Slalom między Volkslistami | |
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz | |
08.09.2016. | |
Slalom między Volkslistami
Stanisław Michalkiewicz http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3735 Miesięcznik „Opcja na prawo” • 8 września 2016 „Mieeeczów ci u nas dostaaatek, ale i te przyjmę, jako zapowiedź zwycięęęstwa” - cytował Władysław Gomułka, ponoć z wielkim upodobaniem, słowa włożone przez Henryka Sienkiewicza w usta króla Władysława Jagiełły przed bitwą pod Grunwaldem. Wysocy komunistyczni dygnitarze też mieli swoje ambicje, a nawet – co wydaje się niewiarygodne – swoje marzenia, czy może fantasmagorie – a Władysławowi Gomułce wydawało się, że jest współczesnym wcieleniem różnych polskich królów – przede wszystkim Władysława Jagiełły, po pierwsze, że Władysław, a po drugie – że pogromca Krzyżaków, czyli Niemców. Czy rzeczywiście – trudno zgadnąć, ale sam słyszałem, jak Władysław Gomułka podczas jakiegoś przemówienia wymyślał niemieckiemu kanclerzowi Konradowi Adenauerowi. Akurat w zachodniej prasie bulwarowej trwała dyskusja – jakiej właściwie płci są anioły. Najwyraźniej Władysław Gomułka, który miał antykościelnego bzika, musiał dopuścić sobie to do głowy, bo podczas wspomnianego przemówienia odezwał się w te słowa: „prędzej pan, panie Ade – nauer odgadnie, jakiej płci są anioły, niż my się wyrzekniemy naszych Ziem Zachodnich!” Ta przerwa w nazwisku niemieckiego kanclerza wzięła się stąd, że „Ade” było na końcu jednej kartki, a „nauer” - na początku drugiej i zanim Władysław Gomułka kartki przewrócił, upłynęła chwila powodująca wyraźną przerwę w przemówieniu. Jak bowiem jeszcze przed nastaniem Władysława Gomułki zauważył inny Władysław, mianowicie Władysław Studnicki, wybór kierunku polskiej polityki zagranicznej zależy w pierwszym rzędzie od tego, których Kresów Polska zamierza bronić. Jeśli Kresów Wschodnich, to wskazany jest sojusz z Niemcami. Jeśli Kresów Zachodnich, to wskazany jest sojusz z Rosją. Władysław Studnicki najpierw był socjalistą, ale potem został narodowcem i zarazem germanofilem, a takie połączenie również i dzisiaj jest wielką rzadkością, bo wielu narodowców zapamiętało z Dmowskiego tylko tyle, że trzeba trzymać się Rosji bez względu na to, których Kresów akurat Polska broni, czy które pragnie odzyskać. O ile za czasów pierwszej wojny światowej germanofilia Studnickiego nawet przynosiła pewne rezultaty, to podczas drugiej – już tylko aresztowania – ale bo też podczas drugiej wojny większość Niemców to była narodowo-socjalistyczna, zbrodnicza hołota, która spowodowała, że mnóstwo europejskich narodów znienawidziło Niemców, a same Niemcy doprowadziła do dewastacji i likwidacji. Rozmawiałem kiedyś o tym w Berlinie z zaprzyjaźnionym Niemcem, któremu polemicznie klarowałem, że polityk, który w 12 lat doprowadza do zrujnowania kraju i likwidacji państwa, nie nadaje się do życzliwych wspominków. Chodziło naturalnie o Adolfa Hitlera, który podobno serduszko miał dobre, no ale w polityce bardziej liczą się skutki, niż intencje. Nawiasem mówiąc, Adolf Hitler również i dzisiaj wyrządza ludzkości niepowetowane szkody. Oto co pisze o tym Józef Mackiewicz w „Nie trzeba głośno mówić”: - „Taki stary pies – mówił – taka świnia z cygarem zamiast ryja, jak ten Churchill, ośmiela się nam odbierać naszą narodowość, nasze imię, czyli to, co człowiek ma najbardziej świętego i własnego i określać nas nie według przynależności narodowej, a nowym przezwiskiem: „kolaboranci”! Jak jemu było potrzeba, to przezywał bolszewików „zarazą”, „morowym powietrzem”. A jak się