Co się dzieje?
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz   
23.09.2016.

Co się dzieje?

 

Stanisław Michalkiewicz http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3747

Felieton    tygodnik „Najwyższy Czas!”    23 września 2016

 

Jeśli Unią Europejską nie kierują idioci – a taką możliwość trzeba zawsze brać pod uwagę, zwłaszcza ostatnio – to po tylu antypolskich krokach podjętych przez jej władze i organy, muszą nastąpić jakieś kroki rozstrzygające. Ponieważ po stronie polskiej nie widać żadnych posunięć, które zabezpieczałyby państwo przed realizowaniem zaprojektowanego scenariusza, to wygląda na to, iż – jak śpiewała Krystyna Prońko w piosence „Moja wielka chwila”: „będzie to, co ma być” („Ludzie sobie poradzą i beze mnie będą żyć, no więc po co się wtrącać; będzie to, co ma być”).

Skoro tedy nie ma sposobu, by zatrzymać cios przykładanej właśnie do pnia siekiery, zawsze możemy zastanowić się, dlaczego sprawy przybrały taki właśnie obrót.

Zaskakujące są zwłaszcza historyczne analogie z wiekiem XVIII. Historia oczywiście nigdy nie powtarza się dokładnie, ale warto zwrócić uwagę na jeden element, który występował zarówno wtedy, jak i teraz – oczywiście w trochę innej postaci. Początków zjawiska trzeba szukać w „potopie” szwedzkim z 1655 roku. Trwał on zaledwie 5 lat, ale doprowadził do straszliwej dewastacji kraju tym bardziej, że atak szwedzki był skoordynowany z napaścią rosyjską, a potem jeszcze z uderzeniem Rakoczego. Dość powiedzieć, że polskie straty w tamtej wojnie są porównywalne ze stratami poniesionymi w II wojnie światowej.

Jednym z następstw „potopu” szwedzkiego było pojawienie się w Polsce warstwy społecznej, której przedtem nie było, mianowicie „szlachty – gołoty”. Byli to ludzie, którzy utracili wszelkie środki utrzymania – ale zachowali prawa polityczne, które bardzo szybko nauczyli się komercjalizować. Korzystali na tym nie tylko polscy magnaci, którzy za niewielkie koszty posiadali nieprzebrane rzesze „klientów”, ale przede wszystkim – państwa ościenne, które tę „klientelę” zagospodarowywały za pośrednictwem owych magnatów, zasilanych finansowo przez ambasadorów. W wieku XVIII nie było chyba w Polsce żadnego polityka, który nie brałby tzw. „jurgieltu”, czyli nie byłby wynagradzany, jako agent wpływu. Dzięki temu właśnie możliwy stał się traktat rosyjsko-pruski, jaki stanął w Poczdamie w roku 1720, by prowadzić wobec Rzeczypospolitej „wspólną politykę”, a w jej ramach - blokować każdą próbę powiększenia kontyngentu wojska w Polsce.

Polska nic o tym tajnym traktacie nie wiedziała, ale wystarczyło, by obydwaj jego sygnatariusze odpowiednio zadaniowali swoich jurgieltników, by podejmowane próby powiększenia armii, nawet jeśli dochodziły do fazy ustawodawczej, wszystkie spełzły na niczym. Nawiasem mówiąc, w roku 1732, poseł rosyjski w Berlinie, Karol von Loewenwold, doprowadził do rozszerzenia tego traktatu na Austrię, na skutek czego los Rzeczypospolitej został przesądzony, chociaż pierwszy rozbiór nastąpił dopiero 40 lat później. Ale nawet i wtedy nie położono kresu jurgieltowi, przeciwnie – jurgieltnicy nie tylko piastowali kluczowe stanowiska, ale w bezczelności swojej przekraczali wszelkie granice przyzwoitości. Taki np. biskup inflancki Józef Kazimierz Kossakowski, od lat pobierający z ambasady rosyjskiej jurgielt w wysokości 1500 dukatów rocznie, na sejmie w Grodnie w roku 1793, gdzie chodziło o zatwierdzenie II rozbioru, dowodził targowiczanom, którzy wcześniej złożyli przysięgę, że nie oddadzą „ani cząsteczki” terytorium państwowego, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo przecież nie chodzi o jakieś „cząsteczki”, tylko ogromne obszary, o których w przysiędze nie było przecież ani słowa.

