Większe i mniejsze zło | |
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz | |
04.02.2010. | |
Większe i mniejsze zło Stanisław Michalkiewicz Radio Maryja 4 lutego 2010 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1220 Cały świat wie, że krajem otwierającym przed każdym nieograniczone możliwości, są Stany Zjednoczone. Na dowód tego przytaczano przykłady błyskotliwych karier różnych ludzi. Na przykład John Kennedy pokazał, że w Stanach Zjednoczonych nawet katolik może zostać prezydentem. Z kolei Ryszard Nixon udowodnił, że również biedny człowiek może zostać prezydentem. Wszystkich jednak – jak powiadają – przebił Gerald Ford, który udowodnił, że prezydentem Stanów Zjednoczonych może zostać każdy. Ponieważ Polska, od czasów, gdy przestała naśladować Związek Radziecki, stara się naśladować Stany Zjednoczone, warto zastanowić się, jak pod względem prezydentury sytuacja wygląda u nas. Żyją jeszcze ludzie pamiętający, że prezydentem był u nas Bolesław Bierut. Bolesław Bierut, jak już dzisiaj wiadomo, a i wtedy też nie było to tajemnicą – był agentem NKWD. Zatem jego przykład jest dowodem, że prezydentem Polski może być agent NKWD. Dodatkowo znajduje to potwierdzenie w osobie generała Wojciecha Jaruzelskiego. Jak pamiętamy, generał Jaruzelski nie tylko był agentem Informacji Wojskowej, ale również, a może nawet przede wszystkim – szefem tubylczej partii komunistycznej i w tym charakterze został pierwszym prezydentem Polski w okresie transformacji ustrojowej, co zostało uznane za symbol upadku komunizmu. Wynika stąd, że prezydentem Polski Niepodległej może być również agent wojskowej razwiedki i komunista. Następnym prezydentem Polski był, jak pamiętamy, Lech Wałęsa. Twierdzi on, że nigdy nie był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, chociaż zachowane dokumenty, nie mówiąc już o tych, które się nie zachowały, wskazują na coś zupełnie innego. Jak tam było – powiadał dobry wojak Szwejk – tak tam było; zawsze jakoś było, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Lech Wałęsa jako prezydent zasłynął również z tego, że dużo czasu zajmowało mu rozwiązywanie krzyżówek, co w języku najbliższych współpracowników nazywało się, że „pracuje naukowo”. Ta praca naukowa przyniosła trwałe rezultaty w postaci, na przykład, bycia za, a nawet przeciw, albo odkrycia „plusów dodatnich i plusów ujemnych”. Cóż zatem udowodnił swoją prezydenturą Lech Wałęsa? Że każdy może zostać u nas prezydentem? Owszem, tak zresztą z naciskiem podkreśla nawet konstytucja, ale jak wiadomo, między sferą prawa, a sferą faktu występują pewne różnice. Bo oto następnym prezydentem naszego państwa został Aleksander Kwaśniewski. Wprawdzie niezawisły sąd taktownie oczyścił go z podejrzeń, że w przeszłości był konfidentem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Alek”, ale to orzeczenie nie rozwiało tych podejrzeń do końca, o co Aleksander Kwaśniewski bardzo się denerwuje. Był on prezydentem naszego państwa przez całe 10 lat, to znaczy – przez dwie kadencje. Przez ten czas wiele się zdarzyło, ale wydaje się, że największą troską Aleksandra Kwaśniewskiego było załatwienie sobie jakiejś prestiżowej posady, kiedy już tubylczym prezydentem być przestanie. I chociaż temu celowi podporządkował całą politykę zagraniczną Polski, to nic nie udało mu się załatwić i musi kontentować się rodzajem posady stróża nocnego w jakiejś żydowskiej organizacji na Europę – jeśli oczywiście nie brać pod uwagę pozycji autorytetu moralnego. Jak dotąd, każdy z prezydentów państwa polskiego albo był czyimś agentem, albo przynajmniej jest o to podejrzewany. Można zatem śmiało powiedzieć, że