Kijem i marchewką
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz   
27.05.2016.

Kijem i marchewką

 

Stanisław Michalkiewicz http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3655

Felieton    tygodnik „Najwyższy Czas!”    27 maja 2016

 

Jeśli ktoś nie jest jeszcze zwolennikiem mojej ulubionej teorii spiskowej, to musi być – najłagodniej mówiąc - bardzo mało spostrzegawczy. Przypomnę, że moja ulubiona teoria spiskowa głosi, iż punkt ciężkości władzy w Polsce, jak na początku stanu wojennego przesunął się w stronę bezpieki, tak już tam pozostał aż do dnia dzisiejszego – na dowód czego mamy właśnie II wojnę o inwestyturę – tym razem amerykańską. Jak pamiętamy, na początku stanu wojennego internowany został Edward Gierek i jego pierwszy minister Piotr Jaroszewicz. Przecież nie dlatego, że stwarzali jakieś zagrożenie dla socjalizmu, czy sojuszu ze Związkiem Radzieckim, tylko ze względów pedagogicznych. Przy pomocy takiej aluzji soldateska chciała pokazać opinii publicznej, że partia przestała się już liczyć. Oto wsadziliśmy za kratki I sekretarza i co? - Ani jeden głos nie podniósł się w jego obronie. Tedy RAZWIEDUPR i SB zgodnie administrują stanem wojennym, aż do roku 1984, kiedy to jesienią dochodzi między nimi do gwałtownego starcia, którego spektakularnym początkiem jest zamordowanie ks. Jerzego Popiełuszki. Kiedy okazało się, że zamordowali go trzej oficerowie SB: Piotrowski, Chmielewski i Pękala, gen. Kiszczak wystąpił w TV z rewelacją, że to morderstwo miało ugodzić w generała Jaruzelskiego. Nie wyjaśnił w jaki sposób, bo w końcu generałowi nic się nie stało; to ks. Popiełuszko został zamordowany - ale dawał do zrozumienia, że toczy się walka buldogów pod dywanem.

Co to za buldogi i o co walczą – tego już nie powiedział, ale i tak wszystko wyjaśniło się już w maju 1985 roku, kiedy to ze wszystkich stanowisk został zdymisjonowany gen. Mirosław Milewski. Był on postacią bardzo reprezentatywną dla SB; w UB był chyba od urodzenia, a jeśli nie, to od 1945 roku, kiedy to wstępuje na widownię dziejową, jako wywiadowca PUBP w Augustowie. Podejrzewam, że już wtedy mógł zostać seksotem NKWD, na co wskazywałby przebieg jego kariery; kończy ja w stopniu generała milicji na stanowisku ministra spraw wewnętrznych – jeśli chodzi o pion bezpieczniacki, a jeśli chodzi o pion partyjny – na stanowisku członka Biura Politycznego KC – i z tych stanowisk zostaje zdymisjonowany, co świadczy, iż w tej wojnie, którą z dzisiejszej perspektywy możemy nazwać I wojną o inwestyturę, SB została rozgromiona przez RAZWIEDUPR, który w związku z tym w drugiej połowie lat 80-tych, był absolutnym hegemonem na tubylczej scenie politycznej – jeśli, ma się rozumieć, nie liczyć Sowieciarzy.

Dlaczego doszło do tej wojny? Najwyraźniej do wiadomości RAZWIEDUPR-a i SB musiało dotrzeć, że Sowieciarze przygotowują manewr ucieczki do przodu. Od początku lat 80-tych polityczny porządek jałtański zaczął się rozsypywać, co skłoniło ich do refleksji, czy bronić go za wszelką cenę, czy też wykonać manewr ucieczki do przodu, polegający na tym, by zaproponować Amerykanom wspólne ustanowienie w Europie nowego porządku w miejsce rozsypującego się porządku jałtańskiego. Gdyby Amerykanie ofertę przyjęli, to tego nowego porządku nie trzeba by przed nikim bronić, co pozwoliłoby na skierowanie sił na inne cele. W tej sytuacji RAZWIEDUPR i SB zorientowały się, że kto będzie przekładał te nowe ustalenia w naszym bantustanie, ten nie tylko zostanie najukochańszą duszeńką obydwu gwarantów nowego politycznego porządku, ale będzie miał tutaj ostatnie słowo, czyli „waadzę”. A „waadza”, to konfitury, to możliwość maczania pyska w melasie, to – jak mówi poeta - „tytuły, forsa, włości”. Zatem trzeba było tę kwestię rozstrzygnąć zawczasu, zanim rozstrzygnie się ona między głównymi graczami.

