Jean Raspail. Zwierciadło pewnej twórczości.
Wpisał: Madeleine Roussel   
24.04.2017.

Jean Raspail.

Zwierciadło pewnej twórczości.



Fran­cja była tylko hasłem, tak jak hotele, które noszą tę nazwę”.

Cz I.

Madeleine Roussel http://christianitas.org/news/jean-raspail-zwierciadlo-pewnej-tworczosci





Jean Raspail nieczęsto ma zaszczyt gościć w mediach, jeśli tak można to określić. Prezenterzy telewizyjni niewątpliwie oba­wiają się zapraszać do studia pisarza, który zdolny jest do tego, by w każdej chwili zadeklarować, tak jak przed nim czynił to Ja­cques Perret, swoje przywiązanie do tronu i do ołtarza, a nawet, tak jak jedna ze stworzonych przez niego postaci, do „praw feu­dalnychˮ. Mogłoby to przecież wywołać pewne poruszenie we francuskim pejzażu medialnym...

A przecież jego twórczość jest ogromna ̶ ponad trzydzieści tomów powieści, opowiadań i zbiorów nowel, do których nale­ży dodać rozliczne artykuły i kroniki, które w porównaniu z dzisiejszą twórczością literacką wyróżnia oryginalność. Pośród tego miękkiego konsensusu, który jest znakiem rozpoznawczym tak wielu wyróżnionych i ukoronowanych laurami dzieł, Raspail uchodzi za pisarza zdecydowanie reakcyjnego, który bez kompleksów, ale i bez zaciętości, za to z dużą dozą nostalgii składa hołd wartościom i tradycjom, które zbyt często są zaniedbywane przez swoich naturalnych obrońców.

Rozczarowany najbardziej rażącymi aspektami nowoczesnego świata, jego wściekłością i zamętem, pisarz szuka miejsc, w których mógłby się schronić: ucieka w odległe kraje, minione epoki lub własny świat wyobrażeniowy. Bowiem we wszystkich tych przestrzeniach może badać i poszukiwać tego, czego najbardziej pragnie: sacrum we wszystkich możliwych postaciach, najbardziej tradycyjnych, a czasem najbardziej niespodziewanych.

Awersja do świata współczesnego

Jean Raspail śmiało ukazuje swoje głębokie przywiązanie do cywilizacji zachodniej, europejskiej, chrześcijańskiej, a właści­wie, dokładnie mówiąc, katolickiej. Równie silne są jego awersja i pogarda wobec najbardziej rażących aspektów nowoczesnego świata; dla tego rodzaju mentalności, który zniekształca, trawi i ostatecznie niszczy tę cywilizację. Taki jest właśnie główny temat powieści Obóz świętych, wydanej w 1973 roku, opisującej i wieszczącej koniec Zachodu, ulegającego inwazji wygłodzonych tłu­mów przypływających flotyllą znad Gangesu.

Najbardziej brutalne aspekty nowoczesnego świata będzie mogła obserwować postać, która wcześniej żyła na uboczu, pod ochroną ̶ w innym świecie. [SIRE] Tą postacią jest młody książę Filip Faramund de Bourbon, który w drodze do Reims, gdzie ma się dokonać jego sakra na króla Francji, zatrzymuje się na wzgórzu, z którego roztacza się widok na Paryż - betonowe megalopolis zatopione w ogłuszającym hałasie i oślepiającym świetle. W przeciwieństwie do Rastignaca, który stojąc na szczycie Père-Lacha­ise, rzucił stolicy swoje wyzwanie („Teraz się my spróbujemy!ˮ[1]), Filip odczuwa jedynie przerażenie i odrazę.

Analogiczną inicjację przechodzą, pod koniec powieści zatytułowanej Siedmiu jeźdźców opuściło Miasto o zmroku..., dwie inne postacie. Ocalałe, opuszczają Miasto, w którym królował jeszcze ustrój monarchiczny we wdzięcznych, przestarzałych for­mach, ale które było jednocześnie wyniszczane tajemniczym złem. Po długiej wędrówce trafiają na obskurną stację metra, gdzie oblepia je współczesna miernota.

