Pieróg. Wywiadówka i wybuch balonów.
Wpisał: Małgorzata Musierowicz   
05.09.2016.

Pieróg. Wywiadówka i wybuch balonów.

 

Małgorzata Musierowicz, „Brulion Bebe B.” [z cyklu Jeżycjada”]

 

[wrzesień 1988r. w Poznaniu, poprzedni fragment pod:

Pieróg. Pamiętny początek roku szkolnego 1 września 1988r. w Poznaniu. md]

 

 

Zgodnie z dyrektywami kobiety, którą czcił i podziwiał, Bernard zajął się organizowaniem sobie kostiumu na po­południowy występ. Pamiętał, że gdzieś, w głębi pudeł kar­tonowych po darach z Zachodu (w których to solidnych opakowaniach, wyproszonych. po kościołach, przewoził zazwyczaj z miejsca na miejsce swój stan posiadania) ­że gdzieś tam powinny znajdować się dżinsy. Były to w ogó­le jedyne spodnie, jakie posiadał. Uporczywe noszenie kitelka pozostawało w dość ścisłym związku z faktem, że Bernardowi dotychczas się nie chciało rozpakować swo­ich rzeczy.

Jednakże, zdopingowany wymogami sytuacji, tego wła­śnie przedpołudnia dokonał porządków. Żmudna ta praca, polegająca na gmeraniu w kartonach pełnych puszek, tub, palet, buteleczek, zwojów płótna lnianego, teczek z grafi­kami i licznych albumów o sztuce, z których aż cztery trak­towały o Hieronimie Boschu - została uwieńczona powo­dzeniem. Dżinsy wreszcie się znalazły.

Natomiast z trzech koszul Bernarda dwie były zbrukane pokostem, który wylał się przez nieszczelną zakrętkę, ta trzecia zaś miała z przo­du, w miejscu bardzo widocznym, wonną plamę po sma­kowitych frytkach z ketchupem.

Bernard przejrzał więc swoje zasoby pieniężne, porozkła­dane również po kartonach, i zdecydował, że stać go spo­kojnie na kupno nowej, nobliwej, białej jak śnieg koszuli, która w korzystny sposób odświeży jego sylwetkę, nada jej pożądanej powagi i nawet - jak zakładał - onieśmieli nieco Pieroga.

Udał się do miasta, gdzie przeszedłszy wszystkie możliwe sklepy z konfekcją męską stwierdził, że nabycie rzeczy tak frymuśnej, jak biała koszula męska, jest całkowicie niemo­żliwe. Na wieszakach i stojakach widniały wszędzie jedna­kowe flanelowe ohydztwa w zielono-żółtą kratkę. Zarówno kolorystyka, jak i proporcje kratek, budziły w artyście in­stynktowną odrazę. Coraz bardziej zgnębiony przechodził od sklepu do sklepu, tracąc w błyskawicznym tempie na­dzieję. Jednakże w okolicy Rynku Jeżyckiego, tuż przed kinem "Rialto", w oknie wystawowym niedużego sklepiku, mieszczącego się w suterenie, błysnęło mu coś białego. Ożywiony nową nadzieją zstąpił po schodkach w dół, dotarł przed oblicze ekspedientki i w krótkich słowach wyraził swe pragnienia.

- Nie - odrzekła mu ona. - Białych nie ma.

A ponieważ Bernard upierał się nadal, że to, co wisi w oknie, stanowi przedmiot jego marzeń, Sprzedawczyni wyjaśniła mu, że rzecz, którą tam dostrzegł, jest bluzką damską z elanobawełny.

- Cóż, proszę pokazać - zażądał Bernard stanowczo. I ująwszy wręczoną mu sztukę odzieży, przyjrzał się jej dokładnie.

Była to w istocie bluzka damska, zaprojektowana dla damy o proporcjach nosorożca. Ponieważ jednak pozba­wiona była zapięcia, a wdziewało się ją przez głowę, Ber­nard uznał, że nie istnieje żaden widoczny dowód na to, iż wdzianko jest rodzaju żeńskiego. W dodatku, rzucający się w oczy rozmiar bluzki pozwalał mu żywić przekonanie, że przynajmniej raz w życiu koszula nie będzie go cisnęła pod pachami.

