Czy Macierewicz odtajni Smoleńsk? (Wojskówka zna prawdę o Smoleńsku) | |
Wpisał: Leszek Misiak | |
08.04.2016. | |
Czy Macierewicz odtajni Smoleńsk? (Wojskówka zna prawdę o Smoleńsku)
- Dużo tych przypadków -
Z Leszkiem Misiakiem, dziennikarzem śledczym, jednym z laureatów nagrody SDP, tzw. polskiej Watergate, za 2012 r., którą przyznano mu za śledztwo smoleńskie, rozmawia Leszek Pietrzak.
- Mija 6 lat od katastrofy smoleńskiej, a wciąż nie wiemy, co stało się 10 kwietnia 2010 r. Czy z wyjaśnieniem tej katastrofy będzie podobnie jak z katastrofą gibraltarską, której przyczyn do dziś nie znamy? - Prawda o tragedii smoleńskiej jest znana wielu osobom i instytucjom na świecie, zarówno na Zachodzie jak Wschodzie, także w Polsce. Nie jest możliwe, by w XXI wieku, w środku Europy, na terenie śledzonego przez satelity wywiadowcze lotniska wojskowego, należącego do mocarstwa światowego, gdy nawet samochody mają nawigację, czyli satelita śledzi każdy ruch auta, gdy dzięki satelitom określa się u Kowalskiego w zabitej dechami wiosce straty w uprawach po gradobiciu czy powodzi, gdy mamy globalny nasłuch elektroniczny Echelon, by samolot rządowy z prezydentem państwa członka NATO z tej globalnej wioski był wyłączony. Dzisiaj ukrycie czy wymazanie przyczyn takiego wydarzenia jak katastrofa samolotu dodajmy wojskowego, rządowego, nie wnikając, kto był jej winny i w niuanse techniczne tego wydarzenia, jest niemożliwe.
- Co zatem trzeba konkretnie zrobić, byśmy dowiedzieli się, co stało się z delegacją prezydencką? Jest wiele źródeł prawdy o tej tragedii. Zacznijmy od polskich. Pierwszym niezbędnym ruchem powinno być ujawnienie pełnej wiedzy o katastrofie jaką posiada Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Nawet, jeśli ma ona klauzulę tajności, to z uwagi na tzw. dobro publiczne, wagę sprawy i szacunek dla rodzin ofiar wiedza ta powinna być po objęciu władzy przez PiS niezwłocznie ujawniona. Tu 154 M 101 był maszyną wojskową, służby wojskowe korzystały z tajnej stacji nasłuchowej – co reguluje instrukcja HEAD, zatwierdzona przez ministra MON, określająca procedury bezpieczeństwa przewozu najważniejszych osób w państwie. Według tej instrukcji do obowiązków informatora służby informacji powietrznej FIS (Flight Information Service) należy monitorowanie lotu statku powietrznego o statusie HEAD. Polskie służby wojskowe wiedziały na bieżąco jak przebiegał lot, także jak przebiegały ostatnie chwile Tu-154. Zgodnie z instrukcją HEAD podczas lotu statku o statusie HEAD za granicę wykorzystuje się radiostacje HF do prowadzenia korespondencji radiowej, co umożliwia prowadzenie łączności na bardzo dalekich zasięgach, przesyłanie danych, faxów, obrazów, szyfrowanie transmitowanych danych. Radiostacje wojskowe VHF/UHF wykorzystywane są do kontroli ruchu lotniczego, a nawet (co można przeczytać na stronie polskiej firmy MAW Telecom, której technologie wykorzystywane są w polskich Siłach Zbrojnych oraz służbach podległych MSWiA) „do monitorowania częstotliwości ratunkowych oraz innych aplikacji związanych z łącznością lotniczą. Są w pełni kompatybilne operacyjnie z wyposażeniem sojuszniczych statków powietrznych, zapewniają bezpieczną łączność w trybie ziemia-powietrze oraz ziemia-ziemia”. Służba Kontrwywiadu Wojskowego i Centrum Operacji Powietrznych muszą więc posiadać niezbędną dokumentację o katastrofie, nagrania rozmów pilotów samolotu z rosyjską wieżą kontroli lotów, co pozwoliłoby zweryfikować kilkakrotnie „poprawiane” przez Rosjan nagrania z czarnej skrzynki. Te nagrania istnieją, takich informacji się nie kasuje. Zaraz po katastrofie w „Rzeczpospolitej” ukazał się artykuł informujący, że SKW monitorowała lot. Potem była na ten temat cisza i tak jest do dzisiaj. Praktycznie już same te nagrania SKW powinny dać odpowiedź, co się stało 10 kwietnia 2010 r.
