydowskiemu głodomorowi, dziecku. Przyskoczył i rozkazał Polakowi wrzucić dziecko natychmiast do wody, inaczej on sam zastrzeli i Żydziaka, i niewczesnego jałmużnika. "Nic mu nie pomożesz - szydził - ja go zabiję tak czy tak. On nie ma prawa tu być. Ty albo możesz odejść, jeśli go utopisz, albo cię zastrzelę. Rachuję do trzech. Uwaga. Raz... Dwa..." Polak nie wytrzymał, załamał się, rzucił dzieciaka przez poręcz do rzeki. Niemiec poklepał go po ramieniu. Braver Kerl. Rozeszli się. W dwa dni potem Polak się powiesił. Nie mógł ani na chwilę zapomnieć momentu, w którym chude rączyny dziecka czepiały się go rozpaczliwie, a on je oderwał i cisnął. Podobne obrazki można by opowiadać bez końca. Straszna również była dola Żydów poza gettem, tzn. tych, którym udało się uciec. Koczowali po lasach jak dzicy ludzie, przepłacając za żywność, ścigani przez policję. Zimą do jednego dworu przyszła para Żydów z lasu. We dworze tym był tartak, tartak został zarekwirowany przez Niemców i był przy nim posterunek niemiecki. To było przed Świętami Boż(ego) Nar(odzenia). Podoficer niemiecki dowodzący posterunkiem, katolik, odjeżdżał właśnie na świąteczny urlop i czuł się z tego powodu bardzo szczęśliwy. Przyszedł do dworu życzyć spokojnych Świąt i opowiedzieć o swojej rodzinie, dla której wiózł kiełbasę i gęś. Czekał tylko na przyjazd swojego zastępcy i denerwował się, że tamten się spóźnia. Wtedy właśnie dano znać, że przyszło tych dwoje. Ojciec i córka. Inteligenci, z klasą. On stary, ona młoda i piękna. Zmarnowani nieprawdopodobnie, wymarznięci, obdarci. Po co przyszli? Zgłosili się dobrowolnie na posterunek, aby ich zastrzelono, bo już nie mają sił prowadzić takiego życia jak obecnie, jak od pół roku. Podoficer był zły o to, że przyszli, nie czuł się wcale w nastroju do strzelania Żydów. Poza tym okazało się, że nie ma już naboi. Naboje miał przywieźć ze sobą zastępca. Poszedł jakoś tę sprawę załatwić, a ci dwoje stali nieruchomo przed gankiem. Pani domu wyszła do nich. Namawiała, żeby uciekali, że przecież to szaleństwo... Powiedzieli, że nie chcą. "Gdyby była jakaś nadzieja... - powiadali. - Ale nadziei nie ma..." I czekali. Podoficer posłał żołnierza na rowerze na sąsiedni posterunek po naboje. Gdy żołnierz wrócił, podoficer wyprowadził skazańców za podwórze i zastrzelił ich oboje. Zawsze mi się zdawało, że ten wypadek był bardziej przejmujący od innych, bo jakiejże sumy cierpień trzeba, cierpień, upokorzeń, poniewierki, by człowiek przyszedł sam prosząc: Zabijcie mnie. I tego nie potrafię powiedzieć, kiedy zaczęto likwidować getta. Zapewne znacznie wcześniej, niż wieść o tych potwornościach buchnęła wśród społeczeństwa polskiego. Umarli nie wracają, dopiero kolejarze polscy podnieśli alarm. Od nich dowiedziano się o wagonach z warstwą wapna na podłodze, wagonach, w których ścisk był tak straszny, że na miejsce przeznaczenia dojeżdżały tylko zsiniałe trupy. Technikę tych transportów opisywałam w Z otchłani - była taka sama, czy chodziło o Oświęcim, czy Treblinkę, nie będę więc powtarzać. Trzymajmy się tego, co na zewnątrz. Latem, chyba 1942 roku, organizacja katolicka Front Odrodzenia Polski, do której należałam, wydrukowała Protest przeciw temu, co