8 do 10 milionów migrantów jest w drodze | |
Wpisał: Monika G. Bartoszewicz | |
02.03.2016. | |
8 do 10 milionów migrantów jest w drodze. Mało nam migrantów? Nadciąga nowa fala!
Przybywających w styczniu do Europy jest 21 razy więcej w stosunku do roku ubiegłego. Monika G. Bartoszewicz 2016-03-02 pch24
Europa nie zdążyła jeszcze zaczerpnąć oddechu po zeszłorocznym kryzysie związanym z nawałnicą imigrantów (nazywanych także uchodźcami), muł jeszcze nie opadł, grunt nie wyschnął na tyle, by można było oszacować straty, a już nadchodzi nowa, jeszcze większa fala przybyszów, na którą kontynent jest – o ile to możliwe – jeszcze mniej przygotowany. Będzie ona jeszcze bardziej opłakana w skutkach; skutkach długofalowych, którym będziemy stawiać czoła przez dziesięciolecia. W błędzie jest ten, kto uważa, że wędrówki ludów, jakich byliśmy świadkami w roku 2015, należą do przeszłości. Masy ludzkie, które dotarły do Europy w przeciągu ostatnich dwunastu miesięcy to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Liczba tych, którzy wybierają się do Europy, czy to na własną rękę, czy to korzystając z profesjonalnych siatek przemytniczych, sięga 10 milionów. Takiego zdania jest Gerd Müller, niemiecki minister ds. rozwoju, który w swojej ostatniej wypowiedzi dla „Daily Mail” podkreślił, że 8 do 10 milionów ludzi wciąż jest w drodze, a zaledwie 10% migrantów dotarło do swojego celu, jakim są kraje bogatego zachodu Europy. Nie pozostawił też żadnego złudzenia, co do tego, że obecna sytuacja powstała z winy Unii Europejskiej, która nie potrafiła zabezpieczyć swoich granic. Kasandryczne przepowiednie Gerda Müllera potwierdza także Międzynarodowy Fundusz Walutowy, którego ostrożne szacunki przewidują przybycie na Stary Kontynent przynajmniej miliona trzystu tysięcy imigrantów rocznie w okresie pomiędzy 2015 a 2017 rokiem. Wystarczy spojrzeć na dane ze stycznia 2016 roku, żeby zrozumieć, że powyższe wyliczenia nie są, jak to się często przedstawia, chwytem stosowanym przez ugrupowania populistyczne. Statystyki pokazują bowiem, że w przeciągu pierwszego miesiąca bieżącego roku, pomimo niesprzyjającej aury i niebezpiecznych warunków na Morzu Śródziemnym ponad 30 tysiącom ludzi udało się dokonać przeprawy i dotrzeć do wybrzeży Grecji. Jeśli porównamy te powszechnie dostępne dane znajdujące się na stronach International Organisation for Migration, z analogicznymi danymi zebranymi w styczniu 2015, okaże się, że przybywających do Europy jest obecnie nie dwa, nie cztery, ale aż 21 razy więcej w stosunku do roku ubiegłego. W 2015 roku do Grecji przybyło 853 650 ludzi; proszę sobie zatem wyobrazić liczbę migrantów, którzy w przeciągu nadchodzących miesięcy przekroczą, istniejące już chyba tylko teoretycznie, greckie granice. Na ten problem zwrócił uwagę holenderski premier Mark Rutte, który powiedział, że jeśli tylko w przeciągu pierwszych trzech tygodni stycznia, do samej tylko Grecji przybyło ponad 30 tys. ludzi, w porównaniu do zaledwie 1,6 tys. z całego stycznia zeszłego roku, to trzeba liczyć się z tym, że liczba ta wzrośnie czterokrotnie wraz z nadejściem wiosny i bardziej sprzyjającej aury. A przecież Grecja to tylko jedna z tras przerzutowych, którymi napływają ku Europie spragnieni lepszego życia mieszkańcy Bliskiego Wschodu i Afryki. Fale migracyjne płyną także przez Bałkany, Włochy oraz Hiszpanię. Trzeba także pamiętać, że o