Hańba ryska 1920. "Pakt Piłsudski-Lenin".
Wpisał: Piotr Zychowicz   
04.09.2015.

Hańba ryska 1920. "Pakt Piłsudski-Lenin".

 

Piotr Zychowicz, HISTORIA do rzeczy, nr. 8(30) 2015

 

Zwycięstwo odniesione na polu bitwy zostało zmarnowane przez polityków podczas obrad pokojowych. Traktat ryski był dla Polski katastrofą.

 

Od 300 lat Polacy przegrywają wszystkie wojny. Nasze te­rytorium, wpływy i ambicje kurczą się z pokolenia na pokolenie. Dlatego z taką dumą mówimy o wojnie polsko-bolszewickiej - jedynym kon­flikcie zbrojnym, w jakim udało nam się ostatnio zwyciężyć.

W rzeczywistości wygraliśmy jednak Bitwę Warszawską. I rzeczywiście było to zwycięstwo wspaniałe. Nasza wielka duma. Całą wojnę z bolszewikami jednak przegraliśmy. Aktem kończącym ten konflikt nie było bowiem przepędzenie hord Tuchaczewskiego spod Warszawy. Zakończył ją układ pokojowy, który do historii przeszedł jako traktat ryski.

Dzień jego podpisania, 18 marca 1921 r., nie był zaś dla nas dniem triumfu. Był dniem klęski. W jego rocznicę powin­niśmy obchodzić dzień żałoby narodowej.

Delegacja

Konferencja ryska rozpoczęła się we wrześniu 1920 r. Na jej wyniku fatalnie zaciążył skład polskiej delegacji. Nie tworzyli jej zawodowi dyplomaci, ale amatorzy. Przedstawiciele stronnictw sejmowych - ludowiec Jan Dąbski (prze­wodniczący), endek Stanisław Grabski, socjalista Norbert Barlicki i inni. "Byłem przerażony składem delegacji - pisał kon­serwatysta Mieczysław Jałowiecki. - Ta zbieranina, którą rząd Rzeczypospolitej wysłał do Rygi na rokowania pokojowe, nie odznaczała się, niestety, ani rozumem, ani charakterem".

Sowieci, widząc, że mają do czynienia z partnerem słabym, niekompetentnym i podzielonym, wykorzystali to do maksi­mum. Przewodniczący delegacji sowiec­kiej Adolf Joffe raportował do Moskwy o "nerwowości, zmieszaniu, niepewności i braku inicjatywy" polskich delegatów, którzy "całkowicie się pogubili". "Myślę, że damy sobie z nimi radę" - pisał. Miał rację.

Tym, na czym najbardziej zależało bol­szewikom w momencie rozpoczęcia nego­cjacji w Rydze, był czas. Sytuacja reżimu sowieckiego była bowiem rozpaczliwa. Polacy nacierali z zachodu, a z południa czerwonych atakowała biała rosyjska armia gen. Piotra Wrangla. Bolszewia była ogarnięta ogniem chłopskich rebelii.

Natychmiastowe wstrzymanie polskiej ofensywy było więc dla czerwonych kwe­stią życia i śmierci. "Sytuacja w Rydze, kiedy tam przyjechałem, była naprężona - wspominał działacz sowiecki Wacław Solski. - Wojska polskie posuwały się naprzód. Moskwa nalegała, aby Joffe jak najszybciej podpisał układ o rozejmie".

Zmiana ról

"Trzeba się mniej targować - pisał z Moskwy szef sowieckiej dyplomacji Cziczerin. - Nasze zadanie polega na: tym, by zmusić Polaków do zawarcia pokoju, nawet za cenę znacznych ustępstw z na­szej strony".

Niestety, polscy delegaci z szansy nie skorzystali. Nawet nie próbowali dociskać bolszewików. To oni, mimo że reprezen­towali stronę zwycięską, we wszystkim ustępowali. "Rzeczpospolita Polska nie zamierza wyzyskać świetnych zwycięstw naszej armii w celu narzucenia prze­ciwnikowi pokoju - mówił Dąbski -lecz niezmiennie dąży do porozumienia".