- A jeśli ich nie ma? - Myślę, że gdyby te wszystkie elementarne procedury zostały złamane, czy też te wszystkie informacje w SKW zostałyby zniszczone, PiS po objęciu władzy natychmiast poinformowałoby o tym fakcie, bez najmniejszej zwłoki. Bo są o wiele istotniejsze niż zniszczone notatki dyżurnych Sił Zbrojnych, o których tyle się mówiło. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie, że ktoś mógłby odważyć się nie wykonać tak kluczowych dla życia prezydenta i jego delegacji procedur, lub zniszczyć tyle tak ważnych informacji, bo to jest jak postawienie się przed „plutonem egzekucyjnym”, dla wykonawców i ich zwierzchników, czy zleceniodawców. Od wyjaśnienia publicznego tej kwestii, ale także kilku innych, o których powiem, powinniśmy w ogóle zacząć. Dopiero potem mówić o nowych komisjach, debatować o wybuchu w centropłacie, wadach silnika, bo to może okazać się przysłowiowym gonieniem króliczka, nie kończącymi się targami polityczno-medialnymi nad grobami. Najpierw trzeba wyłożyć fakty na stół, które stanowiłyby podstawę - w którą stronę iść.
- Na przykład jakie? - Dane techniczne. Wyjaśnianie katastrofy moim zdaniem powinno odbyć się dwutorowo. Najpierw szczegółowe udokumentowanie z wykorzystaniem wszelkich w tym kontrwywiadowczych źródeł informacji dotyczących przebiegu lotu od wejścia pasażerów na pokład aż do krytycznego momentu, gdy samolot zniknął z monitorów i nasłuchu. Drugie to wyjaśnienie co stało się z tą maszyną. Gdy wyjaśnimy pierwsze, drugie też może stać się jasne. Oczywiście zawsze uwaga skupia się na miejscu tragedii, finale dramatu. Proponuję odwrócić tok myślenia i działania, skupić się najpierw na wyjaśnieniu przebiegu lotu, czyli zostawić na chwilę na boku zerwane nity, brzozę i wstrząsy TAWS, a zrobić techniczny bilans otwarcia - co wiemy o całym locie do tragicznego momentu, zwłaszcza z własnych kontrwywiadowczych źródeł, czego nie, a jeśli nie wiemy, to dlaczego dotąd tak jest i kto za tym stoi. To może otworzyć nowe pole poszukiwań zarówno od strony technicznej jak personalnej.
- O jakich danych technicznych mówimy? - Tu-154, jak wskazuje jego awionika, miał na pokładzie urządzenie, którego zapisy dokumentują precyzyjnie przebieg lotu. Urządzenie to posiadają nawet rejsowe samoloty, tym bardziej „Air Force One” jakim był Tu-154 M 101. Chodzi o urządzenie systemu ACARS lub jego wojskową odmianę (szyfrowaną) PACARS, współpracujące z komputerem pokładowym FMS i systemem ostrzegania przed zderzeniem z ziemią TAWS. Wyposażenie polskiego samolotu wskazuje, że ACARS musiał być. Raport Millera o nim nie wspomina, ale na stronie 39 raportu napisano, że samolot był wyposażony w wielofunkcyjny wyświetlacz MFD-640. Właśnie w tym urządzeniu znajduje się wejście (port) ogólnoświatowego operatora ACARS. Jest wprost niemożliwe, by ten samolot nie posiadał ACARS, bo to tak jakby w mercedesie klasy S nie zamontować ABS. Na pokładzie Tu-154 M 101 znajdował się system urządzeń amerykańskiej firmy Avionics Universal, w tym urządzenie o nazwie UNS 1D - czyli system zarządzania lotem, znany jako FMS, którego elementem składowym jest ACARS, z TAWS i GPWS (systemem ostrzegającym o odległości maszyny od ziemi), a także wyświetlacz sterowania CDU i wspomniane wyżej urządzenie MFD-640. To wszystko stanowi spójny nowoczesny system łączności satelitarnej, w tym faksowanie i połączenia internetowe, zsynchronizowane z ACARS. ACARS, jak szczegółowo wyjaśnił w książce „Przechwyceni” Sławomir M. Kozak, posiada funkcje planowania