ile w zeszłym roku Europa była po prostu nieprzygotowana, o tyle obecnie arsenał środków ad hoc został wyczerpany, zaś o systemowe rozwiązania jeszcze trudniej, niż 12 miesięcy temu. Ochrona granic zewnętrznych nie funkcjonuje ani w teorii, ani w praktyce. Na pierwszej linii dyskusji o tym jak Europa powinna poradzić sobie z największym od czasów drugiej wojny światowej kryzysem migracyjnym znajduje się Frontex, unijna agencja zajmująca się zewnętrznymi granicami strefy Schengen, w zeszłym roku świętująca swoje dziesięciolecie. Roczny budżet Frontexu to 143 miliony euro (wzrost o 46% w stosunku do roku 2014), wątpliwe jest jednak by nawet przy wydatnym jego zwiększeniu, organizacja ta była w stanie zapewnić Europie ochronę, której ta tak bardzo potrzebuje. Frontex boryka się bowiem nie tylko z problemami wynikającymi z niedostatecznego dofinansowania, ale także z brakiem współpracy pomiędzy członkami UE. Podczas gdy z Brukseli w najlepszego rodzaju nowomowie raz za razem płyną zapewnienia, że „spójne i efektywne zarządzenie granicami zewnętrznymi, zwiększa bezpieczeństwo i poczucie przynależności obywateli do wspólnego obszaru i przeznaczenia”, prognozy Frontexu z trzech ostatnich lat przewidujące znaczne zwiększenie fali migracyjnej przez Grecję i Węgry były przez eurokratów konsekwentnie ignorowane. W obecnej postaci Frontex jest kolejnym instytucjonalnym potworem unijnej biurokracji. W roku 2010, z okazji pięciolecia Frontexu, jego ówczesny dyrektor, fiński generał Ilkka Laitinen, zapytany o to jak ważna dla wspólnoty jest wspólna polityka migracyjna odparł: Bardzo ważna. Nie widzę dla niej alternatywy, ponieważ mamy Schengen i brak wewnętrznych kontroli granicznych. Po prostu nie możemy sobie pozwolić na narodowe podejście do tego problemu. Nie widzę innego wyboru poza wspólną polityką [imigracyjną]. Chociaż będzie to dla obywateli nie lada wyzwanie myślenie o tym problemie w bardziej europejski sposób. Zajmie to dużo czasu. Pięć lat od wypowiedzenia tych słów staje się coraz bardziej jasne, że podejście narodowe jest nie tylko najlepszą odpowiedzią na „europejską politykę migracyjną”, na którą kraje członkowskie UE mogą się zdobyć, ale w ogóle jedynym funkcjonującym podejściem do problemu wywołanego retoryką otwartych granic. Podczas gdy ochrona zewnętrznych granic nie istnieje, wprowadzenie kontroli na granicach wewnętrznych stało się nieodzowne. Z kolei to posunięcie sprawia, że pod znakiem zapytania stanęła cała idea strefy Schengen. Bardziej pesymistyczni analitycy przewidują, że samo Schengen może przejść do historii w przeciągu nadchodzących miesięcy. Już obecnie kontrole na swoich granicach wprowadziły Węgry, Słowenia, Chorwacja, Austria, Dania oraz Szwecja. Do krajobrazu europejskiego powróciły elementy już nieco zapomniane – zasieki, przejścia graniczne, uzbrojone patrole i szczegółowe kontrole podróżujących. Pierwszą ofiarą nowej fali migracyjnej może okazać się Grecja. Temu zabiedzonemu krajowi Bruksela pokazała właśnie czerwoną kartkę, grożąc [sic !! md] , że jeśli w przeciągu trzech miesięcy nie poprawi sytuacji na granicy z Turcją, zostanie on wyrzucony ze strefy Schengen. Pozostałe kraje UE, szczególnie te znajdujące się na głównym szlaku migracyjnym do Niemiec i Szwecji, robią co mogą, by zabezpieczyć integralność własnych granic, nawet jeśli na poziomie czysto semantycznym ich rządy zdają się