Homo-kariera Marka Hłaski
Wpisał: Mirosław Dakowski   
10.01.2010.

Homo-kariera Marka Hłaski

Rafał A. Ziemkiewicz 09.01,2010, http://www.rp.pl/artykul/61991,417026_Ziemkiewicz__Homokariera__Marka_Hlaski.html

         Nikt nie budzi w człowieku takiej złości i pogardy, jak idole młodości, którzy zawiedli. W czasach licealnych pisarstwo Marka Hłaski – dostępne wtedy nieraz w wydaniach podziemnych, co może jest dla mnie jakąś okolicznością łagodzącą – wydawało mi się objawieniem.

         Wyznałem zresztą ten podziw dla niego na skrzydełku okładki swojej pierwszej książki. Dopiero z czasem i z oczytaniem przyszła świadomość, że proza Hłaski jest efekciarska, płytka i pusta, a i co do samego pisarza, który tak zręcznie ufryzował i udrapował swą legendę, trzeba się zgodzić z bezlitosną diagnozą Andrzeja Bobkowskiego: „tchórz, gówniarz i pozer”. Dziś nie mogę w ogóle pojąć, jak mogłem kiedyś szanować faceta, który rozjaśniał sobie włosy perhydrolem.

         Mimo wszystko sięgnąłem po wznowioną właśnie książkę Barbary Stanisławczyk „Miłosne gry Marka Hłaski” – może niepotrzebnie, bo znalazłem w niej dodatkowe powody, by gardzić dawnym idolem. A może potrzebnie, bo na przykładzie tej biografii dotknęła autorka jednego z najsurowszych tabu ciążących nad naszymi autorytetami moralnymi, porównywalnego chyba tylko z tabu lustracyjnym.

         Że Marek Hłasko kleił się do mężczyzn, nie miałbym mu za złe, bo jestem, wbrew pozorom, człowiekiem tolerancyjnym. Gdyby tylko kleił się, bo go naprawdę do nich ciągnęło, bo go tak akurat Pan Bóg poskręcał. Ale Hłasko homoseksualistą, by tak rzec, naturalnym, nie był; po ucieczce z Polski obraca się już wyłącznie wśród normalnych mężczyzn i uwodzi tylko kobiety. Jego związki z prominentnymi pederastami, jak ich w owych czasach prostolinijnie nazywano, służyły wyłącznie karierze. Co zabawne, idol i wzór Hłaski, James Dean, jak dopiero dziś się pisze, też zrobił karierę przez łóżka paru możnych hollywoodzkich perwersów – widać wyczuł swój swego, bo wiedzieć o tym wtedy Hłasko nie mógł.

         Cóż, jak mówią Amerykanie: czego to dziewczynka nie zrobi dla dolara… Bo, przecież w Peerelu, oficjalnie bardzo pruderyjnym, jak pisze Stanisławczyk: „Najważniejszymi pismami literackimi kierowali – bezpośrednio lub pośrednio – homoseksualiści. Sekretarzem redakcji »Nowej Kultury« był Wilhelm Mach. Redaktorem naczelnym »Przeglądu Kulturalnego« Jerzy Andrzejewski. »Nowiny Literackie« założył w latach 40. Jarosław Iwaszkiewicz (…) W późniejszym okresie wywalczył sobie możność wydawania »Twórczości«. Kierownikiem najważniejszego działu – prozy – był Julian Stryjkowski (…) Następcą Stryjkowskiego został Henryk Bereza…”. Doprawdy, młody pisarz miał powody, by zacisnąć zęby.

         Mniejsza zresztą o Hłaskę. Mamy dziś przecież taki „trynd”, żeby o tych sprawach pisać wreszcie otwarcie. Postępowe stowarzyszenie wydało nawet książeczkę „Homobiografie”, której autor zdaje się z dumą wyliczać, ilu to homoseksualistów współtworzyło naszą narodową kulturę (niekiedy zupełnie bez sensu, na przykład, gdy na siłę robi lesbijkę z Marii Konopnickiej).            Było to mdłe, powierzchowne i laurkowe. A przecież to kawał niesamowicie ciekawej historii. Historii, która nie zaskakuje – wiadomo, gdzie reżim tępi większość, tam obdarowuje mniejszości („Krytyce Politycznej” podpowiadam temat na kolejną książkę: homohistoria TVP, zwłaszcza po stanie wojennym). A homoseksualiści byli dla realnego socjalizmu mniejszością idealną trzymaną w ścisłym posłuszeństwie obyczajowymi „hakami”. Może Leszek Prorok, który pisał o nich jako o „najbardziej wpływowej mafii w literaturze”, przesadzał, może nie – po latach warto by prześledzić i ten mechanizm doboru peerelowskiej elity, z której wyrosła dzisiejsza warstwa autorytetów moralnych.

         Byłoby to ciekawym suplementem do pracy dwóch pań z „Wyborczej”, nieukrywających zresztą, że napisały książkę „wymyśloną” przez ich naczelnego – wymyśloną właśnie jako swego rodzaju biblia tej warstwy. Myślę oczywiście o sążnistej historii dojrzewania stalinistów do Unii Demokratycznej zatytułowanej, za Miłoszem, „Lawina i kamienie”. Skądinąd – głupi tytuł. Jakie znowu kamienie, skoro jeśli już mówić tu można o lawinie, to wyłącznie błotnej?

Rzeczpospolita

Zmieniony ( 10.01.2010. )