W Oczach Ireny narrator i jego towarzyszka wielokrotnie „spotykają się ze stuleciem, które ich „goni i zmusza do tego, żeby byli świadkami prawie demonicznych spektakli: ruchu ulicznego, zmechanizowanych ryczących potoków, płynących auto­stradami, lub przeróżnych aktów wandalizmu, których ofiarą pada ostatecznie daimler, którym się przemieszczają.

Raspail żywo manifestuje swoją osobistą awersję wobec świata, „w którym wszystko zbyt szybko się potoczyłoˮ, i w sto­sunku do „wieku postępu, który okazuje się być „bezlitosny.” Odczuwa raczej niewielki szacunek wobec swoich współcze­snych i zdecydowanie jawną pogardę dla tłumu. Mógłby powiedzieć, tak jak Filip Faramund: „to nie są moje czasyˮ i „ten kraj oddala się od nasˮ.

O zaistniały stan rzeczy oskarża „wielką społeczno-kulturową warzelnięˮ i „wszechobecną telewizjęˮ, którą każdy ogląda zamknięty w swoim domu, co zabija międzysąsiedzkie więzi, i żarty, przez które była przekazywana pamięć o przeszłości. Dzi­siejszy Francuz jest już tylko skorupiakiem, „Pustelnikiem bernardynem”, żyjącym w muszli, której poprzedni mieszkańcy roz­płynęli się w zapomnieniu, a „podstawową funkcją tłumu ma być obecnie przyczynianie się do swojego własnego upadkuˮ, co zostało niedorzecznie nazwane przez pewnego eksperta z dziedziny pedagogiki „rozpłynięciem się w zbiorowościˮ.

Jednym z przejawów tego upadku jest degradacja języka. „Miliony klonówˮ, produkowanych przez edukację narodową i przez media, nie posługują się już „doskonałym francuskim, darem czarnych husarzy Julesa Ferry’egoˮ, tylko „niechlujnym miej­skim dialektem, infantylnym, wulgarnym, telewizyjnym i dyplomowanymˮ, inaczej mówiąc, „modnym żargonem współczesnych Frankówˮ.

Degeneracja społeczeństwa może przebiegać brutalnie, niewytłumaczalnie, tak jak w powieści Siedmiu jeźdźców...: pod wpływem nienawiści przychodzącej z zewnątrz, przyniesionej przez niekontrolowane bandy, do których przyłączają się cudzo­ziemcy uważani za „zintegrowanychˮ, ale którzy szybko się buntują pod wpływem narkotyków wywołujących napady dzikiej fu­rii, a nawet pod wpływem nowego tajemniczego zła. Wszystko to łączy się i wywołuje szereg sabotażowych akcji i masakr. Na­wet dzieci, dosięgnięte zarazą, stają się rozpasane i plądrują zamek księcia, w którym zostało zorganizowane dla nich przyjęcie. A Miasto staje się dziwnie wyludnione, porzucone, pozbawione jakiegokolwiek kontaktu ze światem zewnętrznym.

Przypowieść ta pozostaje jednak dość skrajnym przykładem. Większość czasu Raspail odmalowuje dekadencję powolną i podstępną, a przez to jeszcze bardziej destrukcyjną. Zamiast antycypacji mamy erozję cywilizacji zachodniej, która prowadzi do uniformizacji całej planety opisanej w powieści Septentrion: „Jaka by nie była jego rasa, kultura, pochodzenie, taki sam rodzaj człowieka zamieszkiwał odtąd trzy czwarte planety, ale najbardziej przerażające było to, że wydawał się z tego całkiem zadowolo­nyˮ. Działania światowego rządu doprowadziły do uniformizacji, której skuteczność zostaje jednak zakwestionowana w Le Son des tambours... Zorganizowana w 2110 roku „dziwna wyprawa do afrykańskiej puszczyˮ kończy się wybuchem dzikiego rasi­zmu, którego ofiarą padają biali.