popierać politykę opartą na sloganie „Refugees Welcome”. Kraje Europy Środkowej i Wschodniej mówią w tym temacie jednym głosem – i bardzo dobrze, bowiem im bardziej granice się uszczelniają, tym chętniej amatorzy państw opiekuńczych będą poszukiwać innych dróg do krajów zasiłkami socjalnymi płynących. Polska musi myśleć o ochronie swoich granic zanim ruszy nowa fala; szczególnie dotyczy to wschodnich i południowych rubieży naszego państwa. Norweska premier Erna Solberg zapowiedziała, że w przypadku kryzysu wewnętrznego w Szwecji, kraju, który przyjął największą ilość uchodźców per capita, jej państwo jest gotowe na najgorsze – a to oznacza odstąpienie od Konwencji Genewskiej, zamknięcie granic i zawracanie siłą każdego, kto będzie szukał azylu w Norwegii. Szwecja jest klinicznym przykładem tego, czym kończy się ideologia i zakorzenione w niej utopie polityczne. Do tej kategorii należy bowiem zaliczyć plany wspólnej polityki migracyjnej, solidarną dystrybucję uchodźców i system kwot. Pomimo całkowitej porażki tego projektu, elity kontynuują swoją narrację. Heaven Crawley, kierująca Centrum Badań nad Migracjami na Uniwersytecie w Coventry (Wielka Brytania) powiedziała, że Europa musi poradzić sobie z ludźmi przypływającymi do jej brzegów, gdyż przypływają oni w wyniku kryzysu, który sama rozpętała, zaś grecki minister ds. migracji, Ioannis Mouzalas, oznajmił, że chociaż imigranci przybywają do Grecji, problem jest ogólnoeuropejski i takie też musi być jego rozwiązanie. Na razie jedynym rozwiązaniem na które UE wpadła było zaoferowanie Turcji 3 miliardów euro za zatrzymanie ludzkiej rzeki zmierzającej ku brzegom Europy. Jednakże ponieważ za obietnicami okupu, nie poszły konkretne przelewy, turecki prezydent, Recep Tayyip Erdogan ostrzegł ostatnio, że jeżeli Bruksela nie spełni swoich obietnic, Ankara otworzy swoje granice dla szukających schronienia na starym kontynencie. - W przeszłości zatrzymywaliśmy ludzi u bram Europy w Edirne (północno-zachodnia Turcja-red.), zatrzymywaliśmy ich autobusy. To może zdarzyć się raz lub dwa, ale w końcu otworzymy nasze przejścia i będziemy im życzyć szczęśliwej podróży – stwierdził Erdogan. Wypowiedź tę zacytowała gazeta „Daily Sabah”, opisując jego przemówienie do Young Businessmen Confederation of Turkey (TÜGİK), które miało miejsce ostatnio w Ankarze. Także turecki premier, Ahmet Davutoğlu, ostrzegł, że nowa fala uchodźców napływa do Turcji w związku ze wzmożonymi działaniami militarnymi na terenach Syrii. Na konferencji „Supporting Syria and the region”, którą zorganizowano w Londynie 4 lutego 2016 oszacował, że tylko w ostatnich tygodniach w poszukiwaniu lepszego życia ruszyło z tamtego rejonu ponad 80 000 ludzi. Pomysły proponowane w zeszłym roku jako rozwiązania kryzysu migracyjnego zawiodły, bądź nigdy nie zostały zrealizowane. Jedność wspólnoty europejskiej jest w strzępach. Coraz więcej krajów rozumie, że musi samodzielnie zatroszczyć się o ochronę własnych terytoriów, co w praktyce oznacza powrót do zamykania granic. Nawet te państwa, które należały do najbardziej otwartych i gościnnych wobec przybyszów spoza Europy, albo zbliżają się do kresu swoich sił, albo też punkt przesilenia mają już za sobą. A przecież najgorsze fale ludzkiego potopu dopiero przed nami; kolejne, coraz większe fale migracji dosięgną brzegów Europy wiosną i latem tego roku. Monika G. Bartoszewicz |