Jednych papieży daje Bóg w darze, innych toleruje, a jeszcze innych - zsyła za karę
Wpisał: Antonio Socci   
23.05.2016.

Jednych papieży daje Bóg w darze, innych toleruje, a jeszcze innych - zsyła za karę

 

Antonio Socci „Non è Francesco(„To nie Franciszek”), wyd. FABER.

STR. 139 i nn.

 

FRAKCJE I STOŁKI

 

Jednych papieży daje Bóg w darze, innych toleruje, a jeszcze innych - zsyła za karę. św. WINCENTY Z LERYNU

 

W swojej kronice Roger z Bowden pisze, że około Bożego Narodzenia 1197 roku papież Celestyn III, zbli­żając się do kresu życia, zaproponował abdykację. Wtedy «wszyscy kardynałowie - skoro nie wybrali go warunko­wo - jednomyślnie odrzekli, że niesłychaną jest rzeczą, by Najwyższy Kapłan sam siebie złożył z urzędu».

Naturalnie papieska decyzja nie wymaga przyjęcia z czyjejkolwiek strony i nie może być odrzucona przez kolegium kardynalskie, ponieważ jest suwerenna. Dlate­go zwraca uwagę okoliczność, że w lutym 2013 roku nie było publicznych oznak, aby kardynałowie prosili papie­ża o przemyślenie decyzji.

W całej tej dramatycznej sprawie Benedykt XVI zachowywał się z wielką klasą, a Kuria i kardynałowie ­jakby byli z innego świata.

Tak więc, podjąwszy decyzję o «takim a nie innym» sposobie wycofania się, z zachowaniem urzędu, której to decyzji w pierwszej chwili (ani być może do dzisiaj) nikt nie zrozumiał, wsiadł do helikoptera i ukrył się w Castel Gandolfo, pozostawiając kolegium kardynalskie­mu dalszy bieg rzeczy.

Ratzinger doskonale wie, że - wbrew rozpowszech­nionej opinii - to nie Duch Święty wybiera papieża, lecz ludzie, i ludzie - jeśli nie poddadzą się naprawdę na­tchnieniu Ducha Świętego - podejmują decyzję, zwykle kierując się kryteriami politycznymi i polityką kościelną. Tymczasem zewnętrzne grupy nacisku, nieraz za pośred­nictwem prasy, próbują wywierać presję.

16 lutego 2013 roku, na miesiąc przed konklawe, opublikowałem w «Libero» komentarz:

Czy możliwe jest, żeby Benedykt XVI bał się wpływu środków przekazu na nadchodzące konklawe? Czy chce ostrzec Kościół, a szczególnie kardynałów, przed ryzykiem ulegania tym wszędobylskim instrumentom w czasie decy­dujących wyborów?

Pytanie to rodzi się z refleksji nad niezwykłymi inter­wencjami, jakie w ostatnich chwilach ofiaruje nam Bene­dykt XVI, jak gdyby chciał przygotować duchowo purpu­ratów do jak najlepszego wyboru.

Mam na myśli zaskakującą rozmowę w ubiegły czwartek z rzymskimi proboszczami. Jak zawsze łagodnie papież położył nacisk na dewastujący wpływ, jaki media miały na Kościół w czasie Soboru. Powtórzmy tamtą wypowiedź:

«Chciałbym teraz dodać jeszcze trzeci punkt. Był so­bór Ojców - prawdziwy Sobór - i był sobór mediów. Był to swoisty osobny sobór, a świat odbierał Sobór właśnie przez media. Dlatego Sobór, który docierał do wiernych, to był sobór mediów, a nie Sobór Ojców. Ponieważ So­bór Ojców obradował, w wierze, w jej wnętrzu, był Sobo­rem wiary poszukującej intellectus, zrozumienia, ... So­bór dziennikarzy oczywiście nie dokonywał się W wierze, lecz wewnątrz pojęć współczesnych mediów, to znaczy na zewnątrz wiary, miał odmienną hermeneutykę. Była to hermeneutyka polityczna. Dla mediów Sobór był walką polityczną, walką o władzę między rozmaitymi nurtami W Kościele. Było oczywiste, że media wezmą stronę tej części, która wyda się najbliższa ich światu».

