Pieróg. Pamiętny początek roku szkolnego 1 września 1988r. w Poznaniu.
Wpisał: Małgorzata Musierowicz   
31.08.2016.

Pieróg. Pamiętny początek roku szkolnego 1 września 1988r. w Poznaniu.

 

Małgorzata Musierowicz, „Brulion Bebe B.” [z cyklu Jeżycjada”]

 

Posępne poniemieckie gmaszysko o mrocznych kory­tarzach i salach jak pieczary tego ranka z lekka ożyło. Chłopcy i dziewczyny. opaleni, jeszcze weseli, jeszcze bez śladu stresu szkolnego, odziani przepisowo w biel i granat, oraz ich zniechęceni nauczyciele, pani pedagog, pani wi­cedyrektor, opiekun szkolnego koła TPPR, pani woźna i szereg innych niezbędnych osób - cała ta chmara wypeł­niała ożywionym brzękiem kolosalny ul liceum numer pięt­naście, choć oczywiście nikt się nie łudził, że rozpoczęty właśnie rok szkolny przyniesie cokolwiek poza udręką, strachem i nudą - na przemian lub równocześnie.

Tuż przed ósmą powiew niechęci przeszedł przez tłum, zgromadzony w dolnym hallu: dyrektor Pieróg, godny i na­dęty, przemieszczał się jak kombajn wśród rozchylających się łanów młodzieży. Jego łysina pałała wewnętrznym ogniem, ołowiane kulki oczu, wciśnięte w żółtawe obrzęki, strzelały uważnymi spojrzeniami, a wokół pełnych ust igrał - jak zwykle - uśmiech wyższości. Tuż za tym ko­losem pomykała wicedyrektor Jedwabińska - ładna i mło­da, uczesana w kok tak ciasny, że zdawał się ściągać w tył skórę twarzy i napinać nieznośnie jej rysy.

Uczniowie, stojący na skraju dyrektorskiej trasy, kłania­li się pokornie. Ci stojący dalej odwracali wzrok. Ci pod ścianami robili małpie miny, wywalali jęzory, pozorując odruchy wymiotne, i przewracali oczami, względnie wier­cili sobie palcem dziurkę w skroni.

Dyrektor Pieróg był tego całkowicie świadom.

   Ołowiany jego wzrok sięgał po samiutkie ściany i prze­nosił do zwojów mózgowych wierne podobizny małpu­jących i wywalających, wymiotujących i przewracających, a zwłaszcza tych, co wiercili. Żaden z objawów dezapro­baty nie umknął jego uwadze - i żaden nie wytrącił go z ociężałego spokoju. Dyrektor nauczał w liceum numer piętnaście takiego wdzięcznego przedmiotu, jakim jest fizyka, dzięki czemu jego możliwości odwetu były prak­tycznie nieograniczone.

   Idąc wśród łanów młodzieńczych główek, Pieróg odczuwał głęboką satysfakcję pedago­ga, który wie, że prędzej czy później dostanie w swoje ręce każdego spośród tych krnąbrnych typów. Uczucie to, jak też wdychana od lat tylu atmosfera szkolna, szeregi białych bluzeczek, ukochane gablotki i tablice, napawa­ły go poczuciem błogości i bezpieczeństwa, jakim zaw­sze napawają człowieka rzeczy i okoliczności dobrze zna­jome.

Jednakże przy zakręcie długiego korytarza w tę symfonię bodźców pozytywnych wdarł się znienacka przykry dyso­nans. Oto z potężnej belki, łączącej konstrukcję schodów ze ścianą, zwisał jakiś krępy kształt i zajmował część prze­strzeni na trasie wiodącej od tablicy z portretem patrona szkoły do sekretariatu. Zwisał i dyndał, dyndał i przebie­rał pokracznie grubymi nogami w pasiastych skarpetach, a na domiar wszystkiego wydawał tubalne okrzyki, których treści Pieróg chwilowo nie pojął, ale które natychmiast, w porywie intuicji dyrektorskiej, zaczął podejrzewać o nie­bezpieczne i wywrotowe treści.

