Spokojnie, to tylko koniec świata
Wpisał: Jakub Majewski   
16.11.2016.

Spokojnie, to tylko koniec świata

 

Jakub Majewski  2016-11-16 spokojnie--to-tylko-koniec-swiata

 

 

W numerze 51 magazynu „Polonia Christiana” ukazał się artykuł Piotra Doerre, Dlaczego straszą nas apokalipsą?, wskazujący na wszechobecne w mediach motywy apokaliptyczne. Niniejszy tekst nie jest polemiką, a raczej swego rodzaju dopełnieniem. Skoro bowiem media zalewają świat przesłaniem o nieuniknionym upadku i niemożliwości jakiegokolwiek ratunku, jednym słowem – o beznadziejności – to katolik powinien się dobrze zastanowić, w jaki sposób na takie przesłanie odpowiedzieć.

Odpowiedź zaś zamyka się w trzech słowach – kardynalnych cnotach chrześcijaństwa – wiara, nadzieja i miłość.

 Obecność tematów apokaliptycznych w mediach nie jest zasadniczo niczym nowym. Oczywiście, nie chodzi tu o dzieła przedstawiające prawdziwą Apokalipsę – ostateczny kres świata opisany przez świętego Jana w Księdze Apokalipsy, chociaż i tu warto zwrócić uwagę na fakt, iż poza Prawdziwą Wiarą katolicką objawioną przez Boga, praktycznie każda z religii wymyślonych przez człowieka zawiera jakiś odpowiednik Apokalipsy. Czy to dla pogan, czy dla wyznawców islamu oczywiste było, iż świat, który miał swój początek, musi się kiedyś dopełnić. Jedynym wyjątkiem jest współczesny zabobon ateizmu, który przeczy jakiejkolwiek możliwości zakończenia świata. Bo choćby Słońce miało wygasnąć a Ziemia zlodowacieć – mówią ci „astronomowie” – to przecież wszechświat będzie trwał dalej.

Nic dziwnego więc, iż ateiści dzisiaj koncentrują się na lokalnych apokalipsach – tych pomniejszych „końcach świata”, w których upadają miasta, państwa lub cywilizacje, gdy reszta trwa. W tej materii ateistyczni twórcy nie są odosobnieni. Wszak historia jest przepełniona takimi wydarzeniami i nieraz w przededniu ostatecznego upadku twórcy podejmowali ten temat. W obliczu nadchodzącej klęski – czasem widocznej gołym okiem, czasem zaledwie przeczuwanej – człowiek naturalnie pyta, jak będzie wyglądać koniec i co będzie dalej? Odpowiedzi zaś stanowiły element przygotowania – po części oczyszczającego wyładowania strachu i żalu, emocji które w przeciwnym przypadku mogą człowieka sparaliżować; a po części wskazania, iż na naszej lokalnej apokalipsie świat się jednak nie kończy. Rzadko kiedy apokalipsa była tożsama z beznadzieją – przeciwnie, najczęściej zagłada zawierała w sobie nasienie przynajmniej potencjalnie lepszej przyszłości. Bowiem dzieła, które przedstawiały zagładę, zawsze zawierały w sobie, wymieszane w różnych proporcjach trzy kardynalne cnoty: wiarę, nadzieję, i miłość.

Wiara

Największym i z pewnością najbardziej klasycznym, gdyż chyba pierwszym w dziejach cywilizacji łacińskiej po chrystianizacji Rzymu, dziełem apokaliptycznym jest z pewnością opus magnum świętego Augustyna z Hippony – Państwo Boże (De civitate Dei) pisane w latach 413–427. Czy należało ono do gatunku apokaliptycznego?

Znawcy tej wielkiej pracy zaprotestują – jak można tak ogromne osiągnięcie filozofii i historiozofii choćby przyrównywać do gatunku, który współcześnie reprezentują powieści, filmy i gry o charakterze czysto rozrywkowym, i to często wątpliwej jakości? A jednak. Przecież podstawowym bodźcem do napisania Państwa Bożego był właśnie koniec świata w skali, jaka dla nas dzisiaj pozostaje – jeszcze przez chwilę – niewyobrażalna. Upadał bowiem właśnie Wieczny Rzym.