lotu, nawigacji, zarządzania paliwem, oblicza prędkości wznoszenia, zniżania, magazynuje dane nawigacyjne, w tym systemy podejść, pasy różnych lotnisk, drogi lotnicze, pozwala na wymianę danych z kontrolą ruchu, pozyskiwanie zezwoleń, informacji pogodowych. Alarmuje załogę o wielu błędach, wysyła zdalnie na ziemię dane dotyczące stanu klap, podwozia, parametrów pracy silników. System ACARS bazuje na sieci naziemnych przekaźników, rozsianych po całym świecie. Można je porównać do wykorzystywanych przez operatorów telefonii komórkowej. ACARS podobnie, jak system telefonii komórkowej, „śledzi” swoje urządzenia. Trwa to w ciągu całego lotu maszyny i odbywa się całkowicie automatycznie. Z kolei urządzenie w samolocie przez cały czas lotu monitoruje stacje na linii jego drogi. Dzięki temu służby rządowe, lotniskowe lub centrale linii lotniczych wiedzą, kiedy samolot wylądował i czy nie miał po drodze awarii. Zapisy systemu ACARS pomagają w wyjaśnieniu okoliczności wielu katastrof. Informacje z systemu ACARS musiał odbierać dyżurny w 36 Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego. Co istotne, z instrukcji obsługi zestawu satelitarnego AERO-HSD+, firmy Thrane & Thrane, który był na pokładzie TU154 M 101, wynika, iż zestaw ten w pełni współpracuje z systemem ACARS. Telefon satelitarny jest całkowicie zintegrowany z awioniką samolotu. Satelita i telefon muszą po prostu się „widzieć” by móc skutecznie zrealizować połączenie. A jak wiemy bracia Kaczyńscy rozmawiali przed tragedią przez telefon satelitarny. Do wyjaśnienia tej sprawy nie potrzebujemy Rosji, odpowiedź jest w Polsce. Zapisami dokonanymi przez FMS oraz TAWS dysponuje też producent tych urządzeń, amerykańska firma Universal Avionics System Corporation, w tym tzw. dziennikiem awarii, plikiem pamięci komputera pokładowego. Zawarte w nich dane zostały odczytane przez amerykańskiego producenta. Universal Avionics według mojej wiedzy mógł odszyfrować więcej informacji uzyskanych z zamontowanych w tej maszynie urządzeń.
- Czy oprócz powyższych są inne dane techniczne, które mogą doprowadzić nas do punktu krytycznego? - Sprawa boi ratunkowej czyli lokalizatora. Kiedy samolot uderzy w wodę lub ziemię, czy nastąpi w nim wybuch, boja ratunkowa automatycznie włącza sygnał nadawczy (pilot też to może zrobić). Niestety, samolot rządowy pozbawiono lokalizatora, co jest rzeczą bez precedensu w lotnictwie. Miesiąc przed katastrofą w Tu-154 wyłączono radiostacje ratunkowe. W swoim raporcie komisja Millera napisała, że radiostacje przenośna ARM – 406 AC 1 oraz ARM – 406P, zamontowana na stałe w samolocie, zostały wyłączone, bo zakłócały pracę odbiorników GPS1 i GPS2. To tak jakby np. w spadochronie pilota przed startem stwierdzono zepsutą sprzączkę i zamiast ją wymienić lub naprawić usunięto by spadochron. Sprawdzenie, czy radiostacja ratownicza zakłóca działanie pokładowego GPS trwa pół godziny. Samolot, jeśli istnieje podejrzenie takiej usterki, kieruje się na tzw. płytę kompensacyjną, specjalnie wydzielone miejsce na lotnisku do kalibrowania przyrządów nawigacyjnych. Na warszawskim lotnisku Okęcie są dwa takie miejsca. Tego nie uczyniono. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy w bajki, że w elitarnym 36 SPLT nie zdawano sobie sprawy, że usterka jest prosta do usunięcia i z katastrofalnych skutków usunięcia boi ratunkowej. Co było prawdziwym powodem tego – nie obawiam się użyć tu stwierdzenia - sabotażu, czy wręcz dywersji? To możemy ustalić bez pomocy Rosjan.
