Sprawa polska zbliża się niewątpliwie do poważnego przesilenia.
Wpisał: Grzegorz Braun   
28.10.2016.

Sprawa polska zbliża się niewątpliwie do poważnego przesilenia.

Grzegorz Braun: Wszystko na sprzedaż.

 

Grzegorz Braun http://polskaniepodlegla.pl/opinie/item/9030-tylko-u-nas-grzegorz-braun-wszystko-na-sprzedaz

 

Sprawa polska zbliża się niewątpliwie do poważnego przesilenia. Takie przeświadczenie potęguje kontekst międzynarodowy. Po niedawnej wizycie Victorii Nuland w Moskwie znów trudno oprzeć się wrażeniu, że w stosunkach amerykańsko-rosyjskich na naszym odcinku dogadana została kolejna „transformacja” – skoro, jak donoszą, pani Nuland (spec-asystent sekretarza stanu USA) zgodziła się z panem Surkowem (doradcą prezydenta Rosji), że Kijów powinien wykonać porozumienia z Mińska.

---------------------

 ZeZorro pisze i koryguje:

 

 Victoria Nuland {Nudelman} nie jest niczyją asystentką, tylko  V-ce ministrem spraw zagranicznych USA ds. Europy śr.wsch i Bliskiego Wschodu, co się tłumaczy na polski jako szef projektu Judeopolonii.

Formalnie jest podległa Kerry'emu, ale wielekroć pokazała przy okazji dyplomatycznych skandali, że to w praktyce nieprawda. Dość precyzyjne wyjaśnienie tego pozornego paradoksu znajdziemy w jej rozszerzonym tytule: SPECIAL assistant Secretary of State. Nie udersecretary, nie zwykła ass secy, ale właśnie special.

------------------------

 

Jeśli bowiem Waszyngton i Moskwa koordynują politykę nacisków względem Kijowa, to może i względem Warszawy nie są już na antypodach?

Jeszcze za poprzedniego reżimu, to jest za rządów jawnych sprzedawczyków i oportunistów, szereg razy zdarzało mi się odpowiadać na pytanie, jak oceniam prawdopodobieństwo wyborczego zwycięstwa prawicy. Szereg razy publicznie dzieliłem się wówczas przypuszczeniem, że powrót deklaratywnej prawicy do władzy jest, owszem, całkiem niewykluczony, a może nawet pożądany – z punktu widzenia naszych tradycyjnych rozbiorców i okupantów jako konieczny element scenariusza rozbiorowego. Na co niektórzy reagowali powątpiewaniem, a nawet posądzeniami o przesadną podejrzliwość, bo niby jakichże pożytków mogliby się spodziewać zewnętrzni i wewnętrzni moderatorzy naszej sceny politycznej (mafie, służby i loże krajowe i obce) z dopuszczenia do rządów prawicy patriotycznej? To tylko pozorny paradoks, który np. jesienią 2014 r. tak starałem się rozjaśnić (na łamach jednego z rzadkich czasopism, które wówczas jeszcze skłonne były mnie drukować):

Jeśli do fasady władzy dopuszczony zostanie na jakiś czas obóz patriotyczny, to po to tylko, żeby było na kogo zwalić winę i komu przypisać odpowiedzialność za skutki upadku państwa, bankructwa socjalu i ogólnej niewydolności systemu. Dodatkowy pożytek z epizodu rządów p.o. prawicowych będą mieli nasi okupanci w tym, że finałową pacyfikację będzie można przedstawiać jako „przywracanie demokracji” po tym jak „hydra faszyzmu podniosła głowę”.

Nie była to, jak widać, mylna prognoza, choć przecież formułowałem ją za czasów oligopolu PO-PSL, kiedy perspektywy podwójnego zwycięstwa wyborczego PiS nikt właściwie nie brał jeszcze pod uwagę.

Ale oto od roku już trwa w najlepsze realizacja takiego właśnie scenariusza: reprezentanci obozu zdrady narodowej, którzy w dużej mierze na własne życzenie oddali stanowiska w fasadzie władzy III RP, właściwie nie zajmują się już niczym innym, tylko przyzywaniem obcej interwencji. Do tej ostatniej, z czego wszyscy zdają sobie sprawę, potrzebny jest naprawdę solidny pretekst, trwa więc intensywne poszukiwanie okazji do prowokacji, która mogłaby wreszcie wprawić w ruch procedury prowadzące do poddania Polski zewnętrznej kurateli. Aby jednak „europejska klauzula solidarności”, czyli współczesna wersja „doktryny Breżniewa”, mogła zadziałać, nie wystarczą już, jak widać, marsowe miny sędziego Rzeplińskiego i alarmistyczne komentarze Adama Michnika. Dla „zdecydowanej reakcji wspólnoty międzynarodowej” potrzeba czegoś więcej – potrzeba krwi na ulicach. I nad tym właśnie, jak przypuszczam, pracują w tych dniach oficerowie rozmaitych frontów, ideologicznych, propagandowych i bezpieczniackich.