W roku 410 centrum cywilizowanego świata zostało po raz pierwszy od początków cesarstwa splądrowane przez barbarzyńców. Co więcej, ogromne połacie imperium zostały już na zawsze wydarte spod władzy Rzymu. Aby dopełnić ten obraz apokalipsy, wystarczy tylko dopowiedzieć, iż choć święty Augustyn zmarł w roku 430 na skutek choroby, stało się to w mieście oblężonym przez Wandali, którzy – stąd przecież to słowo w naszym języku – wandalizowali właśnie rzymską Afrykę Północną.

Właśnie w obliczu upadku świata pisał święty Augustyn ku pokrzepieniu wiary pośród wątpiących dusz. Po pierwsze, odpierał argumenty pogan obwiniające chrześcijaństwo za upadek spowodowany rzekomo niełaską dawnych bóstw. Po drugie, utwierdzał w zasadności pokładania wiary i nadziei w Chrystusie, choćby i w obliczu końca. Po trzecie, wskazywał drogę ku lepszej przyszłości, również w tym świecie, gdyż choć z jego rozważań wynikało wyraźnie, iż prawdziwie Bożego państwa nie doświadczymy aż do faktycznej Apokalipsy z racji skażenia tego świata grzechem, to jednakże chrześcijanie mogą w dalszym ciągu tak przemieniać państwa tego świata, aby przybliżać je do Bożego ideału. W tym wszystkim pobrzmiewało również przesłanie świętego Pawła, który słowami przemija postać tego świata (1 Kor 7, 31) ostrzegał przed nadmiernym przywiązaniem do tego, co jest.

Państwo Boże było więc dziełem apokaliptycznym, może nawet post-apokaliptycznym. Jakże jednak inna – niemal radosna przez łzy – jest to apokalipsa w porównaniu z dzisiejszymi dziełami tego nurtu!

Nadzieja

Jeżeli cnotą dominującą w dziele świętego Augustyna była wiara, w późniejszych, bardziej już literackich niż teologicznych dziełach dominowały dwie pozostałe cnoty. U Henryka Sienkiewicza, który – jak sam mówił – napisał Trylogię ku pokrzepieniu serc, najważniejsza chyba była nadzieja.

Z pewnością, gdyby Trylogia była fantastyką, nikt nie miałby wątpliwości, iż przynależy do gatunku apokaliptycznego. Oto bowiem na Rzeczpospolitą spadają kolejno katastrofalne wojny, państwo drży w posadach, właściwie już upada, podtrzymane ostatecznie na barkach powieściowych bohaterów. Trudniej nam dostrzec ową apokaliptyczność, gdy przypomnimy sobie, iż Rzeczpospolita ostatecznie upadła dopiero wiek później, a sam Sienkiewicz pisał swe powieści jeszcze kolejny wiek później, po roku 1880.

Osadzonej w przeszłości Trylogii daleko jest do filmów pokazujących jak w przyszłości, już lada dzień, na ludzkość spadnie katastrofa. Jednak powstała ona zaledwie dwadzieścia lat po przegranym, katastrofalnym powstaniu styczniowym. Dzieło to miało pokrzepić Polaków w momencie, gdy nastroje sięgały dna, zaś nadzieja na odbudowę naszego, polskiego świata wydawała się już niemal na zawsze utracona.

W tym celu powieść ukazywała jeden z największych kryzysów Rzeczypospolitej, zwieńczony jednak zwycięstwem wywalczonym dzięki wierze w Boga, który sprawił, iż polskie cnoty zatriumfowały nad przywarami. Powieść jak gdyby mówiła narodowi: Patrzcie, nie takie kryzysy jak dziś żeśmy pokonywali, nie traćmy tylko nadziei, a damy radę!

Miłość

Jeszcze inne ujęcie apokalipsy znajdziemy w fantastyce Tolkiena: jak w poprzednich przypadkach, odnajdziemy tu wszystkie trzy cnoty, jednak z nich zaś największa jest miłość (1 Kor 13, 13). W opus magnum Tolkiena – Władcy pierścieni – w miarę pogarszania się iście apokaliptycznej sytuacji świata powieści, bohaterowie są również stopniowo odzierani z dwóch pozostałych cnót. Pozbawieni jakichkolwiek powodów do wiary w zwycięstwo dobra, pozbawieni nawet nadziei na przetrwanie, trwają dalej w swoich obowiązkach przez wzgląd na miłość.