Pieróg zatrzymał się złowieszczo tuż pod parą wierzga­jących wojskowych butów z fosforyzującymi różowo sznu­rowadłami. Zatrzymał się - i nawet nie podniósł głowy. Wiedział, że ciało zwisające prędzej czy później zwisać przestanie, bo się zmęczy albo że zadziała tu czynnik psy­chologiczny i ciało zostanie wprawione w niepewność, przy czym zapewne przemówi.

Mądrość i intuicja pedagogiczna nie zawiodły go.

- Obalcie mury, bracia! - zawyło ciało zwisające. ­-Obalcie mury!

   Magister Jedwabińska za plecami Pieroga wydała z siebie

spazmatyczne westchnienie.

   - Spokojnie, koleżanko - uspokoił koleżankę Pieróg. I słusznie.

Zwisający na wyciągniętych ramionach kształt oberwał się nagle i z soczystym plaśnięciem gumowych podeszew wylądował na kamiennych płytach posadzki.

   Przed dyrektorem stała istota ludzka wolna od konwencji jak żadna inna.

Cała szkoła wstrzymała dech.

Pieróg zlustrował Bernarda od stóp do głów.

- Która klasa? - spytał lodowato, a od pytania tego, tyle już razy przezeń zadawanego w murach tej uczelni, większość uczniowskich pleców pokryła się odruchowo gęsią skórką.

Cisza.

Bernard z wesołym zainteresowaniem popatrzał Piero­gowi prosto w twarz.

   - Zawisnę wzrokiem na twych ustach, chcesz? - zapro­ponował przyjaźnie.

   Straszna cisza.

Jęk koleżanki Jedwabińskiej, który, rzecz dziwna, za­brzmiał jak stłumiony, znerwicowany chichot, wyrwał dy­rektora ze stanu osłupienia.

- Pytam, która klasa? - powtórzył.

- Klasa? - zdziwił się Bernard życzliwie. - Która klasa?

- To ja pytam, która klasa.

- Jakże chętnie bym ci, bracie, odpowiedział, która klasa, ale sam nie wiem, która klasa - wyjaśnił mu ciepło Bernard, oglądając z bliska dygnitarskie oblicze, jak cenny relikt epoki, która właśnie odchodzi. - Społeczna? Inwa­lidzka? Zawodowa? Jeśli mam całkowicie szczerze określić moje uczucia to muszę wyznać, że sam nie jestem pe­wien, do której klasy należę, a nawet - czy w ogóle kie­dykolwiek należałem do jakiejkolwiek, gdyż, jako istota wolna od konwencji, unikam jak ognia przynależności do czegokolwiek, chyba że masz, bracie, na myśli klasę szkolną.

- Tak - rzekł Pieróg, który już na początku przemowy Bernarda poczerwieniał jak przed atakiem apopleksji, a obe­cnie wyglądał jak w trakcie ataku. - To właśnie mam na myśli, nieprawda. Która klasa?

Bernard zaśmiał się i ojcowskim gestem położył Piero­gowi rękę na ramieniu.

 - Posłuchaj, mężczyzno z podbródkiem - powiedział. ­Przynależności do klas szkolnych również unikałem, jak ognia. Było to jednak w swoim czasie. Dziś, nie jestem pe­wien, ale gdyby mi kto zaproponował powrót do liceum ­cóż, zapewne uciekłbym z krzykiem człowieka słusznie roz­juszonego.

Tłum młodzieży gęstniał tak szybko, cicho i przerażająco, że Pieroga naszły klaustrofobiczne duszności. Może dla­tego poczuł się jak w koszmarnym śnie. Strużka potu spły­nęła mu po karku i w zawrotnym tempie zbiegła w dół po plecach. Dyrektor strząsnął z siebie - jak szczura - rękę Bernarda i niepostrzeżenie uszczypnął się w udo, żeby sprawdzić, czy rzecz rozgrywa się na jawie. Próba wyka­zała. że to nie był sen.

Odchrząknął.

