TW Targowska, czyli zawiść i pieniądze
Wpisał: Roman Graczyk   
22.01.2010.

[ "Tygodnik Powszechny" był w latach 60-tych i 70-tych pismem ważnym. Spsiał potem. Umieszczam tekst o "uświęcaniu" agentki z TP przez człowieka z GazWyb, bo grozi nam zabicie IPN-u i resztek możliwości ujawnienia szpiclów. W TP donosiła też bliższa mi Halina Bortnowska, a pewnie i inni. Nie dajmy zamazać prawdy przez sojuszników agentury i kłamstwa. MD]

 

TW „Targowska”, czyli zawiść i pieniądze

Roman Graczyk 22-01-2010  

http://www.rp.pl/artykul/9133,423006_Graczyk__TW__Targowska___czyli_zawisc_i_pieniadze__.html     

            Już ładnych parę lat temu postanowiłem sobie więcej nie czytać publicystyki politycznej Andrzeja Romanowskiego z tej prostej przyczyny, że autor ten ma poważne problemy z panowaniem nad swoimi emocjami. Tak bardzo chce, że wywodzi swoje dziwne myśli z zupełnie dowolnych przesłanek. Jest to publicystyka tyleż skrajna w ocenach, co intelektualnie jałowa.

Kilkaset stron donosów

            Romanowskiemu wszystko kojarzy się z lustracją. Gdyby zaczął od problemów NFZ, i tak skończyłby na lustracji. Dla Romanowskiego lustracja to jest skaranie boskie (czego nie dość świadomy jest nawet episkopat Polski), plaga, która padła na nasze społeczeństwo i konsekwentnie niszczy je u samych podstaw. Każda forma lustracji jest gwałceniem praw człowieka, IPN należy zaorać – takie poglądy Romanowski głosi od lat. Jak powiadam, od pewnego czasu uznałem za zbędne zapoznawanie się z nimi, chociaż okrzyki zatroskania Andrzeja Romanowskiego o stan polskiej demokracji niszczonej przez lustratorów dochodzą moich uszu niekiedy pośrednio – przez przypadkiem zobaczony tytuł w gazecie czy przez jakiś smakowity cytat.

            Tym razem („Z wolnością źle, z godnością dramat”, „Gazeta Wyborcza” z 16 – 17 stycznia 2010 r.) było podobnie, tyle że ktoś streścił mi tekst Romanowskiego akurat w punkcie dotyczącym Sabiny Kaczmarskiej. U Romanowskiego wszystko jest możliwe – pomyślałem zrazu realistycznie. Ale potem, zachowując – jak się okazało: niesłusznie – resztki wiary w to, że profesor UJ nie postradał do końca rozumu, postanowiłem rzecz sprawdzić u źródła. Mój rozmówca twierdził bowiem, że pod piórem Romanowskiego Kaczmarska była ofiarą lustratorów, a jej kontakty z SB – „bodaj zupełnie niewinne”. Nie uwierzyłem, że Romanowski mógł tak napisać. Nie uwierzyłem, bo znam akta TW „Targowska”/ „Strzelec”/„Jesion” zawierające kilkaset stron jej donosów (IPN Kr 009/7936).

            A jednak! A jednak Romanowski potrafił jeszcze raz mnie zaskoczyć. Napisał dokładnie tak, jak to zapamiętał mój rozmówca. Ubolewając nad poniewieraniem godności ludzkiej w dzisiejszej Polsce, podał kilka przykładów osób, których konfidencką przeszłość ujawniono.

Żałosny patos

Cytuję większy fragment: „Odrażającą postacią deptania godności była w czasach stalinowskich tzw. samokrytyka. Jest szokujące, że zjawisko to odrodziło się na naszych oczach. Wymieńmy trzy takie przypadki. (…) [tu autor wspomina o osobie donoszącej na Bogdana Borusewicza i o działaczu „Solidarności” z Nowej Huty – RG]. Przykład trzeci to Sabina Kaczmarska, sekretarka z redakcji »Tygodnika Powszechnego«: poczuła się zmuszona do ujawnienia na łamach pisma swych, bodaj zupełnie niewinnych, kontaktów z bezpieką. Wkrótce zmarła – nie wiem, czy moralnie odnowiona. I tak to właśnie jest – polska lustracja równa się podeptanie godności. Nie wydaje się jednak, by w odbiorze społecznym stanowiło to problem. Więc czy przynajmniej potrafimy zachować wrażliwość na ludzką śmierć? Nikt nie prowadzi takiej statystyki. Krążą tylko pogłoski o jakimś samobójstwie w Warszawie, w Krakowie znany jest przypadek śmierci naturalnej, ale akurat po ujawnieniu dawnego agenta na UJ… Deptanie godności nie jest niewinne” – kończy ten fragment, z charakterystycznym dla niego patosem, Romanowski.

            Otóż w świetle faktów z życia Sabiny Kaczmarskiej ten patos jest żałosny. A sugestia, że winne śmierci Kaczmarskiej są osoby, które ujawniły jej agenturalną przeszłość – pomówieniem. Dodajmy jeszcze rzecz bardzo ważną, która sprawia, że kuriozalny tekst Romanowskiego ma jednak swoją wagę. Jest to bowiem skrócona wersja jego wykładu w Trybunale Konstytucyjnym 22 września 2009 r.

            Andrzej Romanowski bardzo słabo znał Sabinę Kaczmarską, o czym najlepiej świadczy nazywanie jej sekretarką w redakcji „Tygodnika”. Sabina Kaczmarska nie była sekretarką: była najpierw korektorką, a potem adiustatorką. Gdy Romanowski związał się z „Tygodnikiem” etatowo, Kaczmarska była już emerytką, tylko sporadycznie wspomagającą redakcję. Kilka lat wcześniej poprosiła o możliwość przejścia na emeryturę, ponieważ poważnie niedomagała. Poddała się wtedy trudnej operacji płuc, a bodaj w połowie lat 90. – operacji wszczepienia implantu stawu biodrowego. Mimo tych zabiegów ratujących jej zdrowie nie czuła się dobrze już kilka lat przed ujawnieniem (w 2006 r.) jej współpracy z SB. Nadto była osobą w podeszłym wieku (rocznik 1925).

Rzeczy przerażające

            Oczywiście nie wiemy, czy i jaki był związek ujawnienia jej przeszłości ze zgonem w roku 2007. Ale wyciąganie z tej niewiedzy wniosku, jaki sugeruje Romanowski, jest klasycznym nadużyciem wolności słowa. Skądinąd tego rodzaju nadużycia autor z właściwą sobie zapalczywością piętnuje. Co wolno w obronie konfidentów, tego nie wolno w ich obwinianiu, a nawet więcej, bo nie wolno np. napiętnować współpracy z SB ks. Michała Czajkowskiego, mimo że ta współpraca doprawdy nie była błaha. Kartel obrony agentów tak wyznacza miary debaty publicznej. Kto się temu sprzeciwia, ten uczestniczy w „niszczeniu autorytetów”.

            Motywem współpracy TW „Targowskiej” z SB była zawiść i urażona ambicja: uważała, że nie jest przez kolegów z „Tygodnika Powszechnego” dostatecznie doceniana

            Marek Lasota, który jako pierwszy napisał o „Targowskiej”, uczynił to nader delikatnie: bez nazwiska i oględnie. Oględność była uzasadniona tym, że pisał książkę o inwigilacji Karola Wojtyły, a w tym akurat dziele Sabina Kaczmarska nie odgrywała wielkiej roli.

       Niżej podpisany natomiast przygotowuje obszerną pracę na temat inwigilacji środowiska „Tygodnika Powszechnego”, a tu sprawy mają się inaczej. Nie ma żadnego powodu, żeby wejrzawszy w jej dossier, nie napisać, co ono zawiera. A zawiera, proszę państwa, rzeczy przerażające. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. Znam różne przypadki współpracy z SB w tym środowisku, ale przypadek Sabiny Kaczmarskiej jest pod wieloma względami rekordowy.

            W roku 1966 Kaczmarska nie była ani specjalnie osaczona przez SB, ani szantażowana, nie znajdowała się w szczególnie trudnej sytuacji materialnej czy zdrowotnej. Pierwszym motywem jej współpracy była zawiść i urażona ambicja: uważała, że nie jest przez kolegów z „TP” dostatecznie doceniana. Drugim motywem były pieniądze: brała od SB regularną pensję plus od czasu do czasu prezenty. Jej kontakty z SB były zażyłe: niekiedy zwierzała się esbekowi ze swoich problemów i częstowała alkoholem. Zaczęła współpracę w roku 1966 i aż do roku 1983 nie ma w aktach śladu jakichkolwiek oporów z jej strony, zakończyła te konszachty w roku 1985 albo 1987. Kiedy dokładnie, nie wiadomo, o co zadbał w swoim czasie generał Kiszczak et consortes.

Chciała szkodzić

            Najważniejsze jest jednak to, o czym Sabina Kaczmarska informowała Służbę Bezpieczeństwa. Dawała charakterystyki swoich kolegów i koleżanek, a w nich zawierała informacje ewidentnie wystawiające tych ludzi na niebezpieczeństwo. Mówiła o wewnętrznych konfliktach w redakcji. Mówiła o domniemanych lub prawdziwych nadużyciach finansowych. W okolicach roku 1968, niepytana, snuła dygresje o żydowskim pochodzeniu ludzi z tego kręgu. Mówiła też, nie krępując się, o stosunkach intymnych męsko-damskich.

            Gdyby ktoś z czytelników był słabo zorientowany w specyfice pracy SB, niech mi uwierzy, że tego rodzaju informacje były najmocniejszymi z możliwych haków, jakich SB mogła użyć w stosunku do inwigilowanych osób. Niekiedy Kaczmarska komentowała treść własnych donosów słowami w rodzaju: „chciałabym, żeby porządnie dostali po kulach”. Prawda o jej współpracy jest więc taka, że bardzo szkodziła i bardzo chciała szkodzić. Akta SB niekiedy da się interpretować na korzyść osoby zarejestrowanej jako TW. Bywa, choć niezwykle rzadko, że tak da się interpretować nawet dokumenty, które formalnie mają status donosu tajnego współpracownika. Nie w tym przypadku, niestety.

            Po ukazaniu się książki Lasoty „Donos na Wojtyłę” Kaczmarska istotnie zgłosiła się do redakcji „TP” z zamiarem opisania swej przeszłości na łamach. Co ostatecznie z tego zamiaru wyszło, łatwo sprawdzić („TP”, 20 marca 2006 r.): kilka zdań bagatelizujących problem. Oto fragment, który pokazuje ton tego – pożal się Boże! – wyznania: „Bogiem a prawdą, co ja mogłam takiego ważnego, poufnego czy tajnego dotyczącego redakcji przekazać mojemu rozmówcy? Starałam się innym nie szkodzić”.

            Nie wiem, czy Sabina Kaczmarska donosiła także na mnie, bo jej teczka pracy z lat 80. została zniszczona. Nawet gdyby tak było, to przypuszczam, że z tym miałbym najmniejszy problem. Nie kryję jednak, że mam problem z tym, co ta – skądinąd miła dla mnie – starsza pani zrobiła ludziom, których znałem i szanowałem.

Źle się dzieje

            Przebaczenie? Tak, to jest problem nie do ominięcia, przynajmniej dla chrześcijan i wszystkich, którzy czują choćby tylko kulturowy związek z ideą chrześcijańską. Ale właśnie dlatego, że to jest ciężki problem, a nie fastfoodowa deklaracja przynależności do salonu, muszę najpierw wiedzieć, co mianowicie miałbym komu przebaczyć. Nie bujajmy w obłokach i zapytajmy wprost: czy Sabinie Kaczmarskiej ja, Roman Graczyk, miałabym przebaczyć także to, że donosiła tym łachmytom z SB, że ktoś tak dla mnie ważny jak X sypiał z panią Y, czego mu, jako żywo, z różnych względów robić nie uchodziło? X i Y naprawdę istnieli, w mojej książce anonimizuję ich personalia, tak jak paru innych osób z donosów Kaczmarskiej. To dopiero pokazuje ciężar tego problemu.

            Chrześcijańska odpowiedź jest, jak wiadomo: tak i jeszcze 77 razy tak. Ale żeby poczuć jej wagę, trzeba pytać, opierając się na faktach z życia Sabiny Kaczmarskiej, nie zaś na z sufitu wziętej ocenie Romanowskiego o „bodaj zupełnie niewinnych kontaktach z bezpieką”.

Andrzejem Romanowskim jako takim nie warto się specjalnie przejmować. Od lat już gada od rzeczy i jeśli nie zdarzy się cud, tak już zapewne zostanie. Myślę jednak, że należy się troszczyć o polską demokrację w tej mierze, w jakiej Trybunał Konstytucyjny to ważna instytucja. Jeśli bowiem dla Trybunału autorytetem moralnym i intelektualnym są tacy jak Romanowski, to naprawdę w państwie polskim dzieje się źle.

Autor jest publicystą, pisał m.in. w „Tygodniku Powszechnym” i „Gazecie Wyborczej”. Wydał książkę pt. „Tropem SB. Jak czytać teczki

Rzeczpospolita