Lekcja Stanisława Augusta. W rocznicę abdykacji. | |
Wpisał: Grzegorz Braun | |
25.11.2015. | |
Lekcja Stanisława Augusta. W rocznicę abdykacji.
Grzegorz Braun 2015-11-25 pch24
Z perspektywy 220 lat czyż mamy prawo patrzeć z góry i protekcjonalnie na nieszczęsnego Stanisława Augusta? Żadną miarą. Wszak to w naszym pokoleniu państwo znów stoi wobec realnej perspektywy zajęcia za długi. I to za naszych czasów najwyższe władze Rzeczypospolitej zdążyły już dokonać całej serii aktów abdykacyjnych – zrzekając się na rzecz zagranicznych instancji kolejnych prerogatyw suwerennego rządu. Dwudziestego piątego listopada 1795 r. ostatni polski król elekcyjny Stanisław August Poniatowski własnoręcznym podpisem potwierdził zrzeczenie się panowania i wszelkich praw do korony. Trzy dekady wcześniej wola cesarzowej Katarzyny przesądziła o wyniesieniu ex-kochanka na tron – i ta sama wola go teraz zdetronizowała. Stosowny dokument został zredagowany przez starego znajomego, Mikołaja Repnina, który zaczynał swą misję poselską w Warszawie, w 1763 r., właśnie jako jeden z głównych akuszerów królewskiej kariery. Teraz w Grodnie podsuwał akt abdykacyjny – choć przecież Rosja, Prusy i Austria zdążyły już wcześniej dokonać ostatecznego podziału ziem Rzeczypospolitej z wyraźnym postanowieniem, że ma Ona nie wrócić więcej na mapę. Prusacy zadbali nawet o fizyczną likwidację desygnatów i symboli Korony Polskiej – nie czekając na podpisanie ostatecznej wersji traktatu rozbiorowego, dokonali bezkarnego rabunku i najpewniej ostatecznego zniszczenia najstarszych regaliów z wawelskiego skarbca. Do czego więc jeszcze w takiej sytuacji potrzebne było pisemne potwierdzenie stanu faktycznego? Po cóż komu uroczysta rezygnacja z dawno utraconej władzy i praw do nieistniejącego królestwa? Otóż nie chodziło bynajmniej o sam „porządek w papierach”, ani też, wbrew pozorom, o jakieś szczególnie wyrafinowane upokorzenie. Akt abdykacji potrzebny był po to, by żaden z akcjonariuszy rozbiorowego gwałtu nie mógł później „wykiwać” pozostałych, podejmując np. pokątną, nieuzgodnioną próbę restytucji państwa polskiego. W takiej grze Stanisław August wciąż pozostający formalnie Królem byłby mocną kartą przetargową. I stąd wymagana czynność prawna, której formę dokumentu nadał Repnin. Ani duch, ani litera tekstu nie były przedmiotem jakichkolwiek negocjacji z królewskim sygnatariuszem, który miał zresztą bardzo poważne powody, by nie zwlekać z podpisem, mianowicie: krociowe długi. Nie wybawiły go od nich ani Sejmy, ani Rady insurekcyjne – wybawili zaborcy. Szczególnie żenującym elementem kontraktu abdykacyjnego było zobowiązanie się dworów petersburskiego, berlińskiego i wiedeńskiego do spłaty rozlicznych zobowiązań i asekuracja stałej pensji polskiego ex-króla. Majestat Rzeczypospolitej nie został więc ostatecznie unicestwiony w wyniku spektakularnej klęski bitewnej, nie został utracony przez fiasko jakiejś poważnej kombinacji dynastyczno-dyplomatycznej – ale został poniekąd „zajęty” na poczet spłaty osobistych i publicznych długów ostatniego elekcyjnego monarchy. Z perspektywy 220 lat czyż mamy prawo patrzeć z góry i protekcjonalnie na nieszczęsnego Stanisława Augusta? Żadną miarą. Wszak to w naszym pokoleniu państwo znów stoi wobec realnej perspektywy zajęcia za długi. I to za naszych czasów najwyższe władze Rzeczypospolitej zdążyły już dokonać całej serii aktów abdykacyjnych – zrzekając się na rzecz zagranicznych instancji kolejnych prerogatyw suwerennego rządu. Stanisław August podobno przynajmniej się wahał... A współcześni warszawscy mężowie i żony stanu potrafili się jeszcze na naszych oczach ścigać – kto pierwszy złoży podpis na następnym dokumencie hańby i zdrady – by następnie świętować pomyślne zakończenie kolejnego etapu wyrzekania się niepodległości. Kto zaś nawet hucznie nie świętował, ten i tak podpisywał – półgębkiem powołując się potem na jakieś „naciski” i zarzekając się, że „w danych okolicznościach nie dało się inaczej”. Otóż jeśli jakikolwiek jasny wniosek wynika dla nas z tamtej grodzieńskiej lekcji historii, to taki, że dyktatowi „danych okoliczności” ulegać nie należy. Bo co dziś „dane”, to już jutro okaże się przebrzmiałe i nieaktualne. Determinanty, które mogły zdawać się „wieczne” jeszcze jesienią 1795, już wiosną 1797 raptownie straciły na znaczeniu. Wszak ledwie kilkanaście miesięcy po niesławnym akcie grodzieńskim cesarzowa Katarzyna była już na tamtym świecie, a jej następca Paweł z najwyższymi honorami podejmował Stanisława Augusta w Petersburgu snując wielkie plany – m.in. restauracji Rzeczypospolitej i marszu na Indie (sic). Że plany te nie doczekały się realizacji (bo nie zamierzał tego tolerować Londyn, więc najpierw Poniatowskiego otruto w 1798, a potem Pawła uduszono w 1801) – to osobna sprawa. Ważne, by pamiętać, że dyktat „status quo” to fałszywy fetysz i fałszywa będzie każda hołdująca mu filozofia polityczna. To właśnie najtwardszy realizm podpowiada, żeby nie konformizować polskiej racji stanu względem oczekiwań jakichkolwiek „Repninów” (czy ze Wschodu, czy z Zachodu do nas nasyłanych). A głowa państwa jest przede wszystkim od tego, by jasnym było wszem i wobec, że są sprawy, w których na podpis nie ma co liczyć. Grzegorz Braun |