Działania Dąbskiego i Grabskiego wywoły­wały przerażenie wśród akredytowanych przy delegacji ekspertów i wojskowych. Jeden z nich, Ignacy Matuszew­ski, taktykę naszych negocjatorów określił trafnie i krótko: "minimum czasu, maksi­mum ustępstw".

Premier Wincenty Witos, którego trudno oskarżać o niechęć do Dąbskiego, pisał: "Szeroko i głośno zaczęto mówić, że delegacja bolszewicka stoi znacznie wyżej od polskiej i to pod wieloma względami. Ludzie, którzy byli w Rydze, potwierdzali, że Dąbski rzeczywiście ulegał Joffemu".

Podczas negocjacji ry­skich bolsze­wicy gotowi byli iść na daleko idące ustępstwa. Możliwe było wyrwanie im z gardła Mińska i wschodniej Białorusi. Według ostrożnych szacunków, samych Polaków na ziemiach tych żyło blisko pół miliona. "W rozmowie prywatnej przy­znali się bolszewicy - notował ekspert polskiej delegacji Mirosław Obiezier­ski - że gotowi byli dać Polsce granicę, chociażby nawet do Dniepru".

 

Stanisław Grabski i jego koledzy możliwość taką jednak odrzucili. Był to jedyny przypadek w dziejach, że zwycięz­cy na konferencji pokojowej wzięli mniej terytorium, niż gotowy był im oddać pokonany.

"Dąbski, już po pierwszych kontak­tach z Joffem - pisał Władysław Pobóg­-Malinowski - nie miał wątpliwości, że Moskwa gotowa jest "oddać pod wpływy polskie" całą Białoruś, aż do Bramy Smo­leńskiej co najmniej. Obszarem między Dźwiną, górnym Dnieprem i Berezyną zamierzała Moskwa zapłacić Polsce nie tylko za swoją klęskę. Joffe kilkakrotnie, i z nieukrywanym zdumieniem, kon­statował w trakcie posiedzeń jawnych i poufnych, że »profesorowi Grabskiemu na terytoriach nic a nic nie zależy«".

"Nareszcie utrąciliśmy tę sprawę kre­sową. Wyciąłem wrzód miński" – mówił w kuluarach konferencji Grabski. Nie próbowano również, co było do osiągnię­cia, uratować przed bolszewicką okupacją zamieszkanych w dużej mierze przez Polaków Podola i wschodniego Wołynia.

Dlaczego? Motywacje poszczególnych członków delegacji były różne. Endek Stanisław Grabski nie chciał przesuwać Rzeczypospolitej zbyt daleko na wschód, aby w jej granicach nie znalazło się zbyt wielu przedstawicieli "mniejszości".

Z kolei socjaliści woleli pozostawić bol­szewikom "kresowe latyfundia" należące do znienawidzonych przez nich polskich ziemian.

Rozejm

W efekcie 12 października 1920 r. uro­czyście podpisany został w Rydze rozejm między Polską a Rosją sowiecką. Ceremo­nia odbyła się w pięknym XIV-wiecznym budynku, w którym toczyły się negocjacje - Domu Bractwa Czarnogłowych. Strony zobowiązały się, że działania wojenne na froncie ustaną w nocy z 18 na 19 paź­dziernika.

W układzie rozejmowym dokona­no wstępnego wyznaczenia przyszłej granicy, która pozostawiała po stronie bolszewickiej ponad 300 tys. km kw. przedrozbiorowej Rzeczypospolitej.

Mało tego, miała ona przebiegać... na zachód od linii, którą zdążyło już obsadzić nacierające Wojsko Polskie. Wszystkie ofiary ostatnich dni, cały wysiłek i przelana krew poszły na marne.

