Unia, czyli imperium: Rzeczpospolita Trojga Narodów.
Wpisał: Piotr Zychowicz   
02.10.2015.

Unia, czyli imperium: Rzeczpospolita Trojga Narodów.

 

[W obecnej, skrajnie krytycznej sytuacji Polski, nie możemy pozostawić planu, wizji, władzy, decyzji o Polsce różnym parweniuszom, intrygantom, kryminalistom czy innym agentom skupionym przy korycie „na Wiejskiej”. Stąd różne prezentowane tu koncepcje wyjścia z katastrofy. Mirosław Dakowski]

 

Piotr Zychowicz, Pakt Piłsudski - Lenin, czyli jak Polacy uratowali bolszewizm i zmarnowali szansę na budowę imperium. Wyd. Rebis, 2015

 

Najjaśniejsza Rzeczpospolita, ojczyzna naszych pradziadów, zniknęła w XVIII wieku z mapy Europy z wielu powodów. Nie miejsce tu na to, żeby je szczegółowo opisywać. Książka ta i tak jest dość niewesoła. O jednej z przyczyn napisać jednak należy.

Błędem naszych przodków było zmarginalizowanie Rusi. Nieprzeistoczenie Rzeczypospolitej Oboj­ga Narodów w Rzeczpospolitą Trojga Narodów.

Próbę taką co prawda podjęto, ale za późno. Mowa o zawartej w 1658 roku unii hadziackiej, która do dwóch dotychczasowych czę­ści Rzeczypospolitej dodawała trzecią. Niestety wskutek intryg Mosk­wy, części Polaków i katolickiego kleru ta wielka idea nie wypaliła. Wielkie Księstwo Ruskie nie powstało. Zamiast tego w ramach pod­pisanego w 1667 roku rozejmu andruszowskiego oddaliśmy Moskwie połowę Rusi.

Konsekwencje tego układu były opłakane. Dla Moskwy był to krok ku potędze, dla Polski - ku przepaści.

 

Układ andruszowski - pisał historyk Leszek Podhorodecki - przypieczę­tował ostatecznie klęskę Polski i stanowił punkt zwrotny w dziejach Ukra­iny i Białorusi, które stopniowo poczęły dostawać się w orbitę wpływów rosyjskich, zaś ekspansja na wschód słabnącej Rzeczypospolitej została ostatecznie zahamowana.

 

Idea mocarstwowa wśród Polaków jednak nie umarła. Żyła przez cały wiek XVIII i okres zaborów...

Według podręcznikowych schematów Polacy po I wojnie światowej mieli tylko dwa pomysły na urządzenie swojej ojczyzny - inkorporacyj­ną Romana Dmowskiego i lansowaną przez Józefa Piłsudskiego koncep­cję federacyjną.

 

Był jednak i trzeci, zapomniany dziś, projekt. Idea unii.

Przy koncepcji tej obstawali konserwatywni ziemianie polscy z Li­twy i Rusi. Tak zwane żubry. A więc środowisko, z którym i ja się utożsamiam.

Zasady i nakazy Unii trwały mimo niewoli moskiewskiej - pisał hrabia Zdzisław Grocholski. - Gdy z końcem wojny światowej rozbiór Polski za historyczną zbrodnię uznany został i odzyskała niepodległość Ojczyzna nasza, logiczne byłoby i sprawiedliwe, by w granicach przedrozbiorowych państwowe życie rozpoczynała na nowo.

Wówczas sprawa współżycia Polski z Rusią znalazłaby niewątpliwie swoje załatwienie. Tym szybsze, że byłaby wewnętrzną sprawą Państwa Polskiego. Tym pomyślniejsze, że poza dwiema zainteresowanymi stro­nami nie byłoby szeregu stron obcych, chcących i mogących przy tej spo­sobności własne promować korzyści.

 

Jak konkretnie miałoby wyglądać takie państwo? Co należałoby zrobić, żeby ludzie wielu kultur, języków i religii mogli współżyć na terenie jednej ojczyzny? Oczywiście odwołać się do tradycji. Metod, które znakomicie sprawdziły się w przeszłości. Według konserwa­tystów gwarancją jedności odrodzonej Rzeczypospolitej składającej się z Korony, Wielkiego Księstwa i Rusi powinien być wspólny mo­narcha.