Papież przypomniał, jakie były i nadal są ideologicz­ne szańce mediów:

«Byli tacy, co starali się o decentralizację Kościoła, o władzę dla biskupów, a potem W zgodzie z hasłem "Lud Boży" - o władzę dla ludu, czyli dla laikatu... Natu­ralnie tę część media musiały aprobować, nagłaśniać, faworyzować. To samo z liturgią. Nie obchodziła ich li­turgia jako akt wiary, ale jako coś, gdzie się robi rzeczy zrozumiałe, jakaś aktywność wspólnotowa, jakaś zupełnie nie sakralna sprawa... Te banalizujące interpretacje idei Soboru zatruły praktyczną aplikację reformy liturgicznej. Zrodziły się z wizji Soboru oderwanej od jego klucza, od wiary. I tak samo z Pismem Świętym. Miało ono być po prostu książką - historyczną, traktowaną historycznie ­i niczym więcej. I tak dalej».

Papież dokonał dramatycznego bilansu:

      «Wiemy, że ten sobór mediów docierał do wszystkich. To on zatem dominował, to on wywierał wpływ, spowo­dował ogrom nieszczęść, ogrom kłopotów, ogrom realnych klęsk - zamknięte seminaria, opustoszałe klasztory, zbana­lizowana liturgia... Tymczasem autentyczny Sobór miał problem z przyobleczeniem się w konkret, z realizacją; so­bór wirtualny okazał się mocniejszy od Soboru realnego».

Papież rzecz jasna podsumował, ogłaszając klę­skę «soboru mediów» i podkreślił, ze «prawdziwą siłę»i «prawdziwą odnowę Kościoła» znajdujemy W tekstach autentycznego Soboru. Dlatego zachęcał do odwagi: «Ra­zem idziemy do przodu z Panem z tą pewnością, że Pan zwycięża!»

Powyższa diagnoza jest poruszająca („ogrom nie­szczęść, ogrom kłopotów, ogrom realnych klęsk - za­mknięte seminaria, opustoszałe klasztory, zbanalizowana liturgia”). Przemówienie papieża przypomina poprzednie analizy dokonywane przez wielkie postaci wiary katolic­kiej - na przykład ojca de Lubaca, który mówił o «alter­natywnym magisterium» propagowanym przez niektórych teologów i intelektualistów.

Słynna jest też opinia, którą upowszechnił monsignor Luigi Maria Carli, mówiąca o tym, że Soborowi towarzy­szyła «aktywność tak zwanego parasoboru, to znaczy tego ugrupowania ludzi i idei, które po próbach wpływania na Sobór w jego toku, nie spoczęło po jego zamknięciu, ro­snąc i - rzekłbym - instytucjonalizując się. Ten para-sobór ze swoimi triumfami i porażkami, ze swoimi satysfakcjami i zawodami, ze swymi akcjami celowymi i niedorzeczny­mi okazał się zaczynem obecnego kryzysu i przeciwstawia swe dzieło spokojnemu dojrzewaniu owoców idei posia­nych przez Sobór. Bohaterowie parasoboru, podszywają­cy się pod strażników "ducha soboru" musieli deformować soborowe teksty. Jakichże jednak największych świętości człowiek nie jest zdolny użyć do niskich celów?».

Łatwo w tym rysopisie rozpoznać postępowych inte­lektualistów, którzy panoszą się w mediach. Lecz w porów­naniu z denuncjacjami de Lubaca i Carlego przemówienie Benedykta XVI W ostatni czwartek uwypukliło przede wszystkim szkodliwe działanie mediów, tych samych, któ­re obecnie mogłyby ingerować w decyzje konklawe.

Benedykt XVI stara się zatem bronić Kościoła ka­tolickiego przed «Kościołem katodyckim» ( w oryginale «chiesa catodica», co można przetłumaczyć: «Kościół ka­tolicki tylko z nazwy» - uw. red.) . Ale po co się obawiać takiej ingerencji - obruszy się ktoś - skoro wierni uważają, że to Duch Święty wybiera następców Piotra?

Wbrew temu, co się wydaje wielu wiernym, Kościół nie naucza, jakoby papieża wybierał automatycznie Duch Święty. Wybierają go ludzie odziani w purpurę, zgroma­dzeni w Kaplicy Sykstyńskiej.

Papież Benedykt dobrze o tym wie. Duch Święty, wzywany nad konklawe, udziela swojego natchnienia, lecz później prałaci są wolni. Mogą Go posłuchać, albo kierować się własnym interesem. Dlatego św. Wincenty z Lerynu powiedział, że ”Jednych papieży daje Bóg w darze, innych toleruje, a jeszcze innych zsyła za karę”.