  - Biorę - zdecydował się. - Pakuj, istoto ludzka. Ile płacę?

  Sprzedawczyni, która gapiła się na niego z rozdziawio­nymi ustami, drgnęła i odrzekła:

- Bluzeczka jest przeceniona, proszę pana.

- Tym lepiej - rzekł Bernard z zadowoleniem.

- Pięć sześćset.

- Dziękuję - rzekł gorąco Bernard, po czym, odbie­rając paczkę po uregulowaniu rachunku, ujął dłoń ekspe­dientki i ucałował z wdzięcznością.

Wrócił do domu, wziął prysznic we wspólnej łazience (stojąc jak zwykle na czubkach palców, gdyż brzydził się cudzej wanny), następnie wszedł do swego pokoju i zamknął starannie drzwi od wewnątrz.

Usiłując nie patrzeć na panneau "Lumiere" wydobył z kąta dżinsy, zdjął ze sznurka wyprane skarpetki i zaczął się ubierać.

Czas był już wielki, zebranie miało się rozpocząć za pół godziny. Dopiąwszy spodnie, Bernard odświeżył się wodą kolońską "Brutal" i przystąpił do wdziewania bluzeczki.

Niemal natychmiast, po przełożeniu głowy przez otwór kołnierzyka, stało się dla niego jasne, że popełnił błąd. Bluzeczka z elanobawełny, sztywna już ze swej natury, usztywniona była dodatkowo stebnówkami. W dodatku posiadała, niestety, bardzo wyraźne dowody na to, że jest rodzaju żeńskiego. Były nimi, zaprojektowane z rozma­chem, dwa połączone pomieszczenia na biust nosorożca.

Bernard posiadał, owszem, rozłożystą klatkę piersiową, ale nie aż tak rozłożystą. Patrząc z góry na bluzeczkę dostrze­gał dwa wybrzuszające się, sztywne balony, które próżno by się starał przyklepać lub obciągnąć. Sytuacja wyglądała rozpaczliwie i beznadziejnie. Czas naglił, balony sterczały, a umysł Bernarda wyraźnie zaczynał gonić w piętkę. Już chciał się poddać i przeprosić swój wierny kitelek, gdy nagle myśl zbawienna przyszła mu do głowy: gumka! Wą­ziutka gumka koloru białego. Kąpiąc się niedawno, zauwa­żył ją w pudełku, które gospodyni, przez nieuwagę zapewne, zostawiła w łazience, a które od pamiętnego odkrycia gu­zików stanowiło dla Bernarda istny skarbiec pełen intere­sujących, cennych drobiazgów o nieodgadnionym prze­znaczeniu.

Niewiele myśląc, Bernard przycisnął oburącz balony do klatki piersiowej, wyszedł na palcach z pokoju i bez zbęd­nych skrupułów pożyczył sobie ponad pół metra gumki:

Ufał, że odda ją tegoż wieczora, po zebraniu, gdy tylko spełni ona swe zadanie. A zadanie to było proste: zwią­zana na bluzeczce w okrąg, na wysokości płuc, gumka skutecznie likwidowała dwa obmierzłe wybrzuszenia. Nie rzucała się przy tym w oczy, ze względu na podobny odcień bieli. Szczerze mówiąc, prawie jej nie było widać.

No, chyba żeby ktoś bardzo się już przyglądał.

Zadowolony, z uczuciem kolosalnej ulgi, Bernard przy­czesał włosy oraz brodę, skropił ją raz jeszcze wodą "Bru­tal" i podążył spiesznie do liceum numer piętnaście.

 

Im bardziej się zbliżał do posępnego gmaszyska, tym większe go ogarniało przygnębienie. W dodatku pogoda się popsuła - poszarzało, pochłodniało, a wiatr, który zrywał się raz po raz, by z szelestem pchać po chodniku stare gazety i opakowania po chrupkach kukurydzianych ­ten wiatr wzbudził w duszy Bernarda jakąś niedobrą me­lancholię. Zdawało mu się, że całe otoczenie z wolna na­biera głuchego, ciemnego kolorytu, a kiedy się zatrzymał przed złowrogim budynkiem z pruskiego muru, wezbrała w nim głęboka żałość.