 

Wołając o króla - pisał Stanisław Cat-Mackiewicz - wołamy o ideę pań­stwową, o wzmocnienie władzy, wzmocnienie siły państwa. Idea króla jest ideą wywyższenia władzy naczelnej ponad krąg interesów, ambicji, poglądów jednostek, kół, grup, stronnictw, partii. Takie wywyższenie daje państwu moc, potęgę. Daje interesowi państwa zwycięstwo. Polska musi żyć, a republika nas rozkłada.

 

Podobne poglądy wyrażał jeden z liderów środowiska żubrów litew­skich, pochodzący z Kowieńszczyzny Aleksander Meysztowicz.

 

Geograficzne położenie Polski otoczonej wrogami - pisał - jej granice trudne do obronienia, kłótliwy charakter Polaków, etnograficzny stan państwa, wielkie zadania, które stoją przed Polską, wreszcie nędza, w któ­rej pogrążono Polskę niefortunnymi eksperymentami - doprowadzają do wniosku, że najlepszymi dla niej byłyby rządy monarchistyczne.

Silna władza ustala się łatwiej w monarchii niż w rzeczpospolitej. Dy­nastia jest poważnym czynnikiem cementującym państwa, a monarcha stoi poza sporami i waśniami i łatwiej od prezydenta może być rozjemcą w tych sporach. Monarchia usuwa niebezpieczeństwo ciągłych zmian u steru, zależnych od nastroju chwili i intryg. Wielkie zadania narodów ucieleśniają się w dynastiach.

 

Zwolennikami monarchii byli nie tylko ziemianie z Litwy i Rusi, ale również chłopi. Uważali bowiem, że lepiej dla państwa, gdy kieruje nim jeden silny gospodarz, a nie zmieniające się w kółko słabe demo­kratyczne rządy.

 

Król niechaj zje dwa czy trzy obiady, a nawet dziesięć - mówił pewien białoruski włościanin - my mu tego nie pożałujemy. Ale jak jest kilkuset posłów i każdy z nich je dziesięć obiadów, to nasza chłopska kieszeń tego nie wytrzymuje.

 

I jeszcze profesor Marian Zdziechowski:

 

Tylko powaga władzy monarszej wysoko ponad stronnictwa wzniesionej i złożonej w ręce człowieka rozumnego, a obcego nam pochodzeniem (bo przeciw swojemu spiskować poczniemy), może przywrócić w kłótliwym z natUry, anarchicznym narodzie ład i spokój. Może mu dać czynnik rów­nowagi, z którego wytrącają nas nienawiści partyjne, dochodzące w Pol­sce do nieznanego w innych krajach niepoczytalnego szału. Zwycięstwo haseł demokratycznych jest zwycięstwem tego, co w sferze przemysłu określamy mianem tandety.

 

Drugim obok osoby króla spoiwem Rzeczypospolitej miała być jed­ność elit ziemiańsko-inteligenckich, które na terenie wszystkich trzech części przedrozbiorowej Rzeczypospolitej na początku XX wieku nadal w większości mówiły po polsku. To one miały nadawać ton monar­chicznej Rzeczypospolitej.

W moim obozie Polacy są przekonani, że jedynym ustrojem mogącym im zabezpieczyć porządek, ład wewnętrzny i rozwój sił kulturalnych jest ustrój monarchiczny - pisał hrabia Hipolit Korwin-Milewski. - Wbrew szablonowym, demagogicznym twierdzeniom wartość, produkcyjność i twórczość narodów nigdzie nie zależała i jeszcze nie zależy od gatunku jego plebsu. Zależy wyłącznie od jego warstwy czołowej, tak zwanej elity, stosunkowo nielicznej.

Bez jej kilkusetwiekowej pracy i wysiłków ten plebs jeszcze by się składał z prawdziwego stada dwunożnych stworzeń okrytych zwierzęcy­mi skórami, żyjących pod szałasami z gałęzi, broniących swego życia od drapieżników za pomocą kamieni lub kołów drewnianych.

Otóż jeśli plebs kresowy różnił się swoją gwarą domową i po czę­ści obyczajami od polskiego, to warstwa czołowa i tu, i tam była do takiego stopnia zlana i zrównana, jak się tego jeszcze w ten czas nie za­uważało między południowymi i północnymi Francuzami lub Niem­cami.