Nie trzeba długo myśleć, by zauważyć, że może nie być po temu okazji lepszej niż 11 listopada. Nie zdziwmy się więc, jeśli właśnie w nadchodzących dniach i tygodniach nastąpi szczególnie zagęszczenie informacji i dezinformacji na nasz temat – nie tylko w kraju, ale i w szerokim świecie.

Jest jednak jeszcze drugi warunek – poza solidną prowokacją – jaki musi być spełniony, aby spełniły się marzenia folksdojczów i sowieciarzy występujących dziś pod załganych szyldem „obrony demokracji”. Aby szykowany przez nich warszawski „majdan” mógł eskalować aż do pożądanego skutku, tj. obalenia aktualnego układu władzy, nieodzowny jest jeszcze jeden kluczowy element. Jaki? Zielone światło z ambasady przy ul. Pięknej. Bez tego ani Schetyna, Petru et consortes, ani generałowie służb, które patronowały ich karierom, nie mogą liczyć na tryumfalny powrót do szerszej krawędzi koryta – bez przyzwolenia Waszyngtonu nie nastąpi w Warszawie żadna gwałtowna rearanżacja sceny politycznej.

I dlatego, jak przypuszczam, liderzy zwycięskiej formacji z Jarosławem Kaczyńskim na czele, czynią wszystko, aby towarzysze amerykańscy uznawali ich nadal za najlepszych plenipotentów swoich interesów w regionie.

Problem w tym, że aby ten efekt uzyskać, aby plasować się na czele amerykańskiej listy „naszych s…nsynów” w Europie Środkowej, trzeba w kontakcie z tym akurat transatlantyckim partnerem zapomnieć o polskim interesie narodowym i polskiej racji stanu. I na tej właśnie ścieżce desygnowani przez Jarosława Kaczyńskiego najwyżsi urzędnicy państwowi postąpili już bardzo daleko. I czynili to z taką skwapliwością, że można się poważnie zastanowić, czy zostało im jeszcze cokolwiek, czym mogliby bardziej zadowolić swoich amerykańskich patronów. Czy przypadkiem nie wyprzedali już wszystkiego, czym dysponowali?

Zreasumujmy: w ciągu roku kierownictwa MON i MSZ dokonały ścisłego sprzęgnięcia naszej racji stanu z imperialnym interesem USA – nasza polityka zagraniczna i obronna (co wszak na jedno wychodzi) została „zespawana na sztywno” z dyrektywami Waszyngtonu. Kuriozalne ukoronowanie tej akcji nastąpiło w ostatnich tygodniach: wiceministrem (podsekretarzem stanu) został w MSZ niejaki Robert Grey, obywatel amerykański. Notabene: trzeba przyznać, że od czasu odwołania do ZSRS większości sowieckich „doradców” i „popów” (pełniących obowiązki Polaków) w roku 1956 Sowieci później unikali już podobnej ostentacji. A dokonany przez MON zwrot przez rufę w osławionym przetargu na francuskie caracale w mgnieniu oka „wygranym” przez amerykańskie „blekhołki” („Słoń w składzie helikopterów”, jak to zrecenzował minister Szeremietiew), to ostatecznie utrwaliło trend „bezalternatywny” w naszej dyplomacji.

 Czy wychodząc tak dalece naprzeciw oczekiwaniom naszych sojuszników „bezalternatywnych” (określenie prezydenta Dudy użyte w wystąpieniu kijowskim), rządzący zostawili sobie jakiekolwiek pole manewru? Czy zostało im jeszcze cokolwiek na sprzedaż? Niewiele, ale postępując tak bezkompromisowo jak do tej pory, może już wkrótce uda im się doprowadzić do „pełnego otwarcia” Polski także w sferze gospodarczej.

Sądząc z wcześniejszych wypowiedzi ministra Morawieckiego na temat tajnych traktatów (sic! – o treści wciąż utrzymywanej w tajemnicy przed opinią publiczną) CETA i TTIP, już wkrótce mogą one stać się obowiązującym prawem. A wszak główny figiel polega na tym, że mają one wyłączyć spod polskiej jurysdykcji relacje z zewnętrznymi partnerami handlowymi.

Jak ci partnerzy skłonni są traktować nasze żywotne interesy, tego pokaz wobec ministra Waszczykowskiego dał ledwie parę miesięcy temu ambasador Jones w sprawie Kanału Śląskiego, którego budową żywo zainteresowani byli Chińczycy, co oczywiście Amerykanie uważają za niedopuszczalne. Trzeba to wyraźnie stwierdzić: uznanie przez Warszawę dyktatu Waszyngtonu w tym ostatnim przypadku było aktem zbliżającym aktualny układ władzy do granicy zdrady narodowej nie mniej niż zaproszenie obcych wojsk na terytorium Rzeczypospolitej oraz zmiany w prawie, które legalizują ewentualne używanie przez naszych aliantów ostrej amunicji (sic! – również poza terenem poligonu i nie tylko w stanie wojny).