Ten rys jest szczególnie widoczny w postaci Sama, wiernego towarzysza głównego bohatera. Tolkien zawsze podkreślał, iż ta postać jest hołdem dla wielu brytyjskich ordynansów, których widział w okopach wojny światowej, wiernie wykonujących swoje obowiązki względem przełożonych, niezależnie od okoliczności. W tym przypadku ordynans musi powędrować za swym panem w samo serce zła, gdzie nawet w przypadku sukcesu misji śmierć wydaje się absolutnie pewna. Dlaczego to robi? Bo kocha swego pana i kocha tych, których zostawił w domu, a którym być może będzie dane przeżyć dzięki niemu.

Ostateczny triumf miłości we Władcy pierścieni mógł z pewnością pokrzepić niejednego brytyjskiego czy amerykańskiego żołnierza stojącego w latach zimnej wojny na straży świata Zachodu przed sowiecką nawałnicą – która przecież w wielu momentach wydawała się nieunikniona i beznadziejnie trudna do pokonania. Dla samych Brytyjczyków, bezsilnych wobec rozpadu swego imperium, zwłaszcza ważne musiało być przesłanie, iż przez wzgląd na miłość warto jest walczyć nawet o to, co i tak przeminie.

A współcześnie?

Gdzie dziś podziały się takie dzieła – dające nam wiarę, nadzieję i miłość, potrzebne, aby przetrwać trudny czas, a z porażki wynieść większe zwycięstwo? W tym pytaniu właśnie tkwi najgorszy aspekt współczesnej twórczości apokaliptycznej, i tym bardziej – post-apokaliptycznej.

Jej owoce pozostawiają nas bez szans, odartych z kardynalnych cnót. Gdzie w upadłych światach zdominowanych przez zombie czy mutantów, w których niedobitki walczą ze sobą o zasoby konieczne do fizycznego przetrwania, wiara w lepsze jutro? Gdzie nadzieja na odbudowę? Gdzie miłość, gdy każdy człowiek może przynieść śmierć?

Takie przesłanie jest tym bardziej potęgowane przez zideologizowaną naukę, która najpierw zdetronizowawszy człowieka do rangi kolejnego zwierzęcia, coraz chętniej ostatnio dodaje, iż jak każde inne zwierzę, człowiek kiedyś wyginie.

Z perspektywy tych, którzy traktują ateizm i ewolucję jako nierozerwalną jedność, człowiek jest po prostu ciekawym przypadkiem, bez którego świat może się z łatwością obejść – fanatyczni ekolodzy dodadzą nawet, iż tak byłoby lepiej. Oto dno rozpaczy: człowiek bez wiary, bez nadziei, nikomu niepotrzebny i niekochany.

Cóż więc robić? Pozostaje nam karmić kardynalne cnoty pokarmem z dawniejszych dzieł. Ale nie tylko. Katoliccy twórcy dziś mają obowiązek podjęcia rękawicy, sięgnięcia wyobraźnią do apokalipsy naszej cywilizacji, by gwiżdżąc beztrosko na złowrogie pomruki postępowców, pokazać, iż po upadku nastąpi odbudowa.

Kto bowiem, wierząc szczerze w Boga, mógłby uwierzyć, że upadek Europy będzie upadkiem całego Christianitas? Kto wierząc, mógłby nie żywić w sercu nadziei, iż po długiej i ciężkiej walce Europa na nowo stanie się sercem Kościoła – choćby nawet przyszli wierni z Francji mieli nosić arabskie nazwiska? I kto mógłby wątpić, iż to wszystko dokona się za sprawą miłości, która mówi nam, że nasza rodzina, nasz kraj i nasza kultura są ze wszech miar warte każdego poświęcenia?

Przyszła historia z pewnością pokaże, iż plan zniszczenia chrześcijaństwa spalił na panewce, obracając się przeciwko tym, którzy chcieli obalić Boga.

My zaś możemy ten czas przybliżyć już teraz, przelewając marzenia na papier, kliszę filmową i ekrany komputerów.