Żebyśmy się wzajemnie pozabijali... | |
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz | |
22.07.2016. | |
Żebyśmy się wzajemnie pozabijali...
Stanisław Michalkiewicz http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3700 Felieton • tygodnik „Najwyższy Czas!” • 22 lipca 2016 No to doczekaliśmy się! Wreszcie Warszawa została „stolicą świata” - a w każdym razie taki komentarz usłyszałem z telebimu ustawionego na Skwerze Kościuszki w Gdyni, dokąd akurat pojechałem w interesach. Jakiś pan nie mógł się nacieszyć tym radosnym faktem; Warszawa jest stolicą świata! A dlaczego? To chyba jasne! Dlatego, że naszą stolicę odwiedził prezydent Obama, Nasz Najważniejszy Sojusznik, w otoczeniu 300-osobowej świty. Tak samo musiał czuć się horodniczy z komedii Gogola, kiedy do jego miasteczka przybył rewizor iz Pietierburga. Zgodnie z najwyższym nakazem prezydent Obama obsztorcował pana prezydenta Dudę z powodu paroksyzmów, jakim poddawany jest Trybunał Konstytucyjny z filarem naszej młodej demokracji „Bo Berman oraz Minc Hilary, ludowej władzy dwa filary, leżą strzaskane Gnoma ręką i nawet im nie wolno jęknąć!” - panem prezesem Andrzejem Rzeplińskim, który teraz już na pewno awansuje na kolejny nasz „skarb narodowy”. Jak pamiętamy, pani Magdalena Albright obdarzyła nasz mniej wartościowy naród tubylczy aż dwoma skarbami narodowymi w osobach „drogiego Bronisława”, czyli pana prof. Bronisława Geremka i Władysława Bartoszewskiego. Tak się jednak złożyło, że pan prof. Geremek, chociaż, jak powiadają, był szczęśliwy aż do ostatniej chwili życia, przeniósł się na łono Abrahama, podobnie zresztą, jak Władysław Bartoszewski, będący honorowym obywatelem Izraela. W rezultacie nasz mniej wartościowy naród tubylczy został pozbawiony skarbów narodowych i tę bolesną lukę koniecznie trzeba jakoś wypełnić. Kult prezydenta Lecha Kaczyńskiego na nic się tutaj nie przyda, bo on też już nie żyje, a nasz mniej wartościowy naród tubylczy potrzebuje skarbów żywych, z którymi mógłby obcować, chociaż niekoniecznie fizycznie, i w ogóle – którymi mógłby się nacieszyć. Ciekawe, czy szczyt NATO podejmie w tej sprawie jakieś decyzje, czy też będziemy musieli poczekać do 13 lipca, kiedy to w Brukseli zbierze się Rada NATO-Rosja – bo rozumiem, że nie zbiera się ona dla jakichś krotochwili, tylko, żeby ustalić, co i jak. W oczekiwaniu na te ustalenia, możemy wykorzystać czas darowany na poruszenie innych zagadnień, które w obliczu chwilowej stołeczności Warszawy zeszły na plan dalszy, ale które wkrótce odżyją w postaci bolesnego powrotu do rzeczywistości. Bolesnego w sensie dosłownym, bo chodzi oczywiście o ochronę zdrowia. Jak wiadomo, strajk pielęgniarek został tylko „zawieszony”, a skoro tak, to prędzej, czy później się odwiesi, a jakby tego było mało, to demonstrowali również młodzi lekarze, domagając się wyższych wynagrodzeń. Pisałem o tym w felietonie pod tytułem „Poproszę pieczywko!” przeznaczonym dla „Polski Niepodległej”, po którym otrzymałem od Czytelników trochę listów, z których jeden wydaje mi się wart zacytowania. Autor listu jest lekarzem, od kilkunastu lat kierującym dużą przychodnią – innych danych nie podaję, bo umożliwiłyby jego identyfikację. Pisze on tak: „Kieruję przychodnią (…) od kilkunastu lat, pamiętam i Kasy Chorych a na co dzień mam wymuszony kontakt z funduszem. O ile za czasów Kas można było z kimś nawiązać jaki taki kontakt myślowy, o tyle teraz jest to niemożliwe. Od kilku lat wysokość kontraktu systematycznie spada, wyimaginowane wymagania NFZ rosną, musimy ograniczać czas pracy lekarzy do tej pracy chętnych, kolejki systematycznie rosną, ale musimy sprawozdawać na bieżąco ich długość i to, jak na razie w trzech konfiguracjach. Pacjent dla swojego dobra, może się przez internet dowiedzieć, ile miesięcy lub lat będzie musiał czekać na wizytę u lekarza czy na przyjęcie w szpitalu. Zdecydowana przewaga formy nad treścią. Z uwagi na postępującą informatyzację służby zdrowia NFZ sprawdza pojedyncze wizyty u lekarzy sprzed 10 lat. Kary, jakie spadają na przychodnie, dalej na poszczególnych lekarzy, są horrendalne. Lekarka z naszej przychodni musiała zapłacić i zapłaciła 90 tys. złotych. Odwoływaliśmy się do wszystkich świętych i nic. Autorytety moralne, profesorowie medycyny nabrali wody w usta i nikt jej nie pomógł. NFZ jest instytucją bardzo dużą i rozgałęzioną, zatrudnia bardzo dużo ludzi w tym wielu, którzy słysząc „dobro pacjenta” nie wiedzą, o czym mowa. Aktywność NFZ nieco osłabła po zmianie rządu, w obawie przed likwidacją. Nigdy nie