Nawiasem mówiąc, podobnymi sofizmatem posłużył się Trybunał Konstytucyjny w roku 2010, oceniając zgodność z konstytucją traktatu lizbońskiego. Stwierdził między innymi, że w dzisiejszych czasach samo pojęcie suwerenności, jako władzy najwyższej i nieograniczonej, podlega zmianom. Jest to oczywista nieprawda, bo przecież w hierarchii władzy ZAWSZE jakaś władza będzie „najwyższa”. Toteż nic dziwnego, że Trybunał swoje wywody okrasił dodatkowo takimi osobliwościami, że wyrazem suwerenności Polski jest posiadanie przez nią konstytucji. Ale własną konstytucję posiadało również Królestwo Kongresowe. Czyżby i ono było suwerenne? Widać, że biskup Kossakowski, chociaż żył w celibacie, dochował się potomstwa, między innymi w osobie pana sędziego TK Bogdana Zdziennickiego, który te wszystkie brednie z miedzianym czołem odczytywał w kompletnej ciszy – bo wcześniej jakiś człowiek, który krzyknął: Hańba! Pieczętujecie rozbiór Polski! - został przez strażników wyprowadzony.

Teraz szlachty-gołoty już nie ma, ale to nic nie szkodzi, bo historyczny naród polski od 1944 roku musi dzielić terytorium państwowe z polskojęzyczną wspólnota rozbójniczą, której korzenie tkwią w mrokach okupacji niemieckiej i sowieckiej. Oto w obliczu klęski wojennej we wrześniu 1939 roku władze zdecydowały się wypuścić więźniów, by nie wpadli w ręce niemieckie. Ci natychmiast powrócili do swoich ulubionych zajęć, to znaczy – do rabunków i rozbójniczych wymuszeń. Jak wspomina Adam hr. Ronikier, podczas okupacji prezes Rady Głównej Opiekuńczej – jednej z dwóch polskich instytucji (drugą był Polski Czerwony Krzyż) oficjalnie działających w Generalnej Guberni w czasie okupacji, bandytyzm był plagą, zwłaszcza na terenach wiejskich, na które Niemcy zapuszczali się sporadycznie. Warto przypomnieć, że podejmowane przez RGO próby utworzenia straży obywatelskiej, która tak pożyteczną rolę spełniła podczas Wielkiej Wojny 1914-1918, zostały przez Delegaturę rządu kategoryczne storpedowane, nawet na Wołyniu, gdzie proces tworzenia samoobrony został nawet zainicjowany. Jak pisze hr. Ronikier w swoich pamiętnikach, wystarczyło 5 karabinów na wioskę, by banderowcy zostali skutecznie utemperowani – ale na skutek sprzeciwu Delegatury zaniechano nawet tego i w rezultacie ludność polska pozostała całkowicie bezbronna wobec rezunów.

Ciekawe, co to za przodek pana ministra Witolda Waszczykowskiego o tym zdecydował – bo skoro wspólnie z Ukraińcami dopiero mamy „odkrywać” prawdę o wołyńskiej rzezi, to coś może być na rzeczy.

Wracając do wspólnoty rozbójniczej, to jej polityczna sytuacja ugruntowała się po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w roku 1941. Kiedy Stalin ochłonął już z pierwszego szoku, w GG pojawili się sowieccy spadochroniarze, którzy postawili bandytom propozycję nie do odrzucenia; w zamian za podporządkowanie się naznaczonym dowódcom i politrukom mieli oni uzyskać polityczną ochronę, jako „partyzanci” - a w przeciwnym razie mieli zostać wybici do nogi. Ci chętnie się zgodzili tym bardziej, że wcale nie musieli zmieniać sposobu życia i nadal zajmowali się bandytyzmem – o czym świadczą choćby dzienniki bojowe oddziałów AL, w których jako zdobycz uzyskaną w akcji bojowej wymienia się „bieliznę damską i pościelową”. To na pewno zdobyto na SS-manach. Po wojnie wspólnota rozbójnicza zasiliła szeregi bezpieki i partii, w roku 1981 nawet wystąpiła zbrojnie przeciwko niepodległościowym aspiracjom historycznego narodu polskiego, no a teraz przygotowuje w kraju grunt pod unijną, to znaczy – niemiecką interwencję, zaś na terenie unijnym wspiera antypolskie inicjatywy. Oczywiście już w drugim, albo nawet trzecim pokoleniu – bo „czas jak rzeka płynie”.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.