Raspail piętnuje przede wszystkim osłabienie moralne tego, co mamy zwyczaj nazywać elitami, zwłaszcza zaś świata poli­tycznego. L’île Bleue zawiera bardzo gorzki i ironiczny obraz lat 1939-1945: początkowa beztroska, a właściwie dezynwoltura, która szalała podczas „dziwnej wojnyˮ, obojętność „wykolejonej bezdusznej masyˮ, przez którą Francuzi przegrali wojnę mimo heroizmu pojedynczych osób, o których Raspail pisze, że były to: „ciała szczere, wszyscy chętni [...] kilka tysięcy na cztery mi­liony powołanych do wojskaˮ.              

Pisarz tworzy też uderzający obraz exodusu gabinetów ministerialnych do Bordeaux, przez Turenię. Sam narrator, syn wy­sokiego rangą urzędnika, wówczas jedenastoletni, wspomina uprzywilejowany (!) konwój pięćdziesięciu limuzyn, który podwaja sznur wyczerpanych i wściekłych uciekinierów: „rządu, który chrzani to wszystko, a to nie budzi sympatii”.. to rozprężenie władz, te ministerialne świty, w których więcej jest kochanek niż prawowitych żon i uporczywa arogancja tych ekscelencji w nie­bezpieczeństwie. Raspail drwi z dużym, ale cierpkim humorem i nie kryje swojego rozgoryczenia.

Najsurowiej osądza tę zgnuśniałą Francję młody niemiecki oficer Franz von Pikkendorff, syn Francuzki, który liczył na rów­ny pojedynek między dwoma krajami. Zbyt łatwe zwycięstwo Niemiec wywołuje u niego niesmak. Zgoda, że Paryż jako „miasto otwarteˮ ocalał. Nie zmienia to jednak faktu, że Francja poddała się bez walki. Pod koniec powieści narrator porównuje wyzwo­lenie Paryża z heroicznym powstaniem warszawskim, a trzeba powiedzieć, że porównanie to nie jest korzystne dla Francji.

Okres, który nastąpił po wyzwoleniu, także nie zostaje przez Raspaila oszczędzony. Czasami pisze o nim przelotnie, tak jak w L’île Bleue, ale czasem staje się on rdzeniem powieści, tak jak ma to miejsce w Le Président. Raspail piętnuje wyrównywanie rachunków, niezasłużone odznaczenia i nominacje, sukcesy ludzi podszywających się pod kombatantów, odnoszone kosztem prawdziwych bohaterów, powszechną pobłażliwość klasy politycznej, która „wszystko wybacza kanaliomˮ, która dużo mówi o honorze  ̶  honorze, który najczęściej jest tylko „awatarem ambicjiˮ.

Najweselsza, ostra satyra na świat apolityczny znajduje się w jednej z nowel w zbiorze Les Hussards (podjęta, z drobnymi zmianami, w Le Son des tambours sur la neige). To political fiction opowiada o okolicznościach „przekazaniu urzęduˮ przez ustępującego prezydenta Republiki jego nowo wybranemu rywalowi. Opis tych dwóch figurantów jest gorzki i zarazem zabawny. Między zwycięzcami, którzy nie umieją ukryć swoich ambicji, a przegranymi, którzy udają godne rozstanie z ministerialnymi próżnostkami, które właśnie im się wymykają. Możemy sobie wyobrazić, z jak wielką rozkoszą stary generał, zawiadujący strażą elizejską, wykonuje rozkaz usunięcia z pałacu, manu militari, całego tego smutnego światka.

Skąd te niespodziewane, niesłychane porządki? Ano stąd, że zwyczajowe spotkanie między dwoma prezydentami trwa nie­pokojąco długo. Odchodzący prezydent szczegółowo roztrząsa bezeceństwa swojego następcy, przyznając zresztą, że sam wca­le nie jest lepszy. Ale Francja, Francja zasługuje na to, żeby wpaść w inne, bardziej godne ręce. Wyciąga więc rewolwer, z zimną krwią zabija elekta i oddaje się w ręce wymiaru sprawiedliwości z poczuciem spełnionego obowiązku.