- Nazwisko? - spytał rozkazująco.

- Żeromski - padła odpowiedź.

Pierogowi zmiękły kolana.

- Co - co - co?!...

   Tłum uczniów ryknął śmiechem.                          .

   - Żeromski, jak Boga najszczerzej kocham – zapewnił go Bernard z błękitną uczciwością w oczach. - Ale to nie ja napisałem te wszystkie bestsellery.

        W błysku intuicji dyrektorskiej Pieróg pojął, że dalsza wymiana zdań z brodatym indywiduum uwłacza jego dyrek­torskiej godności i nawet skończyć się może jakąś nie­bezpieczną porażką o historycznych wymiarach.

   - Co on tu robi?! - zwrócił się więc gniewnie do wice­dyrektor Jedwabińskiej.

   - Ja nie wiem, panie dyrektorze - odpowiedziała zgod­nie z prawdą wicedyrektor.

- Nic prostszego, istoto ludzka - wyjaśnił Bernard, ponownie kładąc Pierogowi dłoń na ramieniu, a dyrektor w przerażeniu swoim nawet jej nie strząsnął. - Odprowa­dzam po prostu mego ucznia i przyjaciela, który dziś wła­śnie, niestety, rozpoczyna naukę w tym odrażającym bu­dynku.

   - Który to?! - ryknął Pieróg, chłoszcząc wzrokiem wicedyrektor Jedwabińską.

   - Ja nie wiem, panie dyrektorze - odpowiedziała zgod­nie z prawdą nieszczęsna kobieta.

   - A, ten tam - machnął ręką Bernard. - Dambo, pokaż się.

Dambo się nie pokazał. Trzeci rząd uczniów, otaczają­cych scenę dramatu, w porywie uczniowskiej solidarności przycisnął poszukiwanego głową do podłogi.

- Jakoś go nie widzę - rzekł Bernard z roztargnie­niem. - Ach! - zauważył. - Ileż tu miłych, młodych twa­rzy. Serce rośnie. Co pan powie na tę blondyneczkę z ko­kardką?

- Tu Bernard, rozochocony ogólnym podziwem, szturchnął Pieroga łokciem, po czym przesłał blondyneczce czułego całusa.

- Nawiasem mówiąc, stary - zwrócił się nagle do Pieroga - ma pan zupełnie wytworne guziki.

Dyrektor Pieróg pomyślał, że chciałby się obudzić. Albo jakoś inaczej z tym skończyć. Niestety, nie miał absolutnie żadnego pomysłu. Jak przerwać tę koszmarną scenę, nie narażając na szwank swego autorytetu, a jednocześnie zachowując godność i pryncypia? Żeby przynajmniej ta Jedwabińska wyszła z jakąś inicjatywą, żeby przypomniała, że już minęła ósma albo coś w tym rodzaju...

Rzucił jej szybkie, znaczące spojrzenie. Może zrozumie.

- Och! - zrozumiała wicedyrektor Jedwabińska. - O, ach. Panie dyrektorze, telefon do pana.

   Co za ryk śmiechu!

Oddalając się pospiesznie ku sekretariatowi, Pieróg widział kątem oka zaczerwienione, zapłakane ze śmiechu, wyjące, rechoczące twarze, widział, jak wylęknieni do­tąd uczniowie poklepują się po ramionach i plecach, pa­dają sobie z kwikiem w objęcia lub trzymają się za brzuchy.

Pieróg obiecał sobie, że ta ich radość nie potrwa długo. Już po chwili stał przy mikrofonie radiowęzła, a jego głos, rozmnożony w kilkanaście fonicznych piorunów, grzmiał w każdym zakątku uczelni, nie wyłączając szatni i toalet:

- Uwaga! - Wszyscy uczniowie w dwuszeregu zbiórka! O godzinie ósmej piętnaście, prawda, każdy uczeń znajduje się w auli. - Tu Pieróg nabrał powietrza w płuca i powie­dział najbardziej dobitnie, jak umiał: - Rozpoczynamy nowy rok szkolny.