I rzeczywiście – w marcu 1985 roku na spotkaniu w Genewie Michał Gorbaczow przedstawił prezydentowi Ronaldowi Reaganowi propozycję traktatu rozbrojeniowego, który wszelako był tylko pretekstem dla oferty ustanowienia nowego porządku politycznego w Europie, który zastąpiłby rozsypujący się porządek jałtański. Oferta została przyjęta, o czym świadczyły doroczne, cykliczne spotkania obydwu przywódców. W 1986 roku spotkali się na Islandii, w 1987 roku – w Waszyngtonie, w 1988 roku – w Moskwie, a w 1989 roku, kiedy zmienił się prezydent USA, nowy prezydent, Jerzy Bush - ojciec – przyjął M. Gorbaczowa na okręcie w pobliżu Malty na Morzu Śródziemnym. I już po spotkaniu w Reykjaviku wyjaśniło się, że istotnym elementem nowego porządku będzie ewakuacja imperium sowieckiego ze Środkowej Europy. Toteż choć w 1986 roku socjalizm jest jeszcze najlepszym ustrojem na świecie ze Związkiem Radzieckim na czele, to już wokół przedsiębiorstw państwowych zaczynają pojawiać się spółki nomenklaturowe. Wiadomo bowiem, że jeśli Sowieciarze się wycofają, to ten ustrój, jakiego świat nie widział, nie przetrwa ani dnia dłużej, choćby dlatego, że nikt już nie da na to pieniędzy. A w nowym ustroju, jaki by on tam nie był, na pewno nie będzie liczyła się już znajomość Marksa i Lenina na wyrywki, tylko stan posiadania. Nie spółka „Marks i Engels” tylko „Marks & Spencer”.

No ale jak ten stan posiadania zgromadzić, skoro nie ma innego majątku, jak tylko państwowy? Ano, to trzeba zacząć rozkradać majątek państwowy pod osłona „surowych praw stanu wojennego” - i to właśnie robiły spółki nomenklaturowe. Nie tylko zresztą one, bo one były przeznaczone dla nomenklaturowców drobniejszego płazu. Dla większych kaliberów były lepsze konfitury, np. w postaci Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Państwo na nielegalny wykup długów na międzynarodowym rynku finansowym przeznaczyło 1 700 mln dolarów. Długi wykupiono, a jakże, ale tylko za 60 mln dolarów, zaś 1640 mln dolarów gdzieś się rozeszło. Konkretnie – trafiło do „starych rodzin”, jakie właśnie były zakładane. Nazywało się to uwłaszczeniem nomenklatury, które stanowiło jeden z systemowych nurtów przygotowań do transformacji ustrojowej.

Drugim systemowym nurtem była selekcja kadrowa w strukturach podziemnych. Pewne wiadomości na ten temat czerpiemy z notatek z rozmów Jacka Kuronia z płk SB Janem Lesiakiem, za pośrednictwem którego Jacek Kuroń przedstawił RAZEWIEDUPR-owi polityczną ofertę, by w zamian za dyskretną pomoc RAZWIEDUPR-a w wyeliminowaniu z podziemnych struktur tzw. „ekstremy”, udzielić mu gwarancji zachowania pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych i zachowania tego, co sobie teraz kradnie. Gdyby Jacek Kuroń z taką propozycją wystąpił w 1982 lub 1983 roku, to płk Lesiak, jeśli naturalnie byłby w dobrym humorze, mógłby co najwyżej zapytać: panie Jacku, od kiedy ma pan te objawy? - ale w 1986 roku to już była oferta serio. W tej sytuacji wypada wyjaśnić kwestie terminologiczne: w czyim imieniu Jacek Kuroń tę ofertę składał, co to była ta „ekstrema” którą chciał wymiksować i dlaczego? Otóż Jacek Kuroń był wybitnym przedstawicielem „lewicy laickiej”, czyli dawnych stalinowców, którzy w różnych okresach i z różnych przyczyn, nie wyłączając rasowych, pokłócili się z partią, a nawet wystąpili przeciwko niej, tworzą jeden z dwóch nurtów tzw. „opozycji demokratycznej” w Polsce.