miałem ambicji myślenia o służbie zdrowia globalnie lecz tylko z perspektywy przychodni. Niewątpliwie w tym tzw. systemie jest za mało pieniędzy, to, o czym pan pisze, za dużo jest pośredników, zła jest wycena punktowa wizyt i procedur, co powoduje niepotrzebne kolejne wizyty, aby lekarz „uzbierał” odpowiednią liczbę punktów, co się przekłada na pieniądze, za które, póki co, każdy z nas żyje. Pacjent w tym wszystkim ginie, w tabelkach, taryfikatorach, jest „nośnikiem punktów”. I tak żiwiom! Przed laty, gdy wprowadzano reformę, prof. Eugeniusz Dziuk, komendant szpitala na Szaserów, powiedział nam (…): „Koledzy, za kilka tygodni wchodzi w życie reforma służby zdrowia. W dwóch słowach podam kolegom jej dwie zasady. Pierwsza – żebyśmy się wzajemnie pozabijali i druga – żeby jak największą część kosztów przerzucić na pacjenta, nie mówiąc mu o tym.” Jak na razie sprawdza się co do joty.” Jak pamiętamy, reforma ochrony zdrowia była jedną z wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Buzka. Przyświecało jej hasło, by „pieniądze szły za pacjentem”. Może i idą, ale w takiej odległości, że wszelki, nie tylko wzrokowy kontakt, został już dawno, a właściwie od samego początku, zerwany. Ale bo też przychylenie pacjentom nieba było tylko deklarowanym celem tej reformy, podobnie jak i pozostałych trzech wiekopomnych reform. Jak bowiem wiadomo, reformy mają dwojakie cele: deklarowane i rzeczywiste. Cele deklarowane tym się różnią od rzeczywistych, że – po pierwsze – są patetyczne, ale – po drugie – mogą się pojawić, albo nie. Z reguły się nie pojawiają. Natomiast cele rzeczywiste tym się charakteryzują, że MUSZĄ się pojawić i to NATYCHMIAST. W przypadku czterech wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Buzka celem rzeczywistym było skokowe zwiększenie liczby synekur w sektorze publicznym, co oczywiście pociągnęło za sobą kolejny skutek w postaci skokowego wzrostu kosztów funkcjonowania państwa. W rezultacie wszystkie te reformy – bo reforma ochrony zdrowia była reformowana za rządów premiera Leszka Millera, który w miejsce Kas Chorych wprowadził Narodowy Fundusz Zdrowia – bo inaczej nie mógł wysadzić z synekur osób ulokowanych tam przez rząd koalicji AWS-UW, a musiał, to znaczy – a chciał ich wysadzić, żeby zrobić miejsce dla własnych faworytów. Już dotychczasowa historia reformowania sektora ochrony zdrowia pokazuje, że dobro pacjentów było tylko pretekstem dla zabezpieczenia interesów zaplecza administrujących naszym nieszczęśliwym krajem politycznych i zwyczajnych gangów. Te gangi kontrolują niezależne media głównego nurtu, podobnie jak sektor edukacyjny, wskutek czego ludzie od kołyski do grobu poddawani są propagandowej obróbce, która ma wbić im do głowy, że ochrona zdrowia MUSI być organizowana przez PAŃSTWO, czyli biurokrację. To ona narzuca swoje pośrednictwo między pacjentem, jako nabywcą usługi medycznej, a jej rzeczywistymi producentami, to znaczy – lekarzami i pielęgniarkami, a to narzucone pośrednictwo podwaja koszty usług medycznych. Rezultat jest przedstawiony w zacytowanym liście Czytelnika i przybiera postać Narodowego Programu Eutanazji. Podczas licznych spotkań, kiedy mówiłem o ubezpieczeniach społecznych, zwracałem uwagę, że – podobnie jak wszystkie inne ubezpieczenia – są one rodzajem zakładu. Obywatel zakłada się z ZUS-em, że będzie żył długo, a ZUS zakłada się z obywatelem, że ten będzie żył krótko. Warto zwrócić uwagę, że ZUS, zainteresowany, żeby obywatele żyli krótko jest agendą państwową, a państwo ma bardzo wiele instrumentów, żeby taki cel osiągnąć i wcale nie musi o nich obywateli informować. Przeciwnie – nawet nie powinien, zgodnie z tym, co śpiewał przed laty Wojciech Młynarski: „po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy!” Przy okazji szczytu NATO w Warszawie bardzo dużo mówiono o zagrożeniach, nie tylko z południa Europy, ale przede wszystkim – ze strony Rosji. Nasz nieszczęśliwy kraj naprężył amerykańskie muskuły w postaci „rotacyjnej obecności” czterech batalionów. Nie ulega wątpliwości, że zimny ruski czekista Putin na takie dictum natychmiast się zreflektuje i zacznie nas szanować, jak przystało na kraj, którego stolica stała się – co prawda tylko na dwa dni, niemniej jednak – stolicą świata. Czy jednak koncentrując naszą uwagę na zagrożeniach płynących od zimnego ruskiego czekisty Putina, nie bagatelizujemy jednocześnie zagrożeń płynących z Narodowego Programu Eutanazji, przeciwko któremu nikt nie wymyślił żadnego remedium? Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”. |