Jeszcze kilka dni wcześniej gen. Edward Śmigły-Rydz pisał w rozkazie: "Jesteśmy w końcowym okresie wojny, wymaga się przeto od wojsk jak największego wysiłku. Przemaszerowanie kilometra jest równoznaczne z rozszerzeniem o ki­lometr granic naszej ojczyzny". Słowa te dodały żołnierzom skrzydeł.

Teraz nie tylko kazano im zatrzymać się w miejscu, ale jeszcze cofnąć! Od­dać śmiertelnemu wrogowi dopiero co wyzwolony kawał ojczyzny. W naszych rękach były już tymczasem Mińsk, Kojda­nów i Słuck. Były Szepetówka, Płoskirów, Kamieniec Podolski i Chmielnik.

Tego, cośmy zdobyli, nie wolno nam było oddawać. Szczególnie że bolsze­wicy nie mieli najmniejszej możliwości, żeby nam to odebrać. Nieprzyjacielska armia po klęskach pod Warszawą i nad Niemnem znajdowała się w całkowitej rozsypce.

"Po zwycięskim w 1920 r. odparciu najazdu - pisał konserwatywny filozof Marian Zdziechowski - my, zwycięzcy, zawarliśmy z pokonanym wrogiem pokój, o jakim dotychczas nie słyszano w historii. Stanęliśmy przed nim jako strona pobita, prosząca uniżenie, o zmiłowanie żebrząca. Komisarze bolszewiccy w słusznym prze­świadczeniu, że Polska zażąda przesunięcia granic swoich aż po Berezynę i Dniepr, na­kazali ewakuowanie ruchomego majątku z całego obszaru Orszy i Smoleńska. My zaś, ku ich zdumieniu, zamiast zatrzymać przy sobie zagarnięte przez nas i do nas garnące się obszary, oddaliśmy im na pastwę i śmierć te nawet, które w ręku naszym były. Przeszliśmy przez nową Targowicę".

Ludobójstwo

"Żegnaj, żołnierzu! Rzeczypospolitej nie będzie, tylko Polska dla Polaków" - powiedział gorzko kpt. Stanisław Lis-Błoński na wieść o zawarciu w Rydze rozejmu z bolszewikami.

Miał rację. Problem w tym, że Ryga była nie tylko zbrodnią przeciwko wielo­narodowej Rzeczypospolitej. Była rów­nież zbrodnią przeciwko narodowi pol­skiemu. Owa "Polska dla Polaków" wbrew swojej nazwie została bowiem wykrojona z Rzeczypospolitej w ten sposób, że po bolszewickiej stronie granicy pozostało około 1,5 mln naszych rodaków.

"Jako haracz, należny sowieckiej Rosji - pisał Zdziechowski - nasi delegaci w Ry­dze oddali jej szerokie obszary ziemi, któ­rej synowie do ostatniej chwili za sprawępolską walczyli. Nasi delegaci w Rydze powinni byli rozumieć, że w obecnych warunkach nie może być mowy o pokoju" imperialistycznym czy nieimperialistycz­nym, ale tylko o pokoju filantropijnym, ratującym od czerwonego terroru jak największą ilość jęczących w więzieniach albo ginących z głodu i nędzy, zadręczo­nych strachem istot ludzkich. Więc nale­żało żądać granic jak najdalej na wschód posuniętych, do Dniepru, do Berezyny i dalej jeszcze".

Zemsta bolszewików była straszliwa. Porażkę pod Warszawą odbili sobie na pozostawionych na ich pastwę Polakach. Spadły na nich gwałty, grabieże, masowe rozstrzeliwania, deportacje, łagry i be­stialskie tortury. Kilkadziesiąt tysięcy za­męczono podczas wielkiego głodu, ponad 200 tys. rozstrzelano w latach 1937-1938 w ramach operacji polskiej NKWD.