Bo drugim nurtem to była właśnie „ekstrema”, czyli środowiska i ludzie nawiązujący do niepodległościowej tradycji II RP, do tradycji Armii Krajowej, w związku z czym między „lewicą laicką” i „ekstremą” panowało napięcie i brak zaufania, bo „ekstrema” doskonale pamiętała, jak „lewica laicka” w latach 40-tych i 50-tych ja mordowała i prześladowała na wszelkie możliwe sposoby. I to był jeden powód dla którego „lewicy laickiej” zależało na wymiksowaniu „ekstremy” przy pomocy RAZWIEDUPR-a. Drugi powód można wydestylować z pretensjonalnej, żeby nie powiedzieć – pretensyjonalnej publicystyki Adama Michnika. Ten destylat przybiera postać charakterystycznego rozumowania: walczymy z komuną. Dlaczego? Bo komunizm jest zły. A dlaczego on jest zły, ten komunizm? Bo on, ten komunizm, tłumi każdą formę spontanicznej ludzkiej aktywności. To akurat prawda; komunizm taki właśnie jest. Ale skoro tak, to komunizm nie jest zły absolutnie. Bo tłumi on wprawdzie te szlachetne formy spontanicznej ludzkiej aktywności, ale ponieważ tłumi wszystkie, to tłumi również te nikczemne formy spontanicznej aktywności. A według „lewicy laickiej”, która wobec historycznego narodu polskiego nigdy nie pozbyła się poczucia pewnej obcości, w mrocznych zakamarkach duszy narodu polskiego drzemią straszliwe demony ksenofobii i antysemityzmu. I dopóki komunizm tłumi wszystkie formy spontanicznej aktywności ludzkiej, to te demony pozostają na uwięzi. No ale my przecież z komunizmem walczymy, ba – kto wie, czy lada dzień z nim nie wygramy! I co wtedy? Ano, wtedy już nikt niczego nie będzie tłumił i te demony wyjdą na powierzchnię, do czego w żadnym razie dopuścić nie wolno! Łatwo powiedzieć: nie wolno – ale jak to zrobić? Ano, jak nie wiadomo, jak to zrobić, to trzeba się poradzić tych, co tłumili; przecież oni wiedzą, jak to się robi. I tak narodziła się idea rozmów „okrągłego stołu”, a potem nawet swoisty foedus między „lewicą laicką” a „człowiekami honoru”. Wreszcie trzeci powód wynikał stąd, że chociaż RAZWIEDUPR wprawdzie miał za złe „lewicy laickiej”, że się zbisurmaniła, to przecież wiedział, ze mimo to serce ma tam, gdzie się należy, toz naczy – po lewej stronie. A „ekstrema”? A „ekstrema” nie ma serca ani po lewej, ani po prawej stronie! Więc o czym z nią rozmawiać, skoro nic się z nia nie da uzgodnić? Toteż trzeba było ja wymiksować.

Zarówno jeden systemowy nurt przygotowań do transformacji ustrojowej, w postaci uwłaszczenia nomenklatury, jak i nurt drugi, w postaci selekcji kadrowej w podziemiu, udały się w stu procentach. O ile pierwsza Solidarność powstawała o dołu do góry, to ta druga – od góry do dołu. Wszystko było pod kontrola, łącznie z przewodniczącym Wałęsą, naszym Kukuńkiem. Ale oprócz tych dwóch nurtów systemowych, pojawił się nurt trzeci – prywatnych przygotowań do transformacji ustrojowej. Bezpieczniacy są wprawdzie ludźmi głęboko zdemoralizowanymi, ale inteligentnymi i sprytnymi. Toteż myślę, że wielu z nich, a może nawet wszyscy, postawili sobie pytanie: Sowieciarze się wycofają, a ja co? Jaką mam polisę ubezpieczeniowa na wypadek, gdy Sowieciarzy już nie będzie, a czyjś nieubłagany palec wskaże na mnie i powie: to on wszystkiemu winien, na powróz go! Kto mnie wtedy obroni, kto za mną stanie? A ponieważ są sprytni, to się domyślili, że jak Sowieciarze się ewakuują, to prędzej czy później i raczej prędzej niż później, nastąpi odwrócenie sojuszy. No to po co czekać na odwrócenie sojuszy, to już teraz, zawczasu trzeba się przewerbować do przyszłego sojusznika i on nie da mi, jako swemu agentowi, zrobić krzywdy.