zmienił interes jego sklepiku, to raptem najgorszy ze zbrodniarzy świata, Stalin, ma według niego „poczucie humoru”!... A tych, którzy nie chcą być przez ten „humor” wyrżnięci, odsądza od czci i wiary!” Jak wiadomo, w Fulton Churchillowi znowu się odmieniło, bo Hitler już nie żył, a Stalin – jak najbardziej – ale ponieważ Żydzi do Stalina nie mieli takich pretensji, jak do Hitlera, to właśnie ten przywódca socjalistyczny awansował na uosobienie wszelkiego zła, rodzaj stałego punktu we Wszechświecie i miarę wszechrzeczy. W rezultacie wystarczy wykoncypować jakąś, niechby nawet naciąganą, analogię z Hitlerem, by największego zuchwalca sprowadzić do pionu. W takich warunkach trudno mówić o jakiejś myśli politycznej, którą – również, a może nawet zwłaszcza na uniwersyteckich wydziałach politologii – zastąpiła tresura. Wróćmy jednak a nos moutons, czyli kierunku polskiej polityki zagranicznej. Wydaje się, że od czasów Władysława Studnickiego, który jednak politykował, w dodatku na własny rachunek, możliwości politykowania w Polsce gwałtownie się zmniejszyły. Po pierwsze dlatego, że życie polityczne znalazło się pod nadzorem guwernancic, w rodzaju pana redaktora Adama Michnika, który – naturalnie „bez swojej wiedzy i zgody” - pełni u nas obowiązki Józefa Stalina, wyznaczając granicę między dozwolonymi dywagacjami, a myślozbrodnią. Pan redaktor oczywiście nie działa sam; towarzyszy mu Legion resortowych dzieci, od małego zaprawionych w dialektyce i mądrościach etapu – powiększony o grono aniołków, ptaszków Bożych w rodzaju pana redaktora Tomasza Terlikowskiego, który, najwyraźniej ośmielony wiernopoddańczymi deklaracjami, jakie prezes Kaczyński wygłosił w Białymstoku, wyrzuca „antysemitów” z „prawicy”. Znaczy – i na lewicy i na prawicy ma być tak samo; tylko filosemici – na lewicy pod flagą „tolerancji”, a na „prawicy” – pod flagą „judeochrześcijaństwa” - bo przecież jakoś różnić się trzeba. Po drugie – ze względu na „sojusze”. Skoro w imieniu państwa podpisany został cyrograf, to o sojuszach można tylko dobrze, bo próby roztropnego zamilczenia natychmiast są piętnowane jako zdrada, przynajmniej w sferze intencjonalnej. Podobnie było i za pierwszej komuny; kiedy na zakończenie wojskowego szkolenia studentów w Studium Wojskowym UMSC w Lublinie major Władysław Kulik wystawiał nam opinie, to każdemu podchorążemu życzliwie wpisywał, że „do Związku Radzieckiego ustosunkowany pozytywnie”. I tak już zostało, z tą oczywiście różnicą, że „Związek Radziecki” zmienia położenie – ale entuzjaści „sojuszów” i tropiciele odstępców nieomylny tropizmem każdą nową lokalizację Związku Radzieckiego nieomylnie wyczuwają. W rezultacie polska polityka sprowadza się do wyboru: którą Volkslistę podpisać. Ponieważ w każdym przypadku chodzi o Volkslistę, więc od strony moralnej taki czy inny wybór nie robi różnicy. A skoro nie robi różnicy od strony moralnej, to liczy się tylko jedno – za ile. Jestem pewien, że wielu Czytelników na takie dictum się żachnie – ale w takiej kalkulacji nie ma nic złego, bo przecież polityka powinna przynosić państwu i narodowi korzyści, a nie straty. Skoro tak, to pytanie: za ile – jest jak najbardziej zasadne, bo przecież te korzyści trzeba jakoś policzyć, choćby po to, by zbilansować je z ewentualnymi stratami, czy choćby ryzykami. Obecnie na przykład podpisaliśmy, czy podpisujemy Volkslistę amerykańską, w ramach której oferujemy Stanom Zjednoczonym polskie terytorium państwowe dla potrzeb ich globalnej rozgrywki z Rosjanami – ryzykując w razie czego zniszczenie tego terytorium, wraz ze wszystkim, co się na nim znajduje. W takiej sytuacji pytanie o ekwiwalent tego ryzyka jest jak najbardziej zasadne, również od strony moralnej. Dlatego podczas pobytu prezydenta Obamy w Warszawie w czerwcu 2014 roku dwukrotnie mówiłem na antenie Radia Maryja, że tym razem nie powinniśmy powtarzać błędu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który niebezpiecznej roli amerykańskiego dywersanta na Europę Wschodnią podjął się za darmo. Teraz powinniśmy uzyskać przynajmniej dwie korzyści: po pierwsze – solenną obietnicę amerykańskiego rządu, że pod żadnym pretekstem nie będzie wywierał na Polskę nacisków, by zadośćuczyniła żydowskim roszczeniom majątkowych, a po drugie – by USA potraktowały Polskę tak samo, jak inne państwo frontowe, czyli Izrael – co w praktyce powinno przybrać postać finansowej kroplówki w wysokości 4 mld dolarów rocznie na modernizację i dozbrojenie armii oraz udogodnień wojskowych, takich samych, a przynajmniej podobnych do tych, z jakich korzysta Izrael. Tymczasem nic z tych rzeczy i Polska zbywana jest „błyskotkami” w rodzaju „rotacyjnej obecności w Europie Środkowej” amerykańskiej ciężkiej brygady. To jest „błyskotka”, bo cóż znaczy owa „rotacyjna obecność”? Ano, ze w Noc Kupały brygada ukaże się w jednym miejscu, a w Noc Walpurgii – w jakimś innym – nawet nie wiemy gdzie. Jedno jednak wiemy na pewno – że nie będzie ona słuchała rozkazów rządu polskiego, tylko rządu własnego, który w jakimś momencie powie: chłopaki – zabieramy się do domu – jak to było w Wietnamie, czy w Iraku. Dlaczego Polska zbywana jest błyskotkami – to osobna sprawa. To jest odległa i bolesna konsekwencja zablokowania próby ujawnienia agentury w strukturach państwa, podjętej 4 czerwca 1992 roku. W rezultacie tego niepowodzenia, rząd jest zmuszony do licytowania się ze starymi kiejkutami, które za napiwek w poskokach wykonają każde postawione im zadanie – również w postaci utworzenia Komitetu Obrony Demokracji, który stare kiejkuty utworzyły sobie na wypadek konieczności podpisania również Volkslisty niemieckiej. W tej sytuacji wielu desperatów uważa, że trzeba by znowu podpisać Volkslistę rosyjską. To są dostojewszczycy, którzy zarazili się wielkoruskim maksymalizmem: wszystko, albo nic. Nie przemawia do nich ani przykład Turcji, która będąc członkiem NATO, jednocześnie ociepla stosunki z Rosją, żeby odsunąć od siebie groźbę kurdyjskiej irredenty, a zarazem – z Izraelem, za pośrednictwem którego ma nadzieję skutecznie lobbować z USA. Ale w Turcji agentów bez ceregieli biorą na powróz, dzięki czemu tamtejszy rząd nie musi licytować się o niczyje względy z jakimiś swoimi starymi kiejkutami, zachowując swobodę manewru nawet po podpisaniu Volkslisty. Podobnie elastycznie zachowuje się węgierski premier Wiktor Orban – no, ale on wydaje się kierować dobrem swego państwa, a nie pragnieniem wprowadzenia kultu brata, czy wytarzania w smole i pierzu Donalda Tuska. W przypadku Volkslisty rosyjskiej – podobnie zresztą, jak w przypadku każdej innej Volkslisty – trzeba uświadomić sobie, że Polska nie będzie żadnym partnerem – bo żeby być w polityce międzynarodowej partnerem, rząd musi panować przynajmniej nad własnym państwem. W przypadku Polski tak nie jest, a ponieważ każdy to widzi, Polska jest rozgrywana na zasadzie divide et impera. Ale nie na tym polega specyfika Volkslisty rosyjskiej. Ta specyfika polega na rosyjskich oczekiwaniach wobec Polski – że mianowicie zaakceptuje ona bez zastrzeżeń status „bliskiej zagranicy”. To bywa rozmaicie nazywane w zależności od sezonu; raz to jest „słowiańszczyzna”, innym razem – „bratnia wspólnota socjalistyczna”, a teraz nawet jako „obrona cywilizacji” - ale za każdym razem, od XVIII wieku, chodzi o to samo. Różnica jest taka, że Rosja raz przyciska nas do swego serduszka mocniej, a innym razem – słabiej. Jak przyciska nas mocno, to nie możemy nawet złapać oddechu, a jak słabiej, to niektórym nawet wydaje się, że są wolni. Ryzyko polega na tym, że nigdy nie wiemy, jak to będzie, bo też nie od nas to będzie zależało, tylko od tego, kto akurat stanie na czele Rosji. Tłumaczyłem to w roku 1996 delegacji Dumy rosyjskiej, która akurat bawiła w Warszawie. Jeden z deputowanych był ciekaw, dlaczego Polska chce przyłączyć się do NATO. Powiedziałem, że – po pierwsze – tylko NATO przewiduje obecność amerykańskiego wojska na terenie Niemiec. Dopóki to wojsko tam jest, to mamy coś w rodzaju gwarancji, że Niemcy nie zrobią niczego okropnego. Jeśli pewnego dnia amerykańskie wojsko z Niemiec zniknie, to być może Niemcy i wtedy nie zrobią niczego okropnego, ale już żadnej gwarancji nie będziemy mieli. Po drugie – chcielibyśmy zachować niepodległość i albo nam się to uda, albo nie. Może bowiem nam się to nie udać, bo coś okropnego zrobi Rosja. To nie musi być zaraz tragedia, chociaż oczywiście wolelibyśmy utrzymać niepodległość. Gdyby – powiedziałem – w Rosji panowała rynkowa gospodarka i liberalne prawo, gdyby Rosja nie próbowała przerabiać nas ani na „ludzi sowieckich”, ani na jakichś „Słowian”, gdyby na czele Rosji stał ktoś taki, jak Sergiusz Witte, albo Piotr Stołypin, to jakoś byśmy to wytrzymali. Gdyby jednak na czele Rosji znowu stanął ktoś taki, jak Józef Stalin, to – powiedziałem – wy sami najlepiej wiecie, że trzeba uciekać od was jak najdalej. Więc na wszelki wypadek chcemy przyłączyć się do NATO, żeby w razie czego mieć gdzie uciekać. Jak z tego wynika, za przynależnością do NATO , czyli za Volkslistą amerykańską, przemawiają pewne argumenty, które byłyby jeszcze mocniejsze, gdyby Polska mogła uzyskiwać korzyści z przynależności do Paktu, do którego wnosi ważny aport. Przyczyny niemożności uzyskiwania tych korzyści leżą po stronie polskiej, a nie po stronie NATO i te przyczyny Polska powinna wyeliminować. W przeciwnym razie państwo nasze będzie wodzone za nos już nawet nie przez Niemcy, ale nawet przez Ukrainę, która znakomicie opanowała sztukę obcinania kuponów od prezentowania się w charakterze państwa specjalnej troski, no a przede wszystkim woli namawiać się z Niemcami, niż z rządem w Warszawie który nie wiadomo, czy panuje nawet nad swoimi sekretarkami. Jest to szczególnie ważne teraz, kiedy Niemcy wykorzystują pretekst Brexitu, by przywracać w Unii pruską dyscyplinę, a zapowiedzi tworzenia unijnych sił szybkiego reagowania i marynarki wojennej z rozbudowanymi dowództwami oraz „międzynarodowej” straży granicznej budzą podejrzenia, że USA próbując skaptować Niemcy do antyrosyjskiej krucjaty, mogą pozwolić na budowę europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO, czyli na uwolnienie Bundeswehry spod amerykańskiej kurateli. L’appetit vient en mangeant, co się wykłada, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc nie jest wykluczone, że Niemcy spróbują załatwić jeszcze jedną sprawę, a mianowicie - amerykańską zgodę na rewizję postanowień konferencji w Poczdamie odnośnie „ziem utraconych”. To by oznaczało utratę przez Polskę Kresów Zachodnich, no a Władysław Studnicki, chociaż germanofil, ale polski patriota i narodowiec, wiedział, co wtedy robić. Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze miesięcznika „Opcja na prawo” (pow. poznański). |