A tymczasem prezydent RP podczas niedawnego nowojorskiego spotkania najwyraźniej (sądząc z komunikatów prasowych) podtrzymał nadzieje żydowskich szantażystów na spełnienie ich oczekiwań. Już wcześniej wygłaszane przez Dudę, Szydło i Kaczyńskiego okolicznościowe przemówienia (w Warszawie, Kielcach i Białymstoku) były manifestem przyjęcia przez rządzących ahistorycznej i antypolskiej narracji suflowanej przez ośrodki propagandy żydowskiej. Znamienne było zwłaszcza wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego „potępiające antysemityzm, także ukryty(sic!).

Że w słowniku naszych przywódców trwale zadomowiła się politpoprawna nowomowa, tego znaczącym symptomem było zaniepokojenie „wzrostem radykalizmu” w waszyngtońskim przemówieniu ministra Macierewicza. Czy te z pozoru drobne koncesje, bo czynione na razie na płaszczyźnie językowej, nie zostaną wykorzystane przeciwko nam, czy za nieopatrznie wypowiedziane przez panów ministrów czy prezesów słowa nie zechce ktoś pociągać do odpowiedzialności całego narodu? Czy fałszywa retoryka walki z „radykalizacją” i „antysemityzmem”, którą swoimi wypowiedziami legitymizują nasi aktualni przywódcy, nie zostanie po raz kolejny zastosowana w celu delegitymizacji polskiego patriotyzmu, może już 11 listopada?

Sprawa polska zbliża się niewątpliwie do poważnego przesilenia. Potęguje takie przeświadczenie kontekst międzynarodowy. Po niedawnej wizycie Victorii Nuland w Moskwie znów trudno oprzeć się wrażeniu, że w stosunkach amerykańsko-rosyjskich na naszym odcinku dogadana została kolejna „transformacja”, skoro, jak donoszą, pani Nuland (spec-asystent sekretarza stanu USA) zgodziła się z panem Surkowem (doradcą prezydenta Rosji), że Kijów powinien wykonać porozumienia z Mińska.

Jeśli bowiem Waszyngton i Moskwa koordynują politykę nacisków względem Kijowa, to może i względem Warszawy nie są już na antypodach? Czy tak jest w istocie? Czy aktualna eskalacja na odcinku bliskowschodnim jest tylko ustawką, grą w dobrego i złego policjanta, prowadzoną m.in. na nasz użytek, ale przede wszystkim dla złudzenia Chin? Tego niestety nie dowiemy się przed faktem, tzn. zanim spadną bomby, albo też zanim bieg zdarzeń ujawni dokonanie kolejnego „resetu”.

Czy więc Waszyngton, zwłaszcza po wyborach prezydenckich, zechce prolongować promesę na rządzenie - ludziom aktualnego układu żoliborskiego? Jeśli nawet ktoś udzielił Jarosławowi Kaczyńskiemu takich gwarancji, to obawiam się, że nie mają one żadnego pokrycia. Bo może, skoro tylko poczynione zostaną ostatnie z oczekiwanych koncesji na rzecz naszych „bezalternatywnych” przyjaciół, koncesjodawcy, tj, aktualnie rządzący mają być wymienieni na nowych, mających jeszcze mniej skrupułów wasali? Któż zaręczy, że nie taką logiką kierują się imperialni kontrolerzy polskiej sceny politycznej?

A jak miałaby się taka wymiana reżimu dokonać? W swoim czasie snułem już na tych łamach takie scenariusze political-fiction, a że sytuacja obaw nie rozwiewa, ba! – jeszcze je wyostrza, więc na koniec znów wyręczę się autocytatem:

Taka akcja – dyrygowana z ul. Pięknej, przy zgodnej akceptacji innych imperialnych ambasad – może być dodatkowo legitymizowana przez szereg równoległych „kryzysów kontrolowanych”, np. pod flagą rezunów islamskich czy ukraińskich, albo koordynowanych z atakiem finansowym ze strony lichwiarzy.

Kiedy to może nastąpić? Kiedy aktualny układ władzy, żoliborska grupa rekonstrukcji historycznej sanacji ostatecznie wystąpi w roli żyranta roszczeń żydowskich i wówczas, zrobiwszy swoje, będzie mogła odejść, albo w sytuacji przeciwnej: kiedy przestanie rokować, że te roszczenia spełni.

Tak czy inaczej – trwa w naiwności, kto sądzi, że „zielone ludziki” mogą do nas przybyć tylko ze Wschodu.

Tekst ukazał się na łamach tygodnika Polska Niepodległa! Nowy numer już w środę w kioskach!

Zmieniony ( 28.10.2016. )