Potem, kiedy go już przepisowo wybrano, papież - ja­kikolwiek by był - otrzymuje nadzwyczajną asystencję Du­cha Świętego. Bóg potrafi pisać prosto po krzywych liniach.

Lecz błędy ludzi Kościoła i opór wobec boskiej inspiracji, również przy wybieraniu papieży, zadają niezmierne szkody, prowadzą do tragedii i cierpień Kościoła i świata. Tak wynika jasno z historii samego Kościoła i z niektó­rych pontyfikatów, które z wielkim trudem można nazwać ustanowionymi przez Ducha Świętego.

Nie bez kozery wielki książę Kościoła (i znakomi­ty teolog), kardynał Siri, w homilii wygłoszonej pod­czas mszy żałobnej w dziewięć dni po śmierci Pawła VI w roku 1978, zwracając się do kardynałów-elektorów, mających wkrótce udać się na konklawe, powiedział: «Czuję się w obowiązku zwrócić się do Czcigodnych Współbraci w Świętym Kolegium i przypomnieć im, że zadanie, z któ­rym się mierzymy, nie zostanie podjęte chwalebnie, jeśli sobie powiemy: "Zajmie się tym Duch Święty" i zdamy się bez wysiłku i bez cierpienia na pierwszy impuls, na irracjonalną sugestię».

Taką, jak choćby te łatwe sugestie płynące z mediów.

Faktycznie, z przecieków wynika, że w przebiegu konklawe z 2013 roku więcej widać aktywności kilku stronnictw kościelnych niż powiewu Ducha Świętego.

«Partia zwycięzców», przygotowana i przebiegła, miała jako kandydata kardynała Bergoglio i opierała się na biskupach niemieckich, pozostających pod wpływem ideologii Rahnera i Martiniego, na Latynosach i na głównej frakcji kurialnej. Ta ostatnia, uformowana przez bardzo wpływowych kardynałów, przeprowadziła wybór kardynała Bergoglio z żelazną konsekwencją.

Zwyciężył, kiedy udało mu się zdobyć poparcie kil­ku ratzingerian pragnących radykalnych zmian w Kurii, a zwłaszcza zastąpienia kardynała Bertone w sekretaria­cie stanu. Ale paradoksalnie również Bertone - na ile wiadomo - oddał swój głos na kardynała Bergoglio.

Ten fakt jest znamienny i wynika z zadawnionej awersji do kardynała Scoli, który zawinił, wraz z inny­mi kardynałami, prosząc Benedykta XVI w 2009 roku o wymianę sekretarza stanu.

Nicolas Diat relacjonuje słowa pewnego kardynała bliskiego Scoli:

Benedykt XVI w prostocie serca myślał, że kardynał z Mediolanu zostanie wybrany. Aby jednak to osiągnąć, papież musiałby twardo zażądać od kardynała Bertone, żeby zaprzestał oczerniania. Jedynym bowiem celem se­kretarza stanu podczas konklawe było zamknięcie dro­gi kandydatowi będącemu najbardziej po myśli Josepha Ratzingera. Był to dla nas doprawdy osobliwy spektakl. Prawa ręka Benedykta XVI wytrwale zwalczała tego, którego wybór z pewnością był wyrazem ostatniej woli papieża. .. Niewątpliwie kardynał Scola popełnił błędy, które pomogły jego przeciwnikom.

 

Faktycznie, «partia zwycięska» była znacznie lepiej zorganizowana i przygotowana. Niestety, nie była wyra­zicielką żywego Kościoła, zdolną wytyczyć Kościołowi powszechnemu szlak na przyszłość, jak to się zdarzyło w 1978 roku w przypadku Karola Wojtyły, bohatera Ko­ścioła w Polsce, duszy narodu, który opad się okupacji nazistowskiej i komunistycznej. W «partii zwycięskiej» na konklawe, roku 2013 znajdują się głównie - po kurialistach - kardynałowie niemieccy, progresiści wychowani przez Rahnera i odwieczni wrogowie Ratzingera. Kluczowa rola Waltera Kaspera na konklawe da się wywnioskować z faktu, że papież Bergoglio, w sposób totalnie odbiegający od rytuału, w dowód uznania cytował jego i jego książ­kę w czasie pierwszej modlitwy Anioł Pański na placu Św. Piotra. Nie bez przyczyny też właśnie Kasperowi powierzył kontrowersyjną relatio na konsystorzu, który wedle zamierzeń miał zrewolucjonizować Kościół, zezwalając na przyjmowanie komunii przez rozwodników w ponownych związkach. Oznaczałoby to przekreślenie nauczania ca­łego kościelnego magisterium i otworzyło w konsekwencji drogę do zniesienia nierozerwalności małżeństwa, a potem - w wyniku reakcji łańcuchowej - usunięcie pojęcia grze­chu, co triumfalnie zapowiadał Eugenio Scalfari.