czyniono z Żydami. [Napisała go Zofia Kossak . MD] A może to był 1941? Nie potrafię sobie przypomnieć, musiałabym pogadać z Haliną Czarnocką. Ponieważ byłam generalną maszyną do pisania wymienionej organizacji, więc i Protest ja redagowałam. Chodziło nam o podanie do wiadomości publicznej okropnych faktów, potępienie ich, zajęcie stanowiska. Protest został rozrzucony w dużej ilości po kraju (dotarł i do Londynu). Po pewnym czasie zostałam wezwana do jednego z ministrów Delegatury Rządu, pseudonim Zawadzki, gdzie zastałam p. Alinę Zabielską (prawdziwe nazwisko Tytusowa Filipowiczowa, urocza, wspaniała kobieta). Ja reprezentowałam FOP, ona POD (a może PAD - Polska Organizacja Demokratyczna czy Polska Armia Demokratyczna? Znów trzeba by zapytać Haliny). Przed Zawadzkim leżał Protest. Aha, zapomniałam powiedzieć, że tuż po Proteście pisemko POD-u (czy PAD-u) gorąco przyklasnęło i zaznaczyło swą solidarność z nami. Zawadzki zapytał, czy jesteśmy gotowe poprzeć czynami powyższą wypowiedź. Odpowiedziałyśmy, że oczywiście, tak. - Dobra - oznajmił. - Pieniądze dam, a wy ratujcie Żydów. Proszę o plan jak najprędzej. Wyszłyśmy obie trochę kołowate. Ratujcie Żydów! Jak? Mnóstwo ludzi ratowało już na swoją własną rękę Ga też, ona też). Klasztory męskie i żeńskie już były pełne aż pękały, już w wielu domach uczono rzekomych członków rodziny wzgl[ędnie] lokatorów pacierza i znaku Krzyża, żeby się nie zasypali. Już w związku z tym było wiele ofiar, gdyż Niemcy w razie wykrycia Żydów mordowali wszystkich mieszkańców. Sądzili, że tym terrorem odstraszą ludzi od okazywania Żydom pomocy. Rozumiałyśmy jednak obie, że to były krople w morzu, indywidualne wysiłki, a tu Rządowi chodzi o akcję mającą istotne znaczenie. O ilość. Myślałyśmy intensywnie. Dobrałyśmy paru pewnych i mądrych ludzi. Prawą ręką naszą stała się "Alicja", wdowa po malarzu Wąsowiczu, z domu Rapaport, mądra, zacięta, ostrożna, no i osobiście zainteresowana. Przedstawicielem ze strony żydowskiej był "Mikołaj", rodzoniuteńki brat Bermana wielkorządcy reżimu. Pomału akcja rozwinęła się ogromnie, weszło do niej wielu ludzi i uratowano mnóstwo, tysiące Żydów. Akcja miała kryptonim "Fundusz Konrada Żegoty" (Fundusz Komitetu Żydowskiego). Nie była to praca ani łatwa, ani wdzięczna. Ryzyko szalone. Żydzi są rasą nieodporną psychicznie, przedenerwowaną, załamywali się od razu. W razie schwytania "sypali" wszystkich, którzy im dali schronienie. Kiedyś pytałam jednego b. porządnego Żyda, czy w razie "wpadki" sypnąłby nas. Namyślił się nad odpowiedzią. Powtarzam, to był b. porządny i rozumny człowiek. Powiedział: "Proszę pani, ja bym nie chciał, ale jakby bardzo bili, to ja bym musiał". Otóż to. A Niemcy "bardzo" bili. Dużo ludzi zginęło w tej akcji. Sieć przeprowadzania Żydów w lasy czy do ustalonych punktów była zorganizowana wcale dobrze, najtrudniejszym zadaniem było przeprowadzanie delikwenta czy delikwentki z jednego punktu na drugi. Myślę o Warszawie. Z powodu godziny policyjnej nie można było czekać zmroku. Nie można było jechać tramwajem, gdyż pominąwszy typ, ci biedacy zdradzali się swym nerwowym zachowaniem, panicznym strachem malującym się w oczach. Trzeba było prowadzić pojedynczo