I tak się stało; jedni przewerbowali się do Amerykanów, inni – do niemieckiej BND, jeszcze inni – do izraelskiego Mosadu, a jeszcze inni zostali przy GRU, bo „nie zmienia się koni podczas przeprawy”. W rezultacie Polska zaczęła by penetrowana przez obce państwa na wylot i trzy metry w głąb ziemi [głębiej Redaktorze: pokłady węgla, metali ciężkich, miedzi... md] , a ponieważ te powiązania reprodukują się w kolejnych pokoleniach ubeckich dynastii, w Polsce ukształtował się polityczno-bezpieczniacki triumwirat w postaci Stronnictwa Ruskiego, Stronnictwa Pruskiego i Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego. Rządzą one naszym nieszczęśliwym krajem za pośrednictwem swoich politycznych ekspozytur – i dlatego podjęta 4 czerwca 1992 roku próba ujawnienia agentury w strukturach państwa się nie powiodła. Konsekwencje tamtej porażki trwają do dzisiaj, ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Toteż bez zdziwienia wysłuchałem rewelacji pana ministra Mariusza Kamińskiego, jak to „służby”, czyli bezpieczniackie watahy, przez ostatnie 8 lat robiły, co tylko chciały. Jakże miały nie robić, skoro premieru Tusku, któremu „służby” zorganizowały Platformę Obywatelską (generał Gromosław Czempiński publicznie wspominał w swoim czasie, ile to rozmów i bliskich spotkań III stopnia musiał odbyć, by doszło do utworzenia Platformy Obywatelskiej), nie udało się od nich wyemancypować, chociaż próbował to uczynić wiosną 2008 roku, inspirując aresztowanie Petera Vogla? Ten Peter Vogel, z porządnej ubeckiej familii, tak naprawdę nazywał się Piotr Filipczyński i w latach 70-tych został skazany za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem na 25 lat więzienia, ale w roku 1983, na przepustkę z więzienia wyjechał do Szwajcarii, gdzie pod nazwiskiem Peter Vogel został znanym finansistą. Co to były za finanse – na to snop światła rzuca artykuł, jaki ukazał się w początkach 1996 roku w tygodniku „Wprost” o tym, jak to PZPR przez co najmniej 18 lat lokowała w szwajcarskich bankach obce waluty kradzione z przedsiębiorstwa „eksportu wewnętrznego” PEWEX, specjalnie w tym celu utworzonego. Z lat 1988-1989, kiedy dyrektorem PEWEXU był Marian Zacharski, który dostał to stanowisko na otarcie łez po uwolnieniu go z amerykańskiego wiezienia w rezultacie wymiany na amerykańskiego agenta, autorzy mieli dane ścisłe, a z lat poprzednich – tylko szacunkowe. Otóż w latach 1988-89, PZPR wykorzystała 800 zezwoleń dewizowych NBP (bo każdy transfer dokonywał się na podstawie zezwolenia dewizowego), więc musiała realizować więcej, niż jedno dziennie. A oto przykładowy transfer z jednego dnia: 22 mln franków szwajcarskich i 750 tys. USD.