- Biedne, biedne dzieci - powiedział sobie. - Oto, co mają, zamiast ciepłego, jasnego środowiska macierzyń­skiego. Toż to wygląda jak budynek policji.

Minął kupę koksu, śmietnik i boisko, po czym sforsował imponujące schody, u szczytu których ciemniały ciężkie drzwi.

Nie był sam. Ze wszystkich stron gnały - ponieważ mi­nęła właśnie piąta trzydzieści - przygarbione i strapione postacie; to rodzice licealistów udawali się na zebrania klasowe, a strapienie ich brało się z przekonania, że dziś w tym gmachu na pewno się zdenerwują i że wyjdą stąd przepełnieni dojmującym poczuciem żalu i bezsilności.

W dużym hallu, wypełnionym sinozieloną poświatą z mru­gających jarzeniówek, stała tablica z wypisanym rozkładem zebrań. Bernard odnalazł na rozkładzie klasę II e i udał się do wskazanej klasopracowni fizycznej na drugim piętrze. Zapach stęchłego powietrza i pasty do podłóg w połączeniu z migotem jarzeniówek sprawił, że nastrój artysty siadł jak opona po przebiciu.

Wszedł do klasopracowni fizycznej i w lekkim popłochu skonstatował, że zebranie już się rozpoczęło. Sala wypeł­niona była smętnymi postaciami czterdziestolatków płci obojga, a przed nimi, na podium za katedrą zdobną w różne sekretne przyrządy, rurki i pomoce naukowe, wsparty dło­nią o elektroskop, rozpierał się Pieróg. Na twarzy miał wy­raz urażonego obrzydzenia.

- Dzień dobry - rzekł Bernard życzliwie, acz z pewnym onieśmieleniem, i obciągnął swą białą bluzeczkę, dla pew­ności muskając palcem gumkę. Tak, była na miejscu i peł­niła swą rolę.

Pieróg, który nienawidził spóźnialskich, spojrzał na nie­go z góry, wyrażając wzrokiem całą gamę uczuć negatywnych. Dzięki nowemu strojowi Bernarda jeszcze w nim dyrektor nie rozpoznał sprawcy incydentu sprzed miesiąca. Ale wie­dział, że skądeś zna to szerokie, brodate oblicze o błę­kitnych oczkach i wiedział też, że z całą pewnością nie lubi tego człowieka.

- Siadać - powiedział odruchowo.

Bernard przyjrzał mu się ze zdumieniem, po czym grze­cznie usiadł.

- Nie podoba mi się tu - podzielił się swym wrażeniem z sąsiadką, ładną panią w eleganckim kostiumie z zielo­nego lnu. Jego donośny szept był oczywiście doskonale słyszalny w każdym zakątku klasopracowni fizycznej.

Pieróg wrócił do rzeczy.

  - Wracam do rzeczy - oznajmił ponuro. – Właśnie frekwencja jest tym, o co powinniśmy się bić, prawda. Ona być winna przedmiotem naszej batalii. W ubiegłym roku szkolnym klasa nasza była dosłownie na szarym końcu wszyst­kich klas... ze wszystkich klas... za wszystkimi klasami, słowem, na szarym końcu pod względem frekwencji. A to nie uchodzi, nie uchodzi. Tak że rozumiemy się: trzymać ich krótko, nie dać się oszukać, traktować ich nieufnie i po­dejrzliwie. Bo oni na to zasłużyli. Oni, nie wiadomo cze­mu, prawda, nie chcą chodzić do naszej szkoły, szkoły, która jest wszak naszym wspólnym domem, nieprawda. Oni chwytają się wszelkich sposobów, żeby tylko przebywać tu jak najmniej. Oni nie myślą o tym, ile troski przysparzają wam, rodzicom. Oni was nie szanują.

Druga sprawa, to oceny. Pod względem ocen miniony rok szkolny także nie mógł nas cieszyć, prawda. Klasa była na szarym końcu za... ze... spośród wszystkich innych klas lub prawie na szarym, bo za nami byli jeszcze ci z trze­ciej matematyczno-fizycznej, nieprawda. W bieżącym ro­ku szkolnym tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym, osiemdziesiątym dziewiątym - ciągnął Pieróg godnie a urzę­dowo, otwierając plastykową teczkę i wyjmując z niej plik kartek zeszytowych, pokrytych ręcznym zapisem - już w przeciągu miesiąca września, nieprawda, prawie każdy zarobił przynajmniej jedną ocenę niedostateczną. Z sa­mej tylko fizyki -klasa ma w sumie dwadzieścia pięć ocen niedostatecznych.

- Dlaczego? - padło zdumione pytanie z sali.

Pieróg, który nienawidził, by mu przerywano, zatchnął się z wściekłości.

- Kto pyta? - ryknął.

- Ja - rzekł Bernard.

- To widzę. Nazwisko!

- Żeromski - wyrzekł Bernard dumnie.

Pieróg wystrzelił w górę, postał dwie sekundy, zreflekto­wał się i usiadł, nie spuszczając z Bernarda przeszywają­cego spojrzenia, pełnego żywiołowej nienawiści. Już wie­dział, skąd go zna.

-Pozwoliłem sobie zadać to pytanie - wyjaśnił Ber­nard, bardzo grzecznie, pamiętając przez cały czas o lękach Bebe i o wskazówkach Anieli - ponieważ wydaje mi się rzeczą dziwną, że młodzież, świeżutka i wypoczęta po wa­kacjach, zaczyna rok szkolny od dwój, i to w takiej ilości. To zjawisko mnie zdumiewa. Za moich czasów było inaczej: od początku roku szkolnego młodzież przejawiała natural­ny zapał do wiedzy i pęd do wysiłku umysłowego, które dopiero zimą udawało się szkole zniweczyć. Potem nastę­pował okres zmęczenia wiosennego, nader przykry dla ludzi w wieku dojrzewania. Wreszcie, około maja, upadek ducha dobiegał swego kresu. Z chwilą zakwitnięcia kasz­tanów mieliśmy do czynienia z potężnym zrywem pilności i rok szkolny kończył się ku obustronnemu zadowoleniu.

- Siadać! - wrzasnął Pieróg.

  - Dziękuję, postoję - odparł Bernard i wstał. Potoczył wzrokiem po klasopracowni, a ujrzawszy zapatrzone w sie­bie twarze, uległ tej stronie swej natury, która cechowała się nieodpartą chęcią zdobycia publicznego poklasku.

W gruncie rzeczy - rozpędzał się z wolna - gdybym był wykładowcą fizyki w klasie, która z tego przedmiotu nała­pała dwadzieścia pięć dwój w ciągu trzech tygodni, to czuł­bym się, przynajmniej odrobinę, człowiekiem niekompe­tentnym.

- Aaaa! - powiedział Pieróg ochryple, przymknął oczy i zaczął dyszeć jak parowóz, na przemian rozwierając i za­ciskając pięści.

- Czułbym - rozrabiał na całego Bernard, zwracając się bokiem do katedry i z lubością łowiąc potęgujące się oznaki aprobaty w gronie rodziców - czułbym chyba potężny wyrzut sumienia, ponieważ wyniki mej pracy świadczyłyby przeciwko mnie. Świadczyłyby, że nie umiem n a u c z y ć moich pupilów zasad przedmiotu, którego u c z ę.

W klasopracowni wzbierał szmer poparcia i uznania.

- Tak jest! - zakrzyknął czupurnie ojciec w dżinsowej kurtce i adidasach. - Cały czas mi to chodziło po głowie!

- Siadać! - ryknął Pieróg.

Czupurny zgasł w oczach i opadł na krzesełko. Pani o tlenionych na sztywny blond loczkach podniosła się z pierwszej ławki.  .

  - Jako przewodnicząca trójki klasowej – powiedziała słabym głosem - czuję się w obowiązku zaprotestować.

- Dziękuję pani - zrozumiał Pieróg. - Zapamiętam to dobrze.

- Tu Pieróg wstał i potoczył wzrokiem po kla­sopracowni. - Wyjaśniam - wyjaśnił - że oceny niedo­stateczne klasa otrzymała u mnie za karygodny brak zain­teresowania przedmiotem i za wiadomości nie wystarcza­jące na dostateczny. Skończyłem, prawda. Ale nie skończył.

- Jakby umieli - dorzucił - toby nie dostawali dwój, prawda. To proste.

Niby to zajął się swoją plastykową teczką, ale coś go jednak drążyło. Podniósł głowę.

- Nie wam! - krzyknął, patrząc na Bernarda. - Nie wam krytykować metodykę nauczania! Wpłyńcie najpierw na swoje dzieci, żeby się uczyły! Żeby co dzień odrabiały wszystkie lekcje - a potem się bierzcie za jałowe kryty­kanctwo!! Prawda.

Panią w zielonym kostiumie ruszyło.

  - Moja córka odrabia co dzień wszystkie lekcje - po­wiedziała kulturalnym głosem. - Siedzi do godziny pierw­szej w nocy, a w przepytywanie, wyszukiwanie wiadomości źródłowych oraz robienie wycinków z prasy zaangażowana jest cała rodzina, z dziadkiem włącznie. Mimo to Basia ma dwie dwóje, z fizyki i z geografii.

- Widocznie - rzekł Pieróg z lubością - jest mało zdol­na. Nasza szkoła, szkoła, która jest naszym wspólnym domem, otwiera swe podwoje tylko dla wybitnych i zdolnych uczniów. Komu się nie podoba, proszę bardzo, może sobie odejść. Fora, nieprawda, ze dwora.

  Pani w zielonym kostiumie uznała, że powiedziała już za wiele. Umilkła.        Temat podjęła za to inna pani - szczupła, siwa, z jasnymi oczami.

- Ale czy nie wydaje się panu - zaczęła - że w sytuacji, kiedy nawet prasa i telewizja coraz częściej mówią o prze­ładowaniu programu szkolnego, o przeciążeniu nauką i o co­raz większej ilości nerwic wśród dzieci i mło...

- Ja nie oglądam telewizji - przerwał jej obłudnie Pie­róg. - I ja nie układam programów nauczania. Ja tylko muszę je realizować!

- Proszę pozwolić, że skończę - spokojnie poprosiła siwa pani. - Chodzi mi o prostą rzecz: o to, żeby w szko­le wszyscy starali się stworzyć atmosferę życzliwości i po­gody. To naprawdę może wiele pomóc.

  Pieróg prychnął, ubawiony.

~ - Nazwisko? - spytał z ironią w oku.

  - Borejko - odpowiedziała siwa pani.

- Od razu wiedziałem - mruknął Pieróg, notując coś w zeszycie. - Wyjaśniam - wyjaśnił. - Gdybyśmy tu w szko­le zajmowali się, prawda, stwarzaniem atmosfery życzli­wości i pogody, to już nikt by się w ogóle nie uczył, prawda. A nas obowiązuje realizowanie programu i wytycznych. Młodzież z natury jest leniwa. Tylko przymus i dyscyplina mogą tu dać rezultaty.       .

- Ale jakoś nie dają - mruknęła pani Borejko.

Pieróg udał dyplomatycznie, że nie usłyszał tych słów zuchwałych. Miał już dość konfliktów.

- Zamykam dyskusję - oznajmił. - Proszę pobierać kartki z dotychczasowymi wynikami nauczania. Ja będę wywoływał, a państwo podchodzicie kolejno. Adamski Dariusz.

  Czupurny z wąsem zerwał się z miejsca i podszedł ner­wowo do katedry.

  - Syn ma już pięć godzin nie usprawiedliwionych ­ostro poinformował go Pieróg. - Ucieka zawsze z PO.

  Wąsaty zmilczał, wziął pokornie kartkę i, kłaniając się, wrócił na miejsce.

  - Antkowiak Mariusz - wywołał Pieróg.

  Zabiedzona kobieta w podniszczonym żakiecie podeszła lękliwie do stołu.

- Ten też ma godziny nie usprawiedliwione - rzekł Pie­róg z wysoka. - Osiem dokładnie, prawda. Też uciekł z PO i z wychowania obywatelskiego. Bartkowiak Cezary.

Znerwicowany inteligent w metalowych okularach pod­biegł ugrzecznionym truchtem. Pieróg przyjrzał mu się z pogardliwą aprobatą.

  - Bartkowiak w porządku - kiwnął łaskawie. – Żadnej oceny niedostatecznej.

  - Bierze korepetycje - bąknął inteligent.

  - I tak trzeba. I tak trzeba. Pochwalam – pochwalił Pieróg.

- Bitner Beata.

W głębokiej ciszy powstał Bernard, chrzęszcząc bluzeczką.

- Bitner Beata, powiedziałem! - powiedział Pieróg.

- Jestem jej wujem - wyjaśnił Bernard swobodnie, zbli­żając się do katedry. - Wujem, że tak to ujmę, honoris causa.

  - Ach, wujem. No świetnie, nieprawda. Po zebraniu proszę do mnie na rozmowę. Bitnerówna ma za uszami.

 - Co ma za uszami? - spytał Bernard zdziwiony.

  - Więc to pan powypisywał te dowcipy w jej brulionie!­ ciągnął dyrektor.

- Przebóg, nie wiem, doprawdy, o jakich dowcipach raczy pan wspominać - powiedział Bernard, wznosząc oczy do nieba i ściągając usta w ciup. - Na ogół nie wpi­suję podlotkom dowcipów do brulionu. Nie wiem dlaczego, zresztą. Wpisywanie podlotkom dowcipów do brulionu mogłoby być, jak sądzę, pasją mego życia. A jednak nie jest. Może dlatego, że mam sporo innych pasji - mężczy­zno z pierogiem. Poproszę o kartkę Bebe Bitner.

  Pieróg, któremu opadła szczęka w czasie przemowy Ber­narda, podał świstek z wynikami Bebe.

  - Siadać! - rozkazał ochryple.

  - Chciałbym przy okazji zabrać kartkę Damazego Kor­diałka - uśmiechnął się do niego Bernard.

  - A to z jakiej racji?!

- Z racji bycia jego mistrzem i przyjacielem – rzekł Bernard z rozbrajającą szczerością. - Jestem tu ponie­kąd w zastępstwie jego ojca, który mieszka we Wrocławiu i nie będzie przecież przyjeżdżał na byle zebranie.

- Yyy - wyrwał się Pierogowi odgłos nienawiści.

  - Nie krzyw się tak, istoto ludzka - pouczył go Ber­nard. - Trzeba umieć kontrolować swoje emocje. Poza tym ci dwoje, Damazy i Beata, to bardzo sympatyczne, my­ślące stworzenia.

- Tylko że każde ma po parę dwój!!! Kordiałka nie było w szkole dziewięć godzin, prawda, i nie przyniósł żadnego usprawiedliwienia!

- Mogę go usprawiedliwić choćby w tej chwili - rzekł Bernard wspaniałomyślnie. - Mam do tego chłopca bez­graniczne zaufanie. Zresztą, te dziewięć godzin spędził na pewno ze mną. Czuję to intuicyjnie.

Pieróg chciał walnąć pięścią w stół, ale się rozmyślił. Za­ciął usta i wydał Bernardowi kartki. Lecz w głębi jego duszy zapadł już wyrok. Należy zniszczyć i zmieść z drogi za­równo to brodate indywiduum o obłąkanych oczach, jak też dwójkę jego protegowanych.

 

Zebranie zakończyło się wreszcie i część rodziców wy­szła. Spora ich grupka musiała jednakże pozostać w klaso­pracowni, by usłyszeć uwagi specjalne wychowawcy. Na­stąpiło małe przepychanie w kierunku katedry, wiadomo bowiem było, że im kto później stanie przed obliczem Pie­roga, tym bardziej zdawkowo i niecierpliwie zostanie po­traktowany. Rodzice więc zmobilizowali się, po czym wez­braną falą ruszyli ku wychowawcy. Tak się jednak złożyło, że to Bernard, który jako debiutant nie znał zasad gry, niespodziewanie ujrzał się wyniesionym przez falę na pierw­sze miejsce, tuż przed Pieroga. Napór ciał rodzicielskich wcisnął jego brzuch w krawędź stołu, pełnego rurek, sta­tywów i imadeł.

Pieróg spojrzał na niego bez słowa. Bernard wyszczerzył uprzejmie zęby.

  - Taak - rzekł Pieróg, patrząc na niego z nie zamasko­waną wrogością. - I cóż my tu mamy? - wyjął z plasty­kowej teczki żółty, lśniący zeszyt. Otworzył go i chciał przeczytać na głos szczególnie oburzające fragmenty, ale jakoś nie mógł znaleźć nic odpowiedniego. Podświadomie wyczuwał, że buntowniczy duch, ożywiający te żółte stro­nice, kryjący się w tych, jak im tam, limerykach, przyprawi rodziców o chichot, a dowcipasy, jakimi ten Żeromski kwi­tował każdą jego, wychowawcy, uwagę, sprawią obecnym sporą frajdę. Postanowił pójść na całość: otworzył zeszyt w miejscu założonym i przeczytał złowieszczo:

 

Pewien maniak z okolic Jabłonny

Ciągle wzmacniał potencjał obronny.

Co zobaczył potencjał ­

To go wzmacniał, ów bęcwał

W gorliwości swej wprost nieprzytomny.

 

- Przebóg - rzekł Bernard z ,miłym zaskoczeniem. Powiało poezją.

Pieróg zatrzasnął zeszyt, jakby już nie wytrzymywał tych herezji.

- I tak dalej, i tak dalej - powiedział i zacisnął usta. ­Wszyscy rozumiemy - dodał - jaką wagę posiadają te zapi­ski.

  - Ciekaw jestem - spytał Bernard ujmując się pod boki. - Jaką?

  - Dużą - rzekł Pieróg z naciskiem. - I ja z nich zrobię użytek.

  Bernard pochylił się nieco. Rodzice już się nie śmiali.

  Pieroga zdenerwowała tak bliska obecność tego półidio­ty Żeromskiego, który na kilometr pachniał jakimiś per­fumami, a w dodatku patrzał z wysoka wprost na jego, Pie­roga, łysinę, co budziło w wychowawcy nie uświadomione obawy.

Pieróg wstał.

To był błąd.

  Przeklęty Żeromski górował nad nim dość znacznie i Pie­roga momentalnie zbiło to z pantałyku. Plasnął zeszytem o stół.

- Już ja ich urządzę! - krzyknął.

Bernard wyglądał, jakby został boleśnie dotknięty.

  - Co, duszko? - spytał z wyraźną przykrością. – Co powiedziałeś? Czy ty wiesz, mężczyzno z łysiną, co ja teraz o tobie myślę?

  Pieróg spojrzał mu mężnie w twarz i oświadczył, że nic go to nie obchodzi.

  Bernard przechylił się ku niemu tak, że niemal dotykał czołem jego czoła, po czym zajrzał mu głęboko w oczy.

. - A jednak ci powiem - oznajmił.

Obecni zamarli.

Bernard nabrał tchu.

I w tym momencie gumka puściła.

  Pękła - i z charakterystyczną dla gumek elastycznością, świsnąwszy strzeliła Pieroga w ramię. Zaraz potem dał się słyszeć szorstki szmer, to uwolnione z uwięzi elanobaweł­niane pojemniki utworzyły momentalnie dwa sterczące ba­lony, które ściśle wypełniły przestrzeń pomiędzy Bernar­dem a Pierogiem.

Wśród rodziców gruchnął histeryczny śmiech.

  - Och! - zakrzyknął skonfundowany Bernard i złapał się oburącz za pierś. - Wybacz mi, nie chciałem. Przebóg, nigdy bym się nie ośmielił użyć do tego gumki! Ale daj pyska.

- To mówiąc, Bernard ujął w obie dłonie twarz Pieroga i cmoknął go w czoło, zapominając o niebezpie­czeństwie ze strony bluzeczki, która, naturalnie, znów rozwinęła się ku przodowi w sposób nieskrępowany. ­

Ojejej - zawstydził się znowu, uśmiechnął bezbronnie i odstąpiwszy na krok od purpurowego, grożącego wybu­chem Pieroga, zerwał z siebie kompromitującą sztukę odzie­ży, po czym cisnął ją w kąt jednym wspaniałym ruchem.

- Aaaach! - rozległo się zbiorowe westchnienie.

 

Na potężnym torsie Bernarda widniał wielki rysunek od­ręczny, wykonany niezmywalną farbą akrylową, przedsta­wiający krzepkie serce z płomieniami i strzałą. Podpis pod sercem brzmiał:

ANIELLO! TO JEST TWOJE NA ZAWSZE!