Wziąwszy pod uwagę kluczowy wpływ niemieckich wyznawców Rahnera na obecny pontyfikat, warto roz­poznać, kim oni są. Pozostając w doskonałej komity­wie z tak nagłośnionym «Kościołem ubogich», Kościół w Niemczech jest prawdziwą potęgą gospodarczą, ponie­waż korzysta z kolosalnych przychodów fiskalnych z racji podatku kościelnego, który w 2012 przyniósł mu 5,9 mld euro.

Włochom można obrazowo wyjaśnić, że jest to sze­ściokrotność odpisu podatkowego «8 promil», chociaż w Niemczech jest 24,3 mln katolików, czyli mniej niż po­łowa tego, co we Włoszech.

Mechanizm też jest odmienny. W Niemczech ­mimo doskonałego rozdziału z Państwem, tylekroć opie­wanego przez postępowców - zupełnie realny podatek dla Kościoła nakładany jest przez rząd na każdego, kto w metryce ma napisane, że jest katolikiem. To samo do­tyczy ewangelików i ich wspólnoty religijnej.

Sprawiedliwość i poszanowanie wolności nakazy­wałyby nakładać podatek dobrowolnie zaakceptowany przez podatnika, ale tam stało się to rodzajem «super­-sakramentu», nawet ponad chrztem, ponieważ podatek i przynależność do Kościoła warunkują się wzajemnie i uchylić się od podatku można tylko występując z Ko­ścioła z tą konsekwencją, że zostaje się uznanym za apo­statę, bez możliwości korzystać z sakramentów, pogrzebu kościelnego nie wyłączając. «Postanowieniem Niemieckiej Konferencji Bisku­pów odmowa płacenia podatku oznacza porzucenie przez wiernego przynależności do Kościoła».

To niesamowite stanowisko nie jest uznawane przez Stolicę Apostolską (przynajmniej za czasów Ratzingera) i jest szczególnie problematyczne, ponieważ «równocze­śnie większość niemieckiego episkopatu dąży do Kościoła "miłosiernego" i "bliskiego światu", żądając komunii dla rozwiedzionych w ponownych związkach, zniesienia ce­libatu kapłańskiego, poluzowania ograniczeń w materii etyki seksualnej itd.».

Filozof Robert Spaemann, przyjaciel Josepha Ratzingera, zauważył, że w Niemczech «ludzie negujący zmartwychwstanie Chrystusa zostają profesorami teolo­gii katolickiej i mogą wygłaszać kazania jako katolicy na mszach. Wierni natomiast, którzy nie chcą płacić podat­ku na kult, są z Kościoła wyrzucani. Coś tu nie gra».

Potędze ekonomicznej i biurokratycznej tamtejsze­go Kościoła nie towarzyszy zdolność przyciągania do Ewangelii. Czytamy w «Il Timone»: «Sam tylko Cari­tas niemiecki zatrudnia około pół miliona osób na pełen etat. Jest ich więcej niż pracowników Volkswagena (389 tysięcy). Rozdęcie kościelnego aparatu biurokratycznego jest odwrotnie proporcjonalne do spadającej nieustan­nie liczby praktykujących katolików. Aparat ten, gdyby wierni mieli go utrzymywać bez przymusu, zapadłby się w jednej chwili».

Jaki jest tego efekt? Oto notatka prasowa z 8 sierpnia 2014 roku. Tytuł: W Niemczech nie ma "efektu Francisz­ka": po Ratzingerze wierni nadal odchodzą z Kościoła katolickiego.

Podtytuł: «W samym tylko 2013 roku ubyło 179 tysięcy katolików, podczas gdy w poprzednim roku Ko­ściół porzuciło 118 tysięcy Niemców. Spadek złagodniał znacznie w latach pontyfikatu niemieckiego papieża Jose­pha Ratzingera. Biskupi: "To wina skandali". W rzeczy­wistości wiele osób odchodzi, ponieważ nie chcą płacić znienawidzonego podatku kościelnego».