 

Przedstawiciele obozu zachowawczego byli przekonani, że litewscy, białorusińscy i rusińscy włościanie pójdą za swoimi bojarami. Uwa­żali, że destrukcyjne separatystyczne tendencje nacjonalistów ukra­ińskich i litewskich można jeszcze zahamować. Szowiniści stanowili bowiem w tych nacjach cienką warstwę, jedynie znikomy odsetek. Masy były zaś nadal w dużej mierze obojętne wobec haseł narodowościowych.

Olbrzymia część Białorusinów uważała się za "tutejszych", a mieszkańcy Podola, Wołynia, Kijowszczyny, a nawet Galicji Wschodniej określali się jako Rusini, a nie Ukraińcy. Także litewscy włościanie mieszkający na Kowieńszczyźnie i Żmudzi nie rozumieli narzucanej im nacjonali­stycznej ideologii.

Większości nie zależało na niepodległości swoich etnicznych repub­lik, ale na osobistym bezpieczeństwie i dobrobycie. To zaś - odwołując się do wielowiekowego harmonijnego współżycia pod wspólnym nie­bem - mogła im zapewnić Rzeczpospolita. Konserwatyści uważali więc, że zamiast nierealnego endeckiego programu "asymilacji narodowej" należy forsować program "asymilacji państwowej".

Ludzie potrzebują, przekonywał Piłsudskiego hrabia Korwin-Mi­lewski, sprawnego i sprawiedliwego państwa. Jeżeli Rzeczpospolita im takie warunki stworzy, Litwini i Rusini będą jej wiernymi obywatela­mi. Będą służyć jej w czasie pokoju i przelewać za nią krew w trakcie wojny.

 

Ci ludzie są wielce praktyczni - mówił Korwin-Milewski na audiencji w Belwederze. - Doskonale rozumieją, co im jest potrzebne i korzystne. Tu właśnie Polska może im dać dobro, którego ani od Rosji carskiej, ani od niemieckich okupantów, jeszcze bardziej od bolszewików nie doznali ­czyli dobrą i praktyczną administrację.

Polityka, formy rządowe interesują tylko sfery inteligentne lub pół­inteligentne. Lecz administracja interesuje do żywego najskromniejsze­go pachołka na wsi. On potrzebuje dobrych dróg, szkół, szpitali, poczt, dobrych sądów, dobrej policji, instytucyj asekuracyjnych, kas oszczęd­nościowych.

Niech Polska tym ludnościom obcoplemiennym przyniesie to, co się nazywa dobrą administracją, to one się do niej prędko przywiążą i będą jej broniły tak, jak chłop i prostak niemiecki, którzy dali Wilhelmowi II wyssać prawie ostatnią kroplę ich krwi i potu nie dlatego, żeby im szło o wielkość domu Hohenzollernów lub o "Deutschland über alles", ale dlatego, że niemiecka administracja im dostarczyła masy codziennie od­czutych korzyści i wygód, bez których nie mogliby się już obejść.

 

Rzeczowa analiza realnych wpływów, jakie wśród Litwinów i Ru­sinów - o Białorusinach nawet nie warto wspominać - mieli nacjona­liści, dowodzi, że Korwin-Milewski miał dużo racji. Wpływy te były bowiem znikome.

Na początku XX wieku nacjonalizmy w tej części Europy dopiero bowiem raczkowały. Dla większości włościan była to ideologia niezro­zumiała i obca. Dla ludzi, którzy przeżyli niemal całe życie w systemie monarchicznym, najbardziej logicznym i klarownym rozwiązaniem byłby powrót do takiego systemu. Tyle że imperium rosyjskie zastąpi­łoby imperium polskie. Cara zastąpiłby król.

Przedstawiciele Narodowej Demokracji uważali, że Ukraińcy i Bia­łorusini to nie narody, tylko "społeczności rolniczo-pastewne". Przed­stawiciele obozu zachowawczego nie ujęliby tego w tak chamski sposób, ale zgadzali się, że obie nacje znajdują się jeszcze we wczesnym stadium rozwoju. Wyciągali z tego jednak odwrotny wniosek niż endecy. Uwa­żali, że skoro identyfikacja narodowa wśród ukraińskich i białoruskich mas jest taka słaba, to tym łatwiej będzie z nimi współżyć w jednym państwie, tym słabsze będą wśród nich tendencje separatystyczne.