Cała nowela jest naszpikowana jest zabójczymi frazami, takimi jak: „doskonałe funkcjonowanie instytucji demokratycznych [...] jest dla zwycięzców usprawiedliwieniem dla ich wybujałych apetytów, a dla pokonanych wymarzoną wymówką dla ich nie­udolności i tchórzostwa lub inne, krótsze: „Historia poda czasem to samo danie, ale nigdy sztuczną szczękęˮ i wreszcie: „Fran­cja była tylko hasłem, tak jak hotele, które noszą tę nazwęˮ.

Najgorszym przejawem skutków moralnego upadku jest ogólne zobojętnienie, tym bardziej nieznośne i godne pogardy, że jest firmowane szlachetnymi humanistycznymi zasadami: solidarności i powszechnego braterstwa, co w najcięższych przypad­kach prowadzi do rezygnacji, a nawet do zdrady. W Siedmiu jeźdźców...książę stawia miękki, a więc nieskuteczny opór siłom destrukcji, które zagrażają jego państwu i które ostatecznie je unicestwiają. Najmłodsza z siedmiu postaci, bez wątpienia najbar­dziej świetlista, nie waha się powiedzieć, że „sentymenty to główny grzech dorosłychˮ. Później hrabia Sylwiusz von Pikkendorff mówi o „wirusie miłosierdziaˮ. „Miłosierdzie [...] to cnota, która rozbrajaˮ.

W skali Francji, Europy, a nawet całego świata Raspail piętnuje też, w Obozie świętych, źle rozumianą dobroczynność, sprowadzającą się zresztą do stadnej, horyzontalistycznej solidarności, „degeneracji litościˮ. Miękka ideologia, propagowana przez pseudoelity i powszechne wszechpotężne media, doprowadziła do moralnego rozbrojenia Zachodu i uczyniła z niego bez­bronny łup Trzeciego Świata, który go opanowuje, pochłania i rujnuje.

Od razu rozwiejmy nasuwające się obawy: czy nie byłoby kuszące przypięcie Raspailowi najbardziej hańbiącej w dzisiej­szych czasach etykietki: czy autor Obozu świętych może być uznany za pisarza „rasistowskiegoˮ? Takie oskarżenie jest z pew­nością absurdalne, o ile tylko ma się świadomość tego, że Raspail nie jest jedynie człowiekiem pióra i człowiekiem zza biurka, ale wielkim podróżnikiem, badaczem i etnologiem, który w wielu swoich dziełach przejawia żywe zainteresowanie i sympatię dla „gi­nącychˮ ludów. Jeśli ktoś ze wszystkich ludzi wszystkich ras „pamięta o ludziachˮ, to jest to właśnie Jean Raspail.

W Obozie świętych nie okazuje nienawiści ani pogardy wobec imigrantów. Przewiduje natomiast, że ci nieszczęśnicy, zbyt liczni i kulturowo zbyt nam odlegli, unicestwią naszą cywilizację, zanim uda im się skorzystać z jej dobrodziejstw. Inaczej jest w przypadku postaci bardzo ciemnoskórego Hindusa, który przedstawia się jako „Hamadura, francuski Hindus albo Francuz z In­dii, jak chcecie, urodzony w Pondichéryˮ, który jest tak bardzo przesiąknięty tą kulturą, że identyfikuje się z jej obrońcami, tak uzasadniając swój wybór: „bycie białym, w moim rozumieniu, nie jest kwestią koloru skóry. To kwestia stanu duchaˮ. W L’île Bleue, w której opisana została pośpieszna ucieczka służb rządowych i dyplomatycznych z 1940 roku, postacią najbardziej do­tkniętą skutkami porażki Francji jest czarny jak heban chargé d'affaires z Haiti, a w Sire wierna strażniczka królewskich grobów w Saint-Denis, nie mniej kolorowa Antylka. Bo w rzeczywistości Raspail nie troszczy się o jakąkolwiek rasę: broni cywilizacji, która jest otwarta dla każdego, kto tylko zechce ją poznać, pokochać i stać się jej częścią. Niezliczeni imigranci z gangeskiej flo­tylli, którzy zalewają wybrzeże Prowansji, niczego nie wiedzą o naszej cywilizacji, a ponieważ nie są przygotowani do funkcjono­wania w niej, mogą jedynie zniszczyć ten wspaniały instrument, który wpