"Elżbieta II" nie istnieje. O symulakrze monarchii z buntu poczętej, w uzurpacji i herezji trwającej | |
Wpisał: Jacek Bartyzel , Grzegorz Braun | |
12.10.2016. | |
"Elżbieta II" nie istnieje. Rzecz o symulakrze monarchii z buntu poczętej, w uzurpacji i herezji trwającej.
prof. dr hab. Jacek Bartyzel , Grzegorz Braun W powodzi informacji i życzeń z okazji jubileuszu księżniczki Elżbiety Windsor (właśc. Sachsen-Coburg-Gotha), przez szerokie koła postrzeganej jako brytyjska »królowa Elżbieta II«, znaleźliśmy również „adres do tronu” od jednej z polskich organizacji monarchistycznych – Konfederacji Spiskiej, następującej treści: Happy birthday Your Ma! Do życzeń urodzinowych płynących z całego świata dołącza się również Konfederacja Spiska. W pierwszej kolejności życzenia te osobiste, zdrowia i rodzinnego szczęścia, pogody ducha oraz satysfakcji z dobrze przeżytych lat. Jako Królowej życzymy niezłomności w służbie wartości, których jest ikoną i symbolem. I jak długo na tronie pozostaje Królowa Elżbieta II, tak długo nikt nie odważy się tych wartości podważać. Żywimy nadzieję, iż wraz z Królową przejdziemy przez ten najgorszy dla idei monarchicznej czas. Po odejściu Jana Pawła II pozostałaś jedynym wielkim Autorytetem tego świata. ----------- Homagium to wprawia w osłupienie. Rzadko doprawdy zdarza się, aby szlachetne intencje aż tak bardzo rozmijały się z rzeczywistością. Wiemy oczywiście, że spektakl odgrywany na scenie świata od ponad 300 lat przez British Monarchy Company Ltd cieszy się sporym poklaskiem, zaspokajając zapewne w jakiejś mierze naturalne pragnienie ludu (który niestety przez tak długi czas zdołał zapomnieć o swoich prawdziwych władcach) cieszenia się swoim monarchą, jak i łudzi pozorami wielu postronnych a łatwowiernych sympatyków idei królewskiej. Na pierwszy rzut (niewprawnego) oka wszystko w tym przedstawieniu wydaje się takie, jakim być powinno – przynajmniej w monarchistycznym śnie o królestwie z bajki. To spectaculum budzi też zapewne cichą zazdrość królów, formalnie prawowitych bądź nie, w innych monarchiach, jeszcze bardziej zdemokratyzowanych, o dużo skromniejszej liście cywilnej, i gdzie rozpanoszona ideologia egalitarna nakazuje tym monarchom udawać „zwykłych ludzi” wmieszanych w tłum. W »Zjednoczonym Królestwie« jest rzeczywiście inaczej: splendor i pompa, ceremonialność i łaskawość zarazem, stare, uroczyste formuły i rytuały, karety i rolls-royce’y, heroldowie i służba w liberiach, przepyszne mundury i wytworne szaty, jedwabie i gronostaje, feudalne zamki i przestronne pałace. Ta sama monarchini od ponad 60 lat ukazuje się poddanym w dobrze obmyślonych sytuacjach i wygłasza uroczyste mowy na otwarcie Parlamentu. Wszystko w tym królestwie – i w kilkunastu innych krajach mających tę samą formalną głowę państwa – jest „królewskie”: rząd i podległe mu służby, siły zbrojne lądowe, powietrzne i marynarka, akademie naukowe i wszelakie towarzystwa, poczta i emitowane przez nią znaczki, na których widnieje zawsze ten sam wizerunek. Ba, jest nawet „pierwiastek duchowy”: była wszakże koronacja w katedrze, są „lordowie duchowni” w liturgicznych szatach i odprawiający nabożeństwa. Rozbrzmiewa wszechobecny okrzyk: God save the Queen! Wydaje się więc, że jest wszystko, i jest: oprócz jednego – prawdy. Bo to wszystko jest imitacją, łudzącym oko opakowaniem niezwykle cennego rzekomo prezentu, w którego wnętrzu, po rozwiązaniu wstążki i rozwinięciu kolorowych, szeleszczących papierków, odsłania się wielkie Nic. To pusta forma, w której nie ma żadnej treści monarchicznej. I inaczej być nie może, albowiem ów brytyjski system monarchii parlamentarnej, w której „król panuje, ale nie rządzi”, wymyślony przez ideologów kupiecko-bankierskiej oligarchii z City, potrzebującej powabnego parawanu skrywającego jej interesy, opiera się na założeniu, iż monarcha za nic nie jest odpowiedzialny, wszelako tak rozumianym, że aby za nic nie odpowiadać, nie można o niczym decydować. Taki monarcha wygłasza „mowy tronowe”, na których treść nie miał żadnego wpływu, bo o tej decyduje nominalnie jego gabinet; podpisuje ustawy i rozporządzenia, które uchwaliła aktualna większość parlamentarna; jest notariuszem „swoich” ministrów oraz deputowanych będących teoretycznie jego poddanymi. Za podporę jego tronu uważają się z nawyku „konserwatyści”, którzy niczego nie konserwują i którzy – jak powiedział Evelyn Waugh – nigdy nie próbowali nawet cofnąć zegara historii choćby o sekundę. Jego „lordowie duchowni”, fałszywi „biskupi” bez prawdziwych i ważnych święceń, stoją wraz z nim jako „głową” na czele „Kościoła”, w którym nie ma ani prawdziwej mszy, ani prawdziwych sakramentów, który dopuszcza do wykonywania funkcji „kapłańskich” kobiety i zdeklarowanych homoseksualistów, którego „synody” demokratycznie przegłosowują, że piekła nie ma – a zatem na czele „Kościoła” bez Boga. Usługujący temu systemowi konstytucjonaliści i propagandyści powtarzają w kółko mantrę, że król w takim systemie wypełnia funkcję „reprezentacyjną” i jest „symbolem”. Lecz jakaż to reprezentacja, która niczego nie reprezentuje, bo reprezentować w królestwie znaczy politycznie artykułować wspólnotę oraz zasadę, która jest i ponad społeczeństwem, i ponad samym reprezentantem, zasadę transcendentną wobec nich obu? Jakiż to symbol, który niczego nie symbolizuje, bo nie jest znakiem żadnej rzeczywistości, bo jego signifiant („znaczące”) nie ma już referencji do signifié („znaczonego”)? Taki „upadły” symbol, taka ikona nie będąca wizerunkiem realnej Postaci, to simulacrum, symulacja pozorująca rzeczywistość zgubioną, utraconą lub świadomie odrzuconą i zastąpioną przez imitacyjny pozór, którego zadaniem jest skrywać, iż „symbolizowana” jakoby rzeczywistość już nie istnieje. Obsadzona w tym pozorze w roli głównej starsza, dystyngowana Dama jest symulakrem królowej „jak żywej”, lecz w rzeczy samej, w odniesieniu do metafizycznego statusu królewskości jest „martwą królową”, wyjętą – jak nieszczęsna Inês de Castro – z grobowca, w którym pogrzebano prawdziwą monarchię. Ażeby zidentyfikować faktyczny status owej quasi-monarchii, wystarczy zadać proste pytanie: dlaczego »świat« (w ewangelicznym rozumieniu tego słowa) współczesny, demoliberalny, ufundowany na nieskrywanej wrogości do wszelkich »stopni kolejności«, wszelkiej hierarchii, z zasady zatem wrogi »monarchicznemu pryncypowi«, nie zwalcza jej i nie żywi do niej takiej samej wrogości, jak do wszystkich innych, tlących się jeszcze gdzieniegdzie pierwiastków Ładu? Odpowiedź na to pytanie jest również prosta, przeraźliwie prosta: bo taka »monarchia« w niczym mu nie przeszkadza, nie stawia w niczym tamy destrukcji porządku naturalnego, nie jest nawet demonstracyjnym znakiem sprzeciwu wobec działań faktycznych książąt tego świata z lóż, giełd, banków, globalnych korporacji i medialnych fabryk toksyn zatruwających dusze. Nasi kompatrioci co do monarchizmu (w ogólnym sensie, lecz nie w rozpoznaniu istoty monarchii) piszą o „wielkim Autorytecie” mniemanej »Elżbiety II«. Autorytet (auctoritas) to wielkie słowo, bodaj najpełniej oddające majestat prawdziwej władzy (potestas). Tak wielkie, że przekracza wszelkie miary dostępne człowieczeństwu. Władzę może pochwycić i utrzymać, wymuszając posłuszeństwo, ktokolwiek, autorytet może być tylko przydany człowiekowi sprawującemu władzę przez Jedynego Dawcę wszelkiego autorytetu, a więc Boga. Nie ma autorytetu immanentnego, autorytet jest tylko transcendentny. „Jeżeli Boga nie ma, to jakiż ze mnie kapitan?” – pytał prosto, lecz trafnie, jeden z powieściowych bohaterów Dostojewskiego. „Nie ma króla bez biskupa” – mawiano w epoce Christianitas. Powie ktoś, że ten autorytet spływa za pośrednictwem Kościoła na każdego ukoronowanego i namaszczonego monarchę, a przecież »Elżbieta II« została ukoronowana i namaszczona. Owszem, lecz przez nieprawdziwego „biskupa”, namaszczającego nie-świętym olejem. Autorytet musi być także poświadczany – w przeciwnym wypadku jest odejmowany – przestrzeganiem i obroną prawa naturalnego pochodzenia boskiego. Czy księżniczka Elżbieta przez 64 lata odgrywania roli królowej przeciwstawiła się chociaż raz zepsutym w samym ich korzeniu prawom urągającym temu nadrzędnemu prawu; czyż nie udzieliła teoretycznie swojej Royal Assent (zgody królewskiej) na zabijanie nienarodzonych czy „małżeństwa” jednopłciowe? Nie ma zatem autorytetu bez prawowitości (legitimacy), zarówno prawowitości celu i sposobu pełnienia monarszej posługi, jak i prawowitości pochodzenia. Lecz przecież, jeśli chodzi o tę drugą, Bóg – obdarzając stworzonego przez siebie człowieka wolnością i wolność tę respektujący – nie działa zazwyczaj w świecie bezpośrednio, objawiając swoją wolę, lecz za pomocą przyczyn wtórnych. Tylko wyjątkowo, o czym powiadamia nas Pismo Święte, Bóg zechciał sam wskazać konkretne osoby monarchów (Saula, a następnie Dawida) i nakazał prorokowi je namaścić, zresztą czyniąc zadość natarczywym wręcz prośbom ludu przez siebie wybranego. W zwyczajny sposób Bóg działa za pośrednictwem ludzi, których wyposażył w popęd społeczny, a więc także w rozum polityczny rozpoznający konieczność ustanowienia nad społeczeństwem władzy oraz to, iż najlepiej iżby „czynnik kierowniczy” mający prowadzić wspólnotę do jedności sam był ontologiczną jednością, „władzą jednego”. Ten rozum polityczny nakierowywał wolę zbiorowości konstytuujących się w organiczne wspólnoty ku odnajdywaniu zasad ustanawiania i przekazywania (sukcesji) władzy, których nadrzędną przesłanką było słuszne dążenie do wyeliminowania z sukcesji tak dalece, jak to tylko możliwe, subiektywnego elementu ludzkiej woli, a uzgodnienia owych zasad z porządkiem naturalnym narodzin. Ten proces odnajdywania i rozpoznawania rozwijał się stopniowo, mozolnie i nie bez zakłóceń (familijnych kłótni, uzurpacji i nawet królobójstw) przez wieki w prawie zwyczajowym, do którego kolejne zasady (wcale nie identyczne w każdym corpus politicum) przyrastały jak słoje w koronie drzewa, aż ostatecznie stał się prawem statutowym (zwanym fundamentalnym lub kardynalnym, a zatem – jak wskazuje na to etymologia – „podstawowym” lub „zawiasowym”, na którym wszystko inne się wspiera) tych monarchii, które szczęśliwie zdołały się go dopracować. Królestwo Anglii – od 1603 roku w unii dynastyczno-personalnej ze Szkocją – było również takim właśnie imperium felix. Niestety, było, albowiem hybris ludzka, będąca skutkiem upadłej natury – a zatem i nierozumna – która owładnęła duszami heretyckich i liberalnych rebeliantów, poważyła się potargać te nienaruszalne zasady, odrzucić króla prawowitego i ustanowić trwałą już odtąd uzurpację. Kto zatem postrzega w księżniczce Elżbiecie »królową Elżbietę II« i mami siebie oraz innych rzekomym jej „autorytetem”, ten przyłącza się do tej uzurpacji, która zaczyna się wraz z odrzuceniem króla Jakuba II & VII i przywołaniem przez buntowników jego córki Marii oraz jej męża Wilhelma Orańskiego, którzy „wtrynili się”, niczym szekspirowski Klaudiusz, na nienależny im tron, stając się „złodziejem państwa i monarszej władzy / który ukradkiem ściągnął z półki diadem / i do kieszeni schował” (Hamlet, akt III, scena 3). »Elżbieta II« jest więc nikim innym, jak ostatnim jak dotąd ogniwem w łańcuchu owej trwałej uzurpacji, ciągnącej się od Orańczyka, poprzez dynastię hanowerską do obecnej, koburskiej, przeinaczonej na „windsorską”. Najważniejsze jest jednak to, że w tym wypadku uzurpacja formalna łączy się nierozerwalnie z utratą legitymizmu celu każdej monarchii chrześcijańskiej. Uchwalony przez zbuntowany Parlament Bill of Rights, którego sama nazwa brzmi jak szyderstwo, po nim zaś równie zbójecki Act of Settlement, zmieniły bowiem prawo sukcesyjne tylko w jednym, ale za to prymarnym punkcie, bezprawnie odsuwając od sukcesji koron brytyjskich książąt katolickich lub choćby mających za współmałżonka(ę) katolika/katoliczkę. Tym samym zamknęły drogę do panowania bezpośrednim i mającym pierwszeństwo w sukcesji descendentom Jakuba II & VII z dynastii Stuartów, a po jej wygaśnięciu – kolejnych legitymujących się pierwszeństwem sukcesorów aż po obecnego, Franciszka II Wittelsbacha. Do 1901 roku wszyscy uzurpatorzy składali przed Parlamentem przysięgę następującej treści: „Przysięgam uroczyście i wzywając Boga na świadka, że wierzę, iż w sakramencie Wieczerzy Pańskiej nie ma żadnego przeistoczenia elementów chleba i wina w ciało i krew Chrystusa, nawet jeśli są przez kogokolwiek konsekrowane. Także inwokacja bądź adoracja Dziewicy Maryi oraz innych świętych wedle zwyczajów Kościoła rzymskiego to tylko zabobony i bałwochwalstwo”, składając zaś tę bluźnierczą wprost przysięgę, musiał dodać, że złożył ją „bez jakiejkolwiek dwuznaczności i uniku lub zastrzeżenia w myślach, nie licząc na żadną przeszłą lub przyszłą dyspensę papieża lub jakiejś innej władzy”. Wprawdzie przysięga ta została złagodzona od następnej koronacji (»Jerzego V«) przez usunięcie z niej najbardziej drastycznych zaprzeczeń prawdom Świętej Wiary Katolickiej, to przecież jednak nadal zobowiązuje wstępującego na tron do deklaracji, iż jest „wierzącym protestantem” i że „w zgodzie z prawdziwą intencją aktów zapewniających protestancką sukcesję na tronie mojego królestwa” uczyni wszystko, co w jego mocy, „by akty te zabezpieczyć i podtrzymywać”. To zaś oznacza, że »monarchia« protestanckich córek Jakuba II & VII, Orańczyka, Hanowerczyków i Koburgów/Windsorów nie ma nawet tej – ograniczonej, rzecz jasna – prawowitości, co tradycyjne monarchie pogańskie, buddyjskie, szintoistyczne, konfucjańskie czy islamskie, które jeszcze nie przyjęły Świętej Ewangelii Jezusa Chrystusa i nie poddały się pod duchowe i moralne zwierzchnictwo Świętego Kościoła Rzymskiego, lecz respektują przynajmniej normy prawa naturalnego. Królestwa Wysp Brytyjskich przyjęły bowiem już przed wiekami tę Ewangelię i poddały się Kościołowi, co jest zobowiązaniem, od którego nie można się zwolnić ani przez nikogo być zwolnionym. W świetle powyższego jest oczywistym faktem, iż żadna »Elżbieta II« po prostu nie istnieje. Istnieje „fizyczne ciało” księżniczki Elżbiety, ale nie jest ono mistycznie złączone z Body Politic królowej Anglii, Szkocji i Irlandii. Nie odmawiamy księżniczce Elżbiecie Windsor zalet osobistych, o których szeroko się rozprawia, ale aktem prawdziwej miłości chrześcijańskiej byłoby życzyć jej z okazji tego jubileuszu, aby zanim Bóg powoła ją przed swoje oblicze, zdążyła porzucić błędy herezji protestanckiej, czego oczywistą konsekwencją musiałoby być wyrzeczenie się płynących z jej wyznawania owoców uzurpacji. prof. dr hab. Jacek Bartyzel Grzegorz Braun Rada Naczelna Organizacji Monarchistów Polskich Adrian Nikiel Przemysław Olszewski Adam Tomasz Witczak Łukasz Szymański Święto św. Piotra Kanizjusza, 27 kwietnia AD 2016 |