jest to już pewna prawidłowość, bo nawet przysłowie powiada, że do trzech razy sztuka, a my takich prezydentów mieliśmy aż czterech. Z tej tradycji wyłamuje się obecny prezydent naszego państwa Lech Kaczyński. Nikt mu nigdy nie zarzucił, żeby był zarejestrowany w charakterze tajnego współpracownika jakiejś razwiedki, nawet „bez swojej wiedzy i zgody” – co, jak wiadomo, spotykane jest stosunkowo często nawet w najlepszym towarzystwie. Mimo to jednak również w postępowaniu prezydenta Kaczyńskiego daje się zauważyć pewien zagadkowy rys. Chodzi mi o to, że podczas swojej prezydentury pan prezydent Kaczyński zraził do siebie właściwie wszystkich, którzy w 2005 roku na niego głosowali. Przede wszystkim zraził do siebie przeciwników ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Głosowali oni na Lecha Kaczyńskiego, bo kreował się na płomiennego obrońcę polskiego interesu narodowego i państwowego. Jednak traktat lizboński ratyfikował, zapominając nawet o słynnych ustawach kompetencyjnych, od których uchwalenia początkowo uzależniał ratyfikację. Kolejnym środowiskiem, jakie do siebie zraził, jest środowisko kresowe. W tym przypadku zawód ze strony prezydenta Kaczyńskiego polegał na nadskakiwaniu ukraińskiemu prezydentowi Wiktorowi Juszczence, który z kolei nadskakiwał banderowcom i na koniec uhonorował Stefana Banderę tytułem Narodowego Bohatera Ukrainy, a w dodatku podjął decyzję o uznaniu Ukraińskiej Powstańczej Armii za kombatanta II wojny światowej. Obydwie te decyzje zostały przez polską opinię publiczną uznane za policzek wymierzony Polsce, mimo to jednak prezydent Kaczyński przyjął je w milczeniu. Środowiskom narodowym prezydent Kaczyński naraził się nie tyle może skwapliwym uczestniczeniem w żydowskich uroczystościach religijnych, co przede wszystkim – listem wyrażającym „radość” z reaktywowania w Polsce działalności żydowskiej loży B’nai-B’rith, czyli Zakonu Synów Przymierza – chociaż organizacja ta stawia sobie za cel wyegzekwowanie od Polski realizacji żydowskich roszczeń majątkowych, ocenianych na 65 miliardów dolarów oraz spacyfikowanie Radia Maryja. I wreszcie środowiska związane z Radiem Maryja poczuły się dotknięte i obrażone poparciem udzielonym przez panią prezydentową Marię Kaczyńską środowiskom feministycznym i proaborcyjnym, podczas pamiętnego spotkania w dniu 8 marca. Krótko mówiąc, prezydent Kaczyński z zagadkowych powodów zraził do siebie właściwie wszystkie środowiska, które poparły jego kandydaturę w roku 2005 z powodów ideowych. Bardzo możliwe, że to jest przyczyna, dla której szanse prezydenta Kaczyńskiego na reelekcję nie wyglądają dobrze. Nie zmienia tej sytuacji rezygnacja premiera Tuska z kandydowania w tegorocznych, tubylczych wyborach prezydenckich. Jak ujawniła „Gazeta Wyborcza”, której w tym przypadku chyba można wierzyć, premier Tusk zrezygnował na skutek namowy ze strony Naszej Złotej Pani Anieli, która podobno dała mu do zrozumienia, że w nagrodę zrobi z niego dygnitarza na skalę europejską. Tak czy owak, rezygnacja premiera Tuska wprowadza przeciwny „obóz prezydencki” w stan oczekiwania, bo na razie nie wiadomo, na kogo nastawiać się z kampanią negatywną. Bo jeśli idzie o kampanię pozytywną, to wydaje się, iż rezygnacja premiera Tuska niczego nie zmienia. Obóz braci Kaczyńskich nie ma innego wyjścia, jak strategia „mniejszego zła”. Sprowadza się ona mniej więcej do tego, że wprawdzie nasz kandydat jest kiepski, ale w porównaniu z agentami, czy „łajdakami” ze strony przeciwnej, jest mniejszym złem – więc choćby z płaczem i zgrzytaniem zębów, przecież będziecie musieli w końcu na niego głosować. Mówił Stanisław Michalkiewicz |