piechotą, usiłując rozmawiać o czymś tak interesującym, tak pochłaniającym czy sensacyjnym, żeby konwojowany "obiekt" zapominało strachu. Pamiętam, jak kiedyś przeprowadzałam z Powiśla na Śniadeckich Żydówkę, Witold osobno na ten sam punkt prowadził jej męża, a Anna córkę, swoją rówieśnicę. Cała rodzina miała typ jaskrawo semicki, bijący w oczy. Boże, jakże się bałam o te moje dzieci! Patrzałam z okna, jak Witold wychodził, prowadząc przyjacielsko pod rękę skulonego niskiego Żyda, pochylał się nad nim jak śliczny anioł opiekuńczy, opowiadając "coś ogromnie ciekawego". Potem Anna roześmiana, w podskokach, ciągnąc za rękę swoją niby koleżankę, słaniającą się ze strachu. Nigdy nie zapomnę tego okropnego uczucia lęku, tego poczucia, że własne najukochańsze dzieci narażam na śmierć prawie pewną. A z drugiej strony to przeświadczenie, że to przecież obowiązek. A potem ta radość szalona i wdzięczność Bogu, gdy po półtorej godzinie spotkaliśmy się na Powiślu cali i zdrowi, ze świadomością, że "podopieczni" zostali szczęśliwie doprowadzeni, gdzie należy. [Anna i Witold to Jej dzieci. md] Dodatkowe utrapienie stanowiło częste buntowanie się podopiecznych. Przyprowadziłaś ich na dany punkt, gdzie przewidziana była tylko jedna noc, nazajutrz mieli być przerzuceni dalej poza miasto. Lecz oni nie chcieli się ruszyć. Za nic. Powiadali, że tu zostaną, nie wyjdą. Gadaj tu z ludźmi na wpół obłąkanymi ze strachu. Poróżniłam się przy tej okazji z wielu przyjaciółmi, do których przyprowadziłam jakiegoś biedaka "tylko do jutra rano". A biedak siedzi tydzień i nie ma sposobu go zabrać. Gorzej, gdy czekała już kolejka innych na ten sam punkt i psuła się cała technika przerzutu. Wyobraź sobie, że kiedyś musieliśmy zrobić fałszywy alarm, udać, że gestapo idzie, rzucając panikę na całą kamienicę, by tą wiadomością nakłonić takich opornych Żydów do wyruszenia z miejsca. Nie mogę pominąć paru słów zachwytu nad żydowskimi dziećmi. Nie uwierzysz, jak są miłe, zdolne, inteligentne. Po prostu czarujące. Rozwijają się o tyle wcześniej od naszych dzieci, że dopiero poznawszy, człowiek rozumie przedwojenne badania pedagogów, że żydowska młodzież "demoralizuje" naszą. To jasne: Żydowska młodzież była już dojrzała płciowo, gdy nasze to były jeszcze dzieci. Różnica w poziomie rozwoju wynosi 4-5 lat. Najwięcej ratowaliśmy dzieci. Wiele z nich trzymałam do chrztu. Nie zapomnę przedziwnie mądrego i miłego Marysia, faworyta sióstr służebniczek; Pawełka, ulubieńca urszulanek, i innych. Dzieci żydowskie są z natury gorąco religijne. Chwytają wiarę jak dar oczekiwany. Przejmują się nią całym sercem. Oczywiście pierwszą fazą jest nadzieja, że katolicyzm ochroni je przed Niemcami. Potem przychodzi miłość do Boga bezinteresowna, prawdziwa. Po jedną z tych naszych "podopiecznych" zgłosiła się po wojnie bogata rodzina z Ameryki, wyznania mojżeszowego. I ta mała, która została w czasie okupacji zaadoptowana przez ubogą rodzinę polską - odmówiła zdecydowanie wyjazdu. Nie była już dzieckiem, miała piętnaście lat, mogła sama decydować, nikt na nią nie wpływał, rodzina naprawdę chciała, nalegała. Dziewczyna została. Nie ulega wątpliwości, że to jest rasa intelektualna. Wyobraź sobie, prowadzę