"Ostateczne ustalenie przebiegu granicy - pisał historyk Stanisław

Alexandrowicz - pozostawiło po stro­nie bolszewickiej rozległe obszary, na których występował znaczny odsetek ludności polskiej. Wiadomość o defini­tywnym pozostawieniu przez Polskę ich stron rodzinnych Rosji sowieckiej była dla ponad miliona Polaków wstrząsem straszliwym. Wobec masy ludzi związa­nych z polskością, a zagrożonych maso­wymi represjami ze strony bolszewickiej władzy, polscy negocjatorzy traktatu postąpili ze zbrodniczą lekkomyślnością. Najstarsi zaś potomkowie setek tysięcy Polaków, którzy pozostali po stronie so­wieckiej, często powracają do przeszłości, zadając sobie pytanie, dlaczego polski rząd w roku 1921 pozosta­wił ich na pastwę bolszewi­ków?".

Politycy polscy i opinia publiczna umywali ręce. Mimo że doskonale wiedzia­no o tym, co się dzieje po tamtej stronie. Wiedziano,  do czego bolszewicy są zdol­ni. Niemal od razu z drugiej  strony granicy do Warszawy zaczęły dochodzić alarmu­jące raporty wywiadowcze. Wszystkie mówiły to samo: "Uwaga, czerezwyczajki  mordują naszych rodaków!".

         "Najciężej i najprzykrzej zarazem ­wspominał Witos - było z delegacjami polskiej ludności, która miała pozostać po stronie rosyjskiej. Delegacje owe przycho­dziły z Kamieńca Podolskiego, Mińska, Berdyczowa, przekradając się z nara­żeniem życia i błagając z płaczem, żeby ich Polska nie dawała na pastwę katom Dolszewickim, na pohańbienie ich żon i córek, zniszczenie olbrzymiego dorobku polskiej kultury.

Przykro było patrzeć, jak ci ludzie, dojrzali mężczyźni, zanosili się od płaczu i słaniali z wycieńczenia, i nieprzyjemnie słuchać skarg na delegację. Sceny napraw­dę rozpaczliwe robiły kobiety i uchodźcy z dalekich ziem, zabranych przez bolsze­wików, którzy nie tylko tracili wszystko, ale także nadzieję powrotu do swoich nie­szczęśliwych rodzin. Wszyscy zaś razem domagali się nieratyfikowania przez Sejm zawartego w Rydze układu".

Mimo tego "ciężaru i przykrości" Witos nie zrobił nic, aby bronić mordo­wanych. Podobnie jak przytłaczająca większość ówczesnych polityków.

"Roboty ryskiej delegacji pokojowej ­- mówił niezłomny biskup miński Zyg­munt Łoziński - nie wahamy się nazwać zdradą stanu i twierdzić, że członkowie tej delegacji powinni zasiąść co rychlej na ławie oskarżonych. Tego się domaga sprawiedliwość, honor Polski i wzgląd na potrzebę obrony naszej Ojczyzny przed przyszłymi ewentualnymi zamachami ludzi takiego pokroju".

Stanisław Cat- Mackiewicz pisał zaś o "defetyzmie polskim". Pod jego wpły­wem Polacy uznali, że nie warto już walczyć o całość swojej ojczyzny, że nie warto już snuć wielkich planów i mieć wielkich ambicji. Że zamiast państwa wystarczy im państewko.

Traktat ryski został ratyfikowany przez polski Sejm 16 kwietnia 1921 r. W trakcie debaty sejmowej doszło do dramatycznego wydarzenia. Z galerii posypały się ulotki z protestem przeciw­ko pokojowi z bolszewikami i rozległ się rozpaczliwy okrzyk: "Kainie, Grabski!".

Mężczyznę, który dokonał tego czynu, siłą usunięto z galerii. W nielicznych gaze­tach, które raczyły zauważyć i odnotować ten rozpaczliwy akt sprzeciwu obywatel­skiego, ukazały się niewielkie wzmianki o "niesmacznym incydencie". Człowie­kiem, który rozrzucił ulotki, był Adam Grabowski, wnuk Tadeusza Rejtana. Tego samego, który w 1773 r. próbował własną piersią powstrzymać zdrajców podpisu­jących pierwszy rozbiór Polski. Historia zatoczyła koło.

11 września...

Traktat ryski nie był tylko klęską mo­ralną, lecz także geopolityczną. Józef Pił­sudski lubił powtarzać, że Polska będzie albo mocarstwem, albo w ogóle jej nie będzie. Traktat ryski stworzył zaś pań­stwo polskie zbyt małe i kruche. Stworzył jednocześnie potężny, bo posiadający Ukrainę i połowę Białorusi, Związek Sowiecki. Na tym polegała nasza klęska w wojnie z bolszewikami: wyszliśmy z tej wojny słabi, a oni wyszli z niej silni.

Traktat ryski dla bolszewików był tylko "pieriedyszką". Krótkim rozejmem, którego nawet przez chwilę nie trakto­wali poważnie i który przy pierwszej nadarzającej się okazji zamierzali złamać, aby dokonać podboju i sowietyzacji Polski. "Więc ktoś serio wierzy - py­tał publicysta Leon Kozłowski - że od ponownej napaści bolszewickiej będzie bronił nas podpis pana Joffe na traktacie pokojowym? Ależ to szczyt naiwności wierzyć w zobowiązania bolszewickie".

Traktat ryski był ratun­kiem dla bolszewizmu. A dla Polski czwartym rozbiorem i odroczonym samobój­stwem. Historia wystawiła nam rachunek 17 września 1939 r. W efekcie Związek Sowiecki pożarł nas na raty.

Najpierw w latach 1921­1939 czerwone imperium połknęło i strawiło ziemie położone na wschód od linii ryskiej. Bolszewicy wymor­dowali tamtejszych Polaków i systematycznie wyrugowali każdy ślad świadczący o tym, że niegdyś tereny te wchodziły w skład Rzeczypospolitej.

Gdy owe "dalsze Kresy" zostały już zdepolonizowane, Sowieci zabrali się do "Kresów bliższych". W latach 1939-1941 "toczka w toczkę" powtórzyły się mordy, znowu deportacje, znowu niszczenie polskości. Tym razem strzelano w poty­licę Polakom z Wilna, Grodna, ze Lwowa i Stanisławowa, a nie z Mohylewa, Mińska, Żytomierza i Kamieńca Podolskiego. Zno­wu zostaliśmy cofnięci na Zachód. Tym razem do linii Curzona.

Aż wreszcie wybiła nasza ostatnia godzina i nadszedł straszliwy rok 1944. Armia Czerwona zajęła wówczas położo­ną za Bugiem resztówkę Rzeczypospolitej. "Tym razem drugi »Cud nad Wisłą« się nie wydarzył - pisał Józef Mackiewicz. - Cała Polska znalazła się w niewoli komuni­stycznej, jak 25 lat przedtem cała Rosja".

Rację miał hrabia Korwin-Milewski, gdy pisał, że warunki traktatu ryskiego "stanowią zagadkę, której normalny czło­wiek sobie nawet wytłumaczyć nie może inaczej jak na podstawie nieraz stwier­dzonego »instynktu samobójczego« pol­skiego narodu", "Wszystko to - dodawał- musi pociągnąć za sobą nieodwołalne skutki dla przyszłości Polski".

Cóż więc należało czynić? Zamiast podpisywać pakty z leżącym na de­skach śmiertelnym wrogiem, należało dokończyć sprawę. Czyli iść na Moskwę i zniszczyć bolszewizm. Wypalić tę zarazę ogniem i mieczem, aby zabezpieczyć w ten sposób przyszły byt Rzeczypospo­litej. Czy to było możliwe? Moim zdaniem tak.

Staram się to udowodnić w mojej nowej książce "Pakt Piłsudski-Lenin". Zapraszam do lektury i do dyskusji.