Dmowski i jego zwolennicy pisali, że Białorusini i Ukraińcy nie są gotowi na samodzielne stworzenie własnych państwowości. Było w tym sporo racji. Ale to jeszcze nie powód, żeby oddawać oba te kraje bol­szewikom. Należało je brać samemu.

Jeden z czytelników moich książek, pan Piotr Sitkowski, napisał, że "jedyna Ukraina, która nie jest naszym wrogiem, to Ukraina zarządzana przez Polskę". No cóż, ja bym może nie postawił sprawy tak drastycz­nie. Niewątpliwie jednak coś w tym jest. Lepiej, żeby Kijów znajdował się w Rzeczypospolitej, niż miałby wpaść w ręce oszalałych z nienawi­ści do Polski galicyjskich nacjonalistów czy, nie daj Boże, znaleźć się w sowieckiej strefie wpływów.

Historia Europy Wschodniej ostatecznie potoczyła się w stronę dal­szego rozwoju nacjonalizmów (choć na Białorusi, a nawet na Ukrainie, proces ten do dziś nie jest ukończony) i budowy państw narodowych. Pierwsze dziesięciolecia XX wieku były jednak okresem, w którym wciąż można było powstrzymać przynajmniej to drugie zjawisko. Po­wrócić do koncepcji wielonarodowej Rzeczpospolitej i zaszczepić ma­som ideologię unii.

Gdyby konserwatystom udało się zrealizować ten wielki plan, po­wstałoby Zjednoczone Królestwo Europy Wschodniej, taka nasza Wielka Brytania. Dzieje tego kraju potwierdzają, że współżycie kilku narodów pod berłem jednego monarchy - mimo napięć i konfliktów między Szkotami, Walijczykami i Anglikami - było możliwe nie tylko w wieku XX, ale jest możliwe również w wieku XXI.

Najpoważniejszą przeszkodą na drodze do spełnienia tej koncep­cji nie okazali się nieliczni i słabi nacjonaliści ukraińscy czy litewscy.

Cios przyszedł z najmniej spodziewanej strony - od Polaków. To na­ród polski w przełomowych latach 1918-1921 nie życzył sobie takiego rozwiązania. Był to bowiem czas, w którym hasła demokracji i "samo­stanowienia narodów" znajdowały się w Europie w zenicie powodzenia i popularności. A Polacy nie byliby sobą, gdyby tej modzie nie ulegli.

Mimo obiecującego początku, jakim było powołanie Rady Regen­cyjnej, Rzeczpospolita odrodziła się jako republika parlamentarna. A powszechne wybory - jak to zwykle bywa - nie wyniosły do władzy ludzi najbardziej kompetentnych, lecz kombinatorów i demagogów. So­cjalistów, ludowców i nacjonalistów. Nieliczni konserwatyści znaleźli się za burtą. "Dla nas konserwatystów rola skończona - pisał gorzko jeden z czołowych polityków konserwatywnych, Władysław Leopold Jaworski. - Cały naród przejdzie pod komendę endeków".

Koncepcja imperialna nie miała szans na realizację, mimo że konserwatyści z Litwy i Rusi robili wszystko, by ich ojczyzny w całości weszły w skład Rzeczypospolitej. Właśnie w tym celu już w 1917 roku powołali Komisję Litewską, która wkrótce została przemianowana na Komitet Obrony Kresów.

W listopadzie 1918 roku za pieniądze litewskich i ruskich ziemian sformowany został zalążek Armii Wielkiego Księstwa Litewskiego, któ­ry u boku Wojsk Koronnych miał wyrzucić bolszewików za Dźwinę i Dniepr. Mowa o Dywizji Litewsko-Białoruskiej, która została odda­na pod komendę byłego carskiego generała Wacława Iwaszkiewicza.

Jej herbem był Orzeł Biały z litewską Pogonią na piersi. Do jej szeregów masowo zaciągnęli się młodzi Polacy z Wileńszczyzny, Ko­wieńszczyzny, Mińszczyzny, Mohylewszczyzny i innych części byłego Wielkiego Księstwa. W dużej mierze byli to młodzi ziemianie. Wierzyli, że - tak jak ich przodkowie w roku 1863 - walczą o całość.

Okazali się jednak błędnymi rycerzami. Naród polski trawiła już bowiem ciężka choroba.

Nowotwór nacjonalizmu.