- Pozbawienie prezydenta szansy na skuteczną i szybką akcję ratunkową w przypadku katastrofy to poważny zarzut. Przecież samolot mógł spaść np. w Puszczy Białowieskiej… - Dlatego lokalizatory są niezbędnym wyposażeniem wszystkich samolotów, zarówno cywilnych, jak wojskowych. Gospodarzami światowego systemu ratunkowego lotniczego i morskiego są USA, Rosja i Francja. Jeśli w polskim Tu-154 byłaby aktywna radiostacja ratunkowa, państwa, które odebrałyby sygnał tej boi, znałaby czas wypadku co do sekundy, m.in. Rosja, Białoruś, Estonia, Litwa, Finlandia, Polska, ale i wiele innych państw. W Polsce centrum ratownictwa, które odebrałoby ten sygnał, znajduje się w Gdyni. Sygnał, emitowany przez boję ratunkową zawiera dane identyfikujące statek powietrzny i określa jego położenie według GPS. W styczniu 2012 roku w Lęborku na Pomorzu, jak pisał „Fakt”: „Polscy złomiarze ściągnęli pomoc z kosmosu rozbierając radionadajnik używany w samolotach. Kontrolerzy satelitów w Kanadzie i w Rosji odebrali sygnał z Polski, zaalarmowano Ośrodek Koordynacji Poszukiwań i Ratownictwa Lotniczego. Ten na równe nogi postawił policję i Marynarkę Wojenną. Z lotniska w Gdyni Babich Dołach wystartował śmigłowiec marynarki Wojennej „Anakonda” , którego załoga zlokalizowała źródło emisji sygnału pod Lęborkiem. Gdyby w Tu-154 nie wyłączono boi lokalizacyjnej, 10 kwietnia 2010 r. dyżurny w Gdyni Babich Dołach odebrałby wołanie o pomoc polskiego samolotu. Usunięcie lokalizatora spowodowało, że stało się niemożliwe do ustalenia przez stacje, które odebrałyby sygnał, miejsca i dokładnej godziny katastrofy. Także ACARS umożliwia odtworzenie trasy, miejsca i dokładnej godziny katastrofy. Kolejny przykład: jak twierdziła prokuratura wojskowa na pokładzie Tu-154 M101, 23 karty SIM telefonów ofiar były zalogowane w sieciach telefonii Federacji Rosyjskiej. A więc po stacjach przekaźnikowych ulokowanych na terytorium Rosji można odtworzyć trasę przelotu, a także godzinę katastrofy, czyli na jakiej stacji przekaźnikowej i kiedy precyzyjnie łącza się urwały. Nie potrzebujemy do tego Rosjan, bo wszystkie połączenia w roamingu są autoryzowane w sieci macierzystej, w tym przypadku polskiej. Te bilingi, także konkluzje do jakich ich analiza doprowadziła prokuraturę, są od 6 lat nieujawnione. Pojawia się naturalne pytanie, czy właśnie ukrycie ww. informacji na temat czasu i miejsca nie leżało u źródeł tych technicznych zagadek? Bo jakie inne może być wytłumaczenie? I drugie pytanie, jeszcze ważniejsze – jeśli na mokradłach pod Siewiernym miał miejsce losowy wypadek, jak utrzymuje MAK i komisja Millera, a nawet jeśli samolot został tam rozerwany w wyniku wybuchu, po co ukrywać czas tego zdarzenia?
- Może mamy do czynienia ze zbieżnością wydarzeń. Zaniedbania wydają się być bezsprzeczne, ale może nie miały takiego podłoża, czyli ukrycia miejsca i godziny? - Teoretycznie nie można tego wykluczyć, ale zbyt wiele w sprawie tragedii smoleńskiej było przypadków, ja naliczyłem blisko sto, by przyjąć jako pewnik ich losowość. Następny przykład - na pokładzie Tu-154M 101 znajdowało się urządzenie – KLN89B, które zapisywało trasę lotu, czyli współrzędne, podobnie jak TAWS i FMS. KLN to w uproszczeniu FMS, tylko nie podłączony do awioniki Tu154. Polscy prokuratorzy je obejrzeli, ale, jak stwierdzili,… nie badali. Zaginął też TCAS II – pokładowy system zapobiegający zderzeniom statków powietrznych i przechowujący dane o operacjach samolotu, oraz moduły GPS z jakich korzystał komputer pokładowy FMS.
- Dużo tych przypadków. Co jeszcze, oprócz wyjaśnienia tych kwestii, można zrobić, byśmy poznali prawdę? - Według mnie trzeba przeprowadzić ekshumacje wszystkich ciał, to przykre dla rodzin, ale moim zdaniem konieczne, i porównanie DNA. Bo przecież nie mamy pewności, czy wszyscy, a nawet czy większość z ciał w trumnach, które po przywiezieniu z Rosji zabroniono w Polsce otwierać, to szczątki osób widniejących w dokumentacji rosyjskiej. Dlaczego zabroniono? To właśnie mogą wyjaśnić ekshumacje. Ponadto zbadanie części wraku dałoby wiedzę naukową, czy to ten wrak, czy jak twierdzi wiele osób i to nie laików, podrzucone części innego samolotu. Nie mamy wraku. Lecz o ile wiem w Polsce są osoby, które posiadają różne przedmioty, „pamiątki” przywiezione z wrakowiska w Smoleńsku. Może już do nich dotarto, nie wiem. Znana jest sprawa pasa jednej z ofiar, śp. Ewy Bączkowskiej (wynik badań laboratoryjnych pasa opublikował jej kuzyn Stanisław Zagrodzki). Producent detektorów wykrywających materiały wybuchowe Jan Bokszczanin powiedział mi oglądając wyniki, że badania, wykonane w jednym z laboratoriów w USA, nie wykryły na pasie TNT czyli trotylu, który był tam na granicy jedynie zanieczyszczenia, ale był inny materiał wybuchowy, DNT czyli di nitrotoluen. Było dużo zamieszania na temat trotylu, a tu okazało się, że mamy do czynienia z innym materiałem wybuchowym. Nie wiemy, co pokazałyby badania pozostałych przedmiotów przywiezionych do Polski z wrakowiska. Trzeba zbadać wszystkie dostępne w kraju próbki.
- Wszystko to dałyby nam odpowiedź, jaki był przebieg wydarzeń? - Moim zdaniem tak, jeśli poznalibyśmy wszystkie te dane. Upublicznienie tej wiedzy, wyjaśnienie tych zagadek, ukróciłoby zarazem domysły i rozmaite teorie uważane za spiskowe. Że np. tajemnica tkwi w ostatniej rozmowie braci Kaczyńskich przez pokładowy telefon satelitarny. Nawet, gdyby w rozmowie braci padły słowa o lądowaniu za wszelką cenę, czy też byłyby podobne sugestie innych osób, to i tak nie byłby to żaden dowód na to, co stało się potem z samolotem. Przyczynę katastrofy trzeba naukowo udowodnić, nie zakładając z góry żadnej tezy.
- W Internecie do dziś analizowane są teorie, że samolot nie doleciał do Smoleńska, że doszło do maskirowki, czyli zbrodniczej inscenizacji. - Że Tu-154 zamiast na Siewiernym, wylądował np. w Briańsku. Chodzi o nowoczesną bazę wojskową Sieszcza (Sioszcza) położoną w lasach w obwodzie briańskim, w odległości około 150 km od Smoleńska (to z Briańska transportowano do Polski rzeczy ofiar tragedii). Tak uważają zwolennicy teorii „dwóch samolotów”, według której 101 został przechwycony elektronicznie, a na Siewiernym były podrzucone szczątki innej maszyny i niektóre ciała. Na potwierdzenie tej tezy nie ma, przynajmniej mnie nie są znane, dowodów. Nie wystarczą przesłanki, domysły. Ta wersja jest tak szeroko rozpowszechniona, i to nie przez dyletantów, że Antoni Macierewicz powinien podać do publicznej wiadomości oficjalne, potwierdzone, szczegółowe dane techniczne nt. trasy przelotu aż do momentu krytycznego. Nie wystarczy stwierdzenie, że to absurdalna teoria. Nic nie jest absurdalne, także wybuch, jeśli się tego nie wykluczy, albo nie potwierdzi empirycznie. Była to zbyt duża tragedia narodowa, by lekceważyć jakąkolwiek tezę.
- Tezę o eksplozji także… - Oczywiście. A jeśli w Smoleńsku nie było eksplozji, a mimo to widzieliśmy tak duże rozdrobnienie maszyny, która spadła z wysokości, na jakiej puszcza się latawce, to przecież tym bardziej zagadkowa sytuacja. Wbrew pozorom teza o eksplozji jest dla Rosji mniej przerażająca niż inscenizacja, która z oczywistych powodów świadczyłaby o bezwzględności ich działania i jednoznacznie dowodziłaby ich winy. Drobiazgowość takiego planu nie mogłaby się przecież powieść bez wiedzy rosyjskich służb. Natomiast zamachowi w wyniku eksplozji można przypisać różnych autorów i różne miejsca podłożenia ładunku, nie koniecznie Rosję. A jeżeli to był losowy wypadek, jak twierdziła komisja Millera, dlaczego tych kwestii i ukrywanych informacji, o których mówiliśmy, nie upubliczniono za rządów PO, skoro, jak rozumiem, potwierdziły by wersję Millera?
- W Internecie stawiana jest teza, że Tu-154M 101 nie wyleciał z Okęcia, że brak jest na to dowodów. - Samolot wyleciał z Okęcia, są na to dowody, zapisy kontrolerów na tzw. paskach, przejęła je prokuratura wojskowa. Na Okęciu wojskowym nie było jeszcze wówczas monitoringu [czy i jak to możliwe??? Mirosław Dakowski] (dzisiaj już jest), więc nie mamy pewności, co działo się za terminalem wojskowym, są tylko świadectwa osób żegnających delegację. Ale gdy samolot kołował i podjechał na pas gotowy do startu, wszystko odbywało się normalnie. Kontroler zezwolił pilotowi Tu-154 na uruchomienie silników, inny poinstruował jakimi drogami ma dojechać do progu drogi startowej. Kolejny kontroler zezwolił pilotowi na start. Po pewnym czasie kontroler zbliżania podał pilotowi częstotliwość, na której będzie współpracował z kolejnym organem służb kontroli ruchu lotniczego. Następnie kontroler obszaru prowadził 101-kę aż do granicy polskiej strefy. To wszystko było dokumentowane. Są też szczegółowe relacje osób, które odprowadzały i żegnały członków delegacji. Rozmawiałem z Markiem Martynowskim, wówczas pracownikiem Kancelarii Prezydenta, który wiózł część delegacji na lotnisko busem z Kancelarii Prezydenta. Odebrał z hotelu „Ibis” prezesa Federacji Rodzin Katyńskich Andrzeja Sariusza-Skąpskiego, państwa Borowskich – wnuczka ze swoją babcią z Rodzin Katyńskich, potem ok. godz. 6. z hotelu „Belweder” Leszka Solskiego i Wojciecha Seweryna oraz Annę Walentynowicz wraz z Janiną Natusiewicz-Mirer. Zabrał też Tadeusza Lutoborskiego, byłego prezesa stowarzyszenia „Rodzina Katyńska w Warszawie. Jadąc na lotnisko spotkali idącego piechotą Stefana Melaka, do którego M. Martynowski wcześniej dzwonił z propozycją podwiezienia go na lotnisko, ale podziękował mówiąc, że da sobie radę. (…) „Parę minut przed godz. 7 zaczęliśmy wchodzić do samolotu, który miał wystartować o 7.00. Pomogłem wejść panu Lutoborskiemu, ułożyłem jego bagaże; wtedy zaczęli wchodzić uczestnicy delegacji. Usiadłem na wolnym miejscu i czekałem, aż wszyscy wejdą, bo było zbyt wąsko, by się przeciskać. Trochę nawet się zdenerwowałem, bo wiedziałem, jak odbywa się odlot delegacji z prezydentem. Gdy prezydent wejdzie na pokład, nagle zamykają drzwi i nikt nie pyta, czy ktoś chce wyjść itp. Dlatego utkwiło mi w pamięci, że dokładnie o godz. 7.02 zacząłem schodzić po schodkach. Wszyscy byli już w środku, pożegnałem się jeszcze z Kasią Doraczyńską, która jako jedna z ostatnich wchodziła na pokład. Chwilę czekaliśmy na parę prezydencką. Zanim dotarła, rozmawiałem na płycie lotniska z ministrem Władysławem Stasiakiem. Mówiliśmy o ostatnim benefisie 50-lecia twórczości Jana Pietrzaka, który odbył się 29 marca 2010 r. na którym razem byliśmy. Zaraz potem podjechał prezydent. Kolega z kancelarii, Michał Grodzki, zrobił zdjęcie kołującego na płycie lotniska Tu-154M – jak się okazało – ostatnie.” – opowiadał mi M. Martynowski, co przytoczyliśmy z kolegą w książce o katastrofie „Musieli zginąć”. Na płycie nie było, co zastanawia, dziennikarzy z kamerami telewizyjnymi, które zarejestrowałyby odlot pierwszej pary. Brak relacji TV z odlotu to prawdziwa zagadka. Na pewno utrudnił po tragedii budowanie martyrologii ofiar. Gdyby były takie nagrania, telewizje na okrągło pokazywałyby ostatnie chwile uśmiechniętych, nieświadomych swego losu, pary prezydenckiej, generalicji, wszystkich, których uchwyciłby kadr. Te relacje do dziś wracałyby przy każdej okazji.