      Ale niebotyczne zasoby finansowe Kościoła w Niem­czech mają swoje znaczenie, bo znacznie wzmacniają jego rolę w Kościele powszechnym, zwłaszcza w Trzecim Świecie, gdzie już wielki wpływ ma niemiecka teologia.

I oto Kościół latyno-amerykański stał się drugim za­stępem wewnątrz «partii zwycięskiej» i to on dał  swojego kandydata.

W Ameryce Łacińskiej Kościół jest autentycznie w stanie katastrofalnym. Jest to być może najpoważniej­sza klęska duszpasterska ostatniego półwiecza w całym świecie katolickim.

Oto kilka najprostszych danych liczbowych odnośnie spadku liczby katolików w ogólnej populacji między ro­kiem 1995 a 2013.

W Argentynie przez te ostatnie osiemnaście lat odse­tek katolików spadł o J O punktów procentowych, a okres ten jest znamienny, bo pokrywa się z biskupimi rządami kardynała Bergoglio i jego liderowaniem w episkopacie argentyńskim.

W Brazylii odsetek katolików spadł z 78 do 63 pro­cent. W 1981 roku stanowili oni 83 procent społeczeństwa.

Claudio Hummes (jeden z wielu biskupów brazylij­skich niemieckiego pochodzenia) był arcybiskupem Sao Paulo od 1998 roku. Na konklawe był jednym z głów­nych stronników kardynała Bergoglio. Jest znakomitym symbolem brazylijskiego episkopatu. W latach 70-tych przystąpił do teologii wyzwolenia, powołany niedawno do Kongregacji ds. Duchowieństwa zainicjował nową aktywność, ukazując perspektywy zniesienia celibatu ka­płańskiego. Całkiem niedawno było o nim znowu głośno, ponieważ na pytanie dziennikarza brazylijskiej gazety «Zero Hora» o to, jak Jezus oceniłby małżeństwa gejow­skie, odpowiedział: «Tego nie wiem, nie stawiam hipotez. Odpowiedzieć musi na to Kościół jako całość».

Inną osobistością latynoamerykańskiego kościoła, która odegrała znaczną rolę w konklawe, był kardynał Maradiaga, od 1993 roku arcybiskup Tegucigalpy, stoli­cy Hondurasu.

Honduras w ostatnich osiemnastu latach przeżył spadek liczby katolików z 76 procent w 1995 roku do 47 procent w 2013 roku, czyli o prawie 30 punktów. Maradiagę w kwietniu 2013 roku papież Franciszek nie­zwłocznie mianował koordynatorem grupy kardynałów powołanych do doradzania papieżowi w sprawie reformy Kurii, a zatem został on w gruncie rzeczy «wice-papie­żem» (jak to określono).

Ta superważna rola nie przypadła Maradiadze w udziale jako wyraz uznania jego duszpasterskich suk­cesów w Hondurasie, lecz - wedle wszelkiego prawdo­podobieństwa - w podzięce za rolę odegraną w elekcji kardynała Bergoglio na konklawe.

Maradiaga z wielką elokwencją natychmiast skomen­tował swoją nową rolę i niezmiernie pewny siebie udzielał wywiadu za wywiadem na tematy synodalne, posuwając się do karcenia prefekta Kongregacji Nauki Wiary, kar­dynała Müllera, którego już wcześniej osobiście atako­wał Hans Küng za przypominanie reformatorom stałego i niezmiennego nauczania magisterium kościelnego, od czasów apostolskich aż po Benedykta XVI, w kwestii do­stępu do komunii.

Maradiaga najpierw zaszufladkował Müllera jako «niemieckiego profesora teologii». W tych słowach ktoś zauważył krytyczne nawiązanie do Ratzingera. Potem Maradiaga zaatakował Müllera następującym argumen­tem: «W jego umyśle istnieje tylko prawda albo fałsz. I koniec. A ja odpowiadam: Bracie mój, świat taki nie jest, powinieneś być trochę bardziej elastyczny».

Taki jest ten Kościół w Ameryce Łacińskiej, który dziś wstąpił na katedrę, silny swymi «fantastycznymi» sukcesami pastoralnymi.

Ci nowinkarze mają w dodatku zakusy, by nauczać innych co to znaczy być chrześcijaninem, i to nawet w takich ostojach ludowego katolicyzmu jak Włochy czy Stany Zjednoczone, gdzie episkopat trzyma linię ratzingerowską, gdzie katolicyzm się odradza i rośnie liczba powołań.

Ta uzurpacja, by objawiać innym właściwy szlak - szlak progresistowski - przejawia się też w decyzjach o charakterze represyjnym. Kara dosięgła zakonną ro­dzinę Franciszkanów Niepokalanej, winnych wielkiego sukcesu duszpasterskiego, odniesionego bez zbaczania z drogi ortodoksji nauczanej przez Benedykta XVI.

Nawiasem mówiąc, jednym z problemów szczegól­nie dotykających Kościoła w Argentynie była nagon­ka na papieża. Doszło do tego, ze nuncjusz apostolski w Argentynie, monsignor Adriano Bernardini, w uroczy­stość Katedry Św. Piotra, 22 lutego 2011 roku wygłosił płomienną homilię.

Pięć dni później na swoim słynnym blogu opubliko­wał ją Sandro Magister pod tytułem: Nuncjusz W Argen­tynie broni papieża przed antypapieżami. Ani okruszyny dyplomacji.

Faktycznie, nie owijał w bawełnę. Tu, w Buen~s Aires, gdzie Bergoglio był arcybiskupem i od 2005 roku przewodniczył Konferencji Biskupów Argentyny, nun­cjusz zgromił kapłanów, zakonników i biskupów, którzy wiosłowali w przeciwną stronę niż papież.

Tak samo było z Pawłem VI, kiedy w Humanae vitae potwierdził tradycyjną doktrynę. Historia powtórzyła się z Janem Pawłem II, gdy wojowały z nim «zachodnie eli­ty intelektualne» opętane marksizmem, bo «Jan Paweł II nie dostosowywał się do tego żenującego konformizmu kulturalnego», ale też z powodu jego mocnego nauczania bioetycznego - o życiu i śmierci. Teraz zaś, też z miłości do «prawdy prawdziwej i ewangelicznej», na cel wystawił się Benedykt XVI. Już wcześniej z pogardą etykietowa­no go jako «wybranego właśnie strażnika wiary» - grzmi Bernardini - «a teraz komentatorzy z całego świata przy­

jęli go z mieszanymi uczuciami - od wściekłości do prze­strachu, a nawet autentycznego paraliżu». Dziś jedno jest pewne: papież Benedykt XVI wycisnął na swoim pon­tyfikacie pieczęć ciągłości tysiącleci kościelnej Tradycji, a zwłaszcza pieczęć oczyszczenia. Tak właśnie, bo za nie­pewnością wiary podąża zawsze rozluźnienie moralności. Uczciwie powiedziawszy, wypada przyznać, że rok za rokiem wśród teologów i zakonników, sióstr zakonnych i biskupów rozrastała się armia przekonanych, że przy­należność do Kościoła nie wymaga uznania i przyjęcia obiektywnej doktryny».

Następnie nuncjusz podkreśla, że Benedykt XVI ru­szył do walki z «dyktaturą relatywizmu» i podsumowuje:

Tak więc Prawda jest główną przyczyną tej wrogości, a nawet - powiedziałbym - prześladowania Ojca Świę­tego. Wrogość ta ma praktyczne następstwo, którym jest jego poczucie osamotnienia, jakby opuszczenia. Opusz­czenia przez kogo? Oto wielka sprzeczność. Opuszczony jest przez oponentów Prawdy, lecz przede wszystkim przez część kapłanów i zakonników, nie tylko biskupów i prze­cież nie przez wiernych. Kler przeżywa pewien kryzys, w episkopacie przeważa równanie w dół, lecz wierni Chry­stusowi nie utracili jeszcze entuzjazmu. Gorliwie trwają na modlitwie, chodzą na mszę, przystępują do sakramentów i odmawiają różaniec. A przede wszystkim pokładają na­dzieję w papieżu.

Benedykt XVI i Jan Paweł II - nieustraszeni rycerze prawdy. A ich oponenci są «przekonani, że przynależ­ność do Kościoła nie wymaga uznania i przyjęcia obiek­tywnej doktryny».

Nuncjusz twierdził, że nadzieją są wszyscy ci prości wierni, którzy «gorliwie trwają na modlitwie, chodzą na mszę, przystępują do sakramentów i odmawiają różaniec. A przede wszystkim pokładają nadzieję w papieżu».