kiedyś na "punkt" taką dwunastoletnią Joasię. Idziemy z gęstymi minami, bo zima, więc już ciemno, choć jeszcze daleko do policyjnej godziny. Mała na pewno nigdy mnie nie widziała, nic o mnie nie słyszała. Zresztą ciemno. Coś jej opowiadam. Ona nagle pyta: "Czy pani przed wojną nie mówiła kiedyś przez radio?" Kłamię gładko, że nigdy. "Ej, może pani mówiła? Ja nie pamiętam co, ale ja pani głos słyszałam przez radio"... Zmieniłam temat. Uważaliśmy dawniej, że większość nawróceń Żydów jest dyktowana snobizmem. Oczywiście był to sąd uproszczony. Mogli być tacy, ale na pewno nie wszyscy. W czasie okupacji miałam okazję poznać Żydów katolików, prawdziwych katolików. Wszystko to były pierwszorzędne typy. Zaczynając od ks. Pudra, tego samego, któremu głupia młodzież oenerowska robiła awantury przed wojną i ściągała z ambony (wstyd wspomnieć), a który dobrowolnie poszedł zamknąć się w getcie i tam zginął, od dwóch Natansonówien pełnych poświęcenia i heroizmu - aż do najskromniejszych przykładów. Najmniej stosunkowo mogę Ci powiedzieć o powstaniu w getcie, gdyż terenem mojej pracy nie było wojsko. AK współdziałało jak najściślej z Bojową Organizacją Żydowską. Dostarczało broni, kierowników. Po szczegóły odsyłam Cię również do Haliny. Ja mogę opowiedzieć tylko, jak wyglądało w oczach cywila na zewnątrz. Wyglądało przerażająco. Ten pożar, którego nikt nie gasił, który płonął i płonął bez przerwy, tuż, o ścianę, napełniał grozą samym widokiem, Niemcy nie dopuszczali blisko. Tramwaje na Muranów nie chodziły. Na placu Zamkowym trzeba było przesiąść się na furmanki, które tam czekały, i dopiero przy Dworcu Gdańskim chwytać tramwaj, by jechać na Żoliborz. Ale mimo straży ludzie podkradali się blisko. Słyszeli potworne wycia rozpaczy jednych, rozbestwienia drugich, głuszone przez huk pożaru i trzask walących się ścian. Moje łączniczki widziały, jak na balkon czwartego piętra domu, który płonął od dołu, wybiegła grupa ludzi. Małżeństwo, stara babka. Małżeństwo objęło się ramionami i skoczyło w dół w płomienie. Babka za nimi. Przed skokiem zamachnęła się i cisnęła w bok tłumoczek z pościelą, który upadł na pas ziemi nie objętej pożarem. Leżał. Nagle poruszył się... Ten tłumoczek się poruszył. Przyskoczył Niemiec i zaczął dziobać go bagnetem raz koło razu. Tłumoczek znieruchomiał, po chwili ziemia pod nim sczerwieniała... Straszne robiły na nas wrażenie postacie bojowników żydowskich wychodzących z kanałów. Potem, gdy powstańcy warszawscy tak samo przechodzili i tak samo wyglądali, to wrażenie zbladło. Czy jeszcze co więcej, Kochana? Cyfry znasz. Żydów było w Polsce ponad trzy miliony. Zostało przy życiu 40-50 tys. Ta resztka została przy życiu dlatego, że Polacy ją uratowali. W tym ratownictwie brały udział wszystkie warstwy społeczne i wszystkie organizacje.
Przepraszam za styl, chaos, niedostateczność relacji. Za opóźnienie już nie przepraszam. T o naprawdę pierwszy dzień, w którym mogło to być napisane. Wysyłam to, nie czekając na napisanie listu w sprawie Jerozolimy.
Ściskam gorąco, mocno, Bogu polecam. Z.K.S.
List został opublikowany przez córkę pisarki Annę Bugnon na łamach "Tygodnika Powszechnego" 1995, nr 16 pt. Umarli nie wracają.... |