I tak dzień w dzień przez co najmniej 18 lat! Kto nadzoruje ten Sezam, kto i jaki robi użytek z tych pieniędzy – ani wiesz! Wracając tedy do premiera Tuska, to chciał on przy pomocy Vogla trochę się od swoich opiekunów wyemancypować. Ci jednak, kiedy aresztowany Vogel zaczął ujawniać wstydliwe zakątki, sprokurowali premieru Tusku aferę hazardową. I chociaż potem okazało się, że żadnej afery „nie było” to jednak premier Tusk dostał szlaban na kandydowania na prezydenta i kto wie, jakby się ta przygoda skończyła, gdyby nie Nasza Złota Pani, która w Donaldzie Tusku dlaczegoś sobie upodobała. Dała mu nagrodę Karola Wielkiego, co było poważnym ostrzeżeniem dla wszystkich, że kto teraz podniesie rękę na Donalda Tuska, będzie miał do czynienia z Naszą Złotą Panią. Tedy wszelkie szykany ustały jakby ręką odjął bo każdy zrozumiał, że żarty się skończyły tym bardziej, iż wtedy nasz nieszczęśliwy kraj znajdował się pod niepodzielną kuratelą niemiecką w ramach politycznego porządku lizbońskiego, ustanowionego ostatecznie podczas dwudniowego szczytu NATO 19-20 listopada 2010 roku w Lizbonie, gdzie proklamowane zostało strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. Ale nie tylko Donald Tusk pozostawał pod bezpieczniacką kuratelą. W jego przypadku jeszcze zachowywane były jakieś pozory, podczas gdy za rządów pani Kopacz, ówczesna minister spraw wewnętrznych, pani Teresa Piotrowska z frakcji psiapsiółek naszej klempy, już drugiego dnia po nominacji zrzekła się nadzorowania tajnych służb, chociaż ustawa o ministrze spraw wewnętrznych nie zmieniła się nawet na jotę. A czyż wcześniej było inaczej? Któż nie pamięta nocnej wizyty ministra spraw wewnętrznych w rządzie premiera Jarosława Kaczyńskiego, pana Janusza Kaczmarka na 40 piętrze hotelu Marriott w Warszawie, gdzie składał on meldunek dzienny swemu prawdziwemu zwierzchnikowi w osobie pana Ryszarda Krauzego?

Więc nic dziwnego, że i teraz, kiedy po międzynarodowej konferencji naukowej „Most”, jaka odbyła się w Warszawie 18 czerwca ub. roku, WSI, których, jak wiadomo, „nie ma”, czyli stare kiejkuty, zostały przez Amerykanów wpisane na listę „naszych sukinsynów”, wskutek czego mamy II wojnę o inwestyturę, chociaż pan minister Kamiński w ramach „audytu” pryncypialnie napiętnował samowolki ABW i innych bezpieczniackich watah w okresie minionym, przecież z inicjatywy rządu przyjęty został projekt ustawy antyterrorystycznej, w ramach której właśnie Abewiakom przyznano przywilej koordynowania poczynań wszystkich bezpieczniackich watah? Najwyraźniej Prezes Kaczyński, który z punktu widzenia potrzeb amerykańskiej polityki we wschodniej Europie jest znacznie wygodniejszy od Platformy, bo nie tylko nie trzeba go ekscytować przeciwko złemu ruskiemu czekiście Putinowi, tylko sam się nakręca i w dodatku – za darmo, a poza tym, nie wloką się za nim jakieś niemieckie ogony, widząc, że wojskówka naprawdę próbuje wysadzić go w powietrze, zorganizowaniem „audytu” przekazał jej poważne ostrzeżenie: dotychczas wprawdzie kopaliśmy się, ale nie wyżej, jak po kostkach, w ramach niepisanej konstytucyjnej zasady: my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych – ale skoro tak, to mogę kopnąć was wyżej, znacznie wyżej, a to będzie bolało. Z jednej strony taki kij – ale z drugiej – marchewka. Oto okazało się, że wprawdzie słynny „zbiór zastrzeżony”, jaki WSI przekazały Instytutowi Pamięci Narodowej będzie „ujawniony”, ale o zakresie tego ujawnienia będą w ostatecznym rachunku decydowały „służby” wedle swego uznania, no a poza tym – nikt nawet nie piśnie o uchyleniu ustawy nr 1066 o „bratniej pomocy”. Toteż nic dziwnego, że po machnięciu kijem podczas sejmowej debaty na temat „audytu”, polityczne ekspozytury Stronnictwa Pruskiego, Stronnictwa Ruskiego oraz Nowoczesna, której jeszcze WSI nie zdążyło przedstawić przydziału, milczą jak zaklęte, podobnie jak „Bolek” naszych czasów w osobie pana Kijowskiego, filuta „na utrzymaniu żony”, bo jeszcze nie wiedzą, czy II wojna o inwestyturę zakończy się kolejną eskalacją z udziałem Unii Europejskiej, to znaczy – Niemiec no i oczywiście Żydów, czy też wesołym oberkiem, w postaci „kompromisu” z przypominającym nadętą purchawę panem Rzeplińskim, któremu Niemcy za dobre sprawowanie właśnie nadali tytuł doktora honoris causa.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.