- Start z portu lotniczego Warszawa-Okęcie - tak informowano - nastąpił o godz. 7.27. Odlot planowany był jednak na godz. 7.00. Dlaczego nastąpiło opóźnienie? - Z powodu spóźnienia prezydenta Kaczyńskiego, ale to zdarza się w przypadku głów państwa. Początkowo wylot był planowany na godzinę 6.30, ale przed 10 kwietnia Kancelaria Prezydenta poprosiła o opóźnienie startu o pół godziny. Jak zeznał kontroler wojskowy lot odbył się prawidłowo, bowiem zmieścił się w reżimie 30 minut ważności planu lotów. O godz. 7.45 samolot opuścił polską przestrzeń powietrzną. Jednak opóźnienie wylotu miało złe skutki, bo samolot trafił na „zaćmienie”, czyli słabą w tym czasie dostępność satelitów w rejonie Smoleńska, co mogło mieć znaczenie przy wyznaczaniu wysokości geometrycznej za pomocą GPS. Układ satelitów nawigacyjnych do jej wyznaczania był nad Smoleńskiem przed tragedią wyjątkowo niekorzystny. Od godz. 8.35 gwałtownie pogarszały się warunki dla nawigacji GPS z powodu zakłóceń odbioru z satelity SVN3. 10 minut wcześniej warunki wyznaczenia wysokości GPS były bardzo korzystne, widocznych było aż dziewięć satelitów. Od połowy 2009 roku FAA (US Federal Aviation Administration) wymaga wykonania przed każdym lotem analizy, czy na trasie lotu i na lotniskach, włączając lotnisko zapasowe, będzie widoczna wymagana liczba satelitów GPS (sześć). Dotyczy to jednak procedur, w których GPS jest wyłącznym źródłem nawigacji samolotu. Planowanie lotu, pod względem ilości odpowiednich satelitów można wykonać nawet na miesiąc przed terminem z pełną oceną warunków. Gdyby samolot wystartował z Okęcia zgodnie z planem, nie znalazłby się w „zaćmieniu” satelitów. Ta sytuacja mogła mieć wpływ na bezpieczeństwo lądowania, bo spowodowała nagłe pogorszenie dokładności określania wysokości geometrycznej. Elementem, który może wskazywać, kiedy samolot wlatywał w obszar „zaćmienia”, jest fakt zerwania łączności telefonu satelitarnego podczas rozmowy braci Kaczyńskich. Łączność ta około godziny 8.20 czasu polskiego nagle urwała się. Chwilę potem dzwoniła z tego telefonu do domu Izabela Tomaszewska z Kancelarii Prezydenta. Fakt urwania się rozmowy braci tuż przed „zaćmieniem” satelitów jest też według moich informatorów przesłanką, by zbadać, czy w czasie, gdy samolot wlatywał w obszar „zaćmienia”, nie zmylił urządzeń pokładowych Tu-154 meaconing - nagranie sygnału satelity i ponowne nadanie go z niewielkim przesunięciem w czasie i z większą mocą na tej samej częstotliwości w celu zmylenia załogi samolotu.
- Może dokładne przesłuchania świadków wniosłyby do wyjaśnienia wszystkich ww. kwestii i całej zagadki Smoleńska dodatkową wiedzę? - Na pewno. Równolegle do ujawniania i wyjaśniania ww. wątków technicznych trzeba przesłuchać i to według mnie nie przez podkomisję, ale komisję sejmową (co uchroniłoby przed podważeniem tych ustaleń w przyszłości i oskarżeniami o stronniczość polityczną czyli narzucanie jednej narracji, jednej tezy) wszystkich świadków, uczestniczących bezpośrednio lub pośrednio w przygotowaniu, zabezpieczeniu wizyty, ale także jej obsłudze medialnej. M.in. tych, którzy byli wówczas w Smoleńsku, także dziennikarzy, szczególnie telewizyjnych i radiowych, którzy powinni przekazywać relację z przylotu prezydenta na żywo, nawet (a może zwłaszcza), jeżeli w czasie katastrofy byli w hotelu, czy w innym miejscu zamiast na lotnisku. Bo tam, w Rosji, odbył się tragiczny finał. Także publicznie odpytać przed komisją sejmową, szefostwo, obsługę techniczną i pilotów 36 specpułku m.in. na temat ACARS, lokalizatora, samolotu rezerwowego, którego nie podstawiono łamiąc instrukcję HEAD. Te wszystkie zeznania powinny być transmitowane w całości na żywo przez TVP. W smoleńskiej grze przypadków uczestniczyło wiele osób, różnego szczebla, z różnych branż, także z mediów. Duża ilość osób związanych z tą dziwną przypadkowością zwiększa szansę na ujawnienie prawdy.
- Jak na katastrofę, spowodowaną przez losowy wypadek, jak stwierdziła komisja Millera, mamy dość dużo zagadek. - Już sam fakt, że po 6 latach nie znamy nagrań radiostacji HF, nie mamy wiedzy o ACARS, nie mamy prezydenckiego telefonu satelitarnego, nie mamy informacji z boi ratunkowej, nie znamy bilingów telefonów ofiar, zaginął w zasadzie niezniszczalny tzw. rejestrator lotu KZ-63, którego zapisów nie da się sfałszować (komisja Millera stwierdziła, ze nie został odnaleziony), skoro nie znamy zapisów KLN89B, zaginął TCAS II, to pytanie o ukrywanie prawdy staje się retoryczne. W sprawie katastrofy smoleńskiej możliwe są, jak napisałem w swojej książce „Prawicowe dzieci czyli blef IV RP”, różne scenariusze, na przykład mogła to być tzw. operacja pod fałszywą flagą, metoda stosowana przez różne służby specjalne w świecie - podszywanie się jednych służb pod inne. Nie wystarczy twierdzenie, że Rosja ukrywa prawdę. To nie daje odpowiedzi, dlaczego Polska też ją ukrywa. Co gorsza, po czterech miesiącach rządów PiS nadal nie wiemy nic więcej. Z Universal Avionics też nie mamy, przynajmniej nic o tym nie słyszałem, szczegółowych informacji, a firma ta zna zapis FMS, bo takie informacje są automatycznie wysyłane do producenta. Zdjęcia satelitarne od sojusznika z – podkreślam -10 kwietnia 2010 r. też nie zostały upublicznione, ani – co zawierają, a może nie dotarły? Obłok mgły, jaka była wówczas nad Siewiernym, chroni obiekty na ziemi przed zdjęciami w świetle widzialnym, natomiast przed zdjęciami w innym zakresie promieniowania, cieplnymi, radarowymi nie chroni. Według moich informacji zgodnie ze standardami NATO, lotnisko z państwa nie-natowskiego jest objęte ciągłym dozorem satelitów wywiadowczych, całą dobę, godzina po godzinie. CIA (i Mossad) ma jak sądzę wiele zdjęć o bardzo dużej rozdzielczości z całego dnia tragedii. Takie miejsce jak wojskowe lotnisko potencjalnego wroga czyli Rosji musi być przez USA na okrągło monitorowane. 29 lipca 2011 r. nieżyjący już gen. Sławomir Petelicki powiedział: „Amerykanie mają klatkę po klatce to, co się stało. Mają wszystkie rozmowy i znają prawdę.” Zamiast skupiać się wyłącznie na kierowaniu oskarżeń w stronę Rosji wyjaśnijmy najpierw, co wiemy my sami i co wiedzą Stany Zjednoczone. I w tym sensie porównanie do katastrofy gibraltarskiej, czy swoistego smoleńskiego resetu, nie jest całkiem pozbawione sensu. |