"Nowe dowody" ws. Smoleńska. Lisicki się wychylił.
Wpisał: Paweł Lisicki   
08.09.2016.

"Nowe dowody" ws. Smoleńska. Lisicki się wychylił.

Paweł Lisicki: skazano nas na spekulacje

 

http://opinie.wp.pl/nowe-dowody-ws-smolenska-pawel-lisicki-skazano-nas-na-spekulacje-6034039373706369a

 

 

Zaczęło się bodajże od Monte Casino. Potem był Poznań, Warszawa, inne mniejsze miejscowości. Ostatni chyba apel poległych, w którym wymieniono ofiary katastrofy smoleńskiej można było usłyszeć w czasie obchodów rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte. Minister Obrony Narodowej dopiął swego. Wygląda na to, że przez kilka najbliższych lat nic się nie zmieni i polegli pod Smoleńskiem będą wymieniani jednym tchem z zabitymi w innych bitwach i wojnach - pisze Paweł Lisicki dla WP Opinii.

 

Pierwszym i najważniejszym problemem, na który wielokrotnie zwracano uwagę, jest pytanie, na jakiej podstawie Antoni Macierewicz zaliczył ofiary Smoleńska do poległych. Wytłumaczenie może być oczywiście tylko jedno: zdaniem ministra w Smoleńsku doszło do zamachu i to, najprawdopodobniej, przeprowadzonego przez Rosję. Nie jest tylko jasne, czy ową operacją dowodził sam rosyjski prezydent, czy też inne siły, działające być może na własną rękę. Tyle, że dowodem w tej sprawie są... wypowiedzi samego ministra.

W swym ostatnim wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" mówił on: "Dzisiaj wybór nie dotyczy tego, czy to polscy piloci zawinili przy katastrofie smoleńskiej lub czy był to zamach, lecz tego, czy rozpad samolotu prezydenckiego dokonał się w powietrzu dlatego, że dopuszczono świadomie samolot z wadą techniczną do takiego lotu, czy też mieliśmy do czynienia z umyślnymi działaniami, mającymi na celu zniszczenie tego samolotu w powietrzu. Bo to, że działania nawigatorów rosyjskich i moskiewskich decydentów miały na celu doprowadzenie do katastrofy polskiego samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim i całą delegacją na pokładzie, nie pozostawia żadnych wątpliwości. To jest już oczywiste" (pogrubienia moje).

Czyli jedyna niepewność, zdaniem Macierewicza, dotyczy tego, czy "rozpad samolotu prezydenckiego dokonał się w powietrzu dlatego, że dopuszczono świadomie samolot z wadą techniczną do takiego lotu, czy też mieliśmy do czynienia z umyślnymi działaniami, mającymi na celu zniszczenie tego samolotu w powietrzu". Warto podkreślić, że w obu przypadkach Antoni Macierewicz twierdzi, że zrobiono to "umyślnie", ze świadomym zamiarem dokonania masowego morderstwa. Jest to o tyle ciekawe, że minister wciąż nie wie, co sam przyznaje, która wersja jest prawdziwa.

Jak zatem może sądzić, że w obu przypadkach chodziło o działania umyślne? Jak można twierdzić, że w obu przypadkach - zaprogramowanej usterki i zniszczenia w powietrzu - chodziło o działanie umyślne, skoro…nie wiadomo, które z tych działań miało miejsce? Logicznie takiej tezy utrzymać się nie da. Żeby stwierdzić jakąś cechę danego działania (umyślność w tym przypadku), trzeba wiedzieć, czy ono miało miejsce. Jeśli minister nie wie, które z działań doprowadziło do katastrofy, to nie może wiedzieć, że były one, lub jedno z nich, umyślne i zaplanowane!

Podsumujmy: żeby powiedzieć, że w obu przypadkach doszło do umyślnego zniszczenia samolotu, nie wiedząc, czy było ono wywołane zaprogramowaną usterką czy zniszczeniem w powietrzu, trzeba byłoby wcześniej wiedzieć, które z nich naprawdę doprowadziło do zniszczenia samolotu. Jeśli dwie osobne przyczyny przynoszą, niezależnie od siebie, ten sam skutek, to znoszą się one wzajemnie. Chyba że zdaniem Antoniego Macierewicza zamach przygotowywały dwie osobne grupy, które o sobie nie wiedziały - jedna wprowadzając usterki, druga niszcząc go w powietrzu.

Podobne wątpliwości można mieć słuchając słów o tym, że „nie ma żadnych wątpliwości”, że "działania nawigatorów rosyjskich i moskiewskich decydentów miały na celu doprowadzenie do katastrofy polskiego samolotu". Jeśli nie ma żadnych wątpliwości, to znaczy, że zdaniem ministra Macierewicza, kontrolerzy od samego momentu startu chcieli zniszczyć samolot. Tu znowu pojawia się kilka wątpliwości.

Po pierwsze jak owa chęć ma się do przekazywanej załodze TU-154 informacji o tym, że nie ma warunków do lądowania? Można by się było spodziewać, że rosyjscy kontrolerzy, jeśli teza ministra jest prawdziwa, powinni twierdzić, że w Smoleńsku jest doskonała pogoda i zachęcać pilotów do lądowania. Poza tym, jak wytłumaczyć ich świadomą chęć doprowadzenia do katastrofy z wcześniejszymi słowami ministra, że równie prawdopodobne jest celowe wprowadzenie usterek i zniszczenie w powietrzu?

Znowu, logika jest nieubłagana: wychodziłoby na to, że zamach w Smoleńsku przygotowywały nie dwie, ale trzy grupy, nic o sobie nawzajem nie wiedząc. Czyli, że równie prawdopodobne jest, że pierwsza grupa świadomie wprowadziła usterki, druga zniszczyła samolot w powietrzu, trzecia wreszcie chciała doprowadzić do katastrofy.

Zamiast komentować słowa ministra, lepiej byłoby zająć się dowodami, o których wspomina. Nazywa je prawdziwymi, oczywistymi i nie budzącymi wątpliwości. Mówi też o taśmach, na których każde słowo jest „zrozumiałe i jasne”. Być może tak jest i być może wreszcie minister przedstawi coś, co rozwieje wszelkie wątpliwości. Jednak nie mogę zrozumieć, dlaczego zamiast to po prostu zrobić, Antoni Macierewicz wolał najpierw opowiedzieć o tym, jakie te dowody są, a dopiero potem je pokazać? Dlaczego na tak ważną dla państwa polskiego sprawę mam czekać co najmniej dwa tygodnie, albo i cały miesiąc?

W poniedziałek zastępca ministra, Bartosz Kownacki powiedział, że do końca miesiąca MON ujawni nowe dokumenty, które "pokażą rzeczywisty stan rzeczy". Rozumiem zatem, że przez ten miesiąc opinia publiczna będzie żyła w nieświadomości, wiedzę mają zatem szefowie MON. Nie bardzo rozumiem takiego postępowania. W oczywisty sposób obowiązkiem urzędników państwowych, jeśli faktycznie mają istotną wiedzę o "rzeczywistym stanie rzeczy" w Smoleńsku, jest bezzwłoczne podzielenie się nią z obywatelami. Skąd zatem ta dziwna zwłoka?

Możliwości jest kilka. Pierwsza jest taka, że Antoni Macierewicz faktycznie dysponuje prawdziwymi dowodami, i tak bardzo się tym rozemocjonował, że postanowił o tym obwieścić przed czasem. Cóż, nie można tego wykluczyć, chociaż powstaje proste pytanie: czy ktoś, kto tak daje się ponieść uczuciom, że na kilka tygodni przed przekazaniem ważnych informacji opowiada o tym mediom, jest w stanie bezstronnie i zimno wartość owych informacji ocenić? Pojawia się i druga możliwość: wbrew zapowiedziom, nowe dokumenty nie są aż tak oczywiste i jasne, jak by tego chciał minister, i dlatego z góry już je przedstawiając i nazywając, stara się tę ich słabość pokonać.

Tak, powtarzam, też wolałbym się odnosić do dokumentów i dowodów (prawdziwych bądź pozorowanych), jednak przez kilkanaście dni jeszcze jestem, podobnie jak cała polska opinia publiczna, skazany na spekulacje. Nie wiem, czy zapowiadane przez ministra dokumenty rozwieją wszelkie wątpliwości, wiem natomiast, że taka forma komunikacji poważna nie jest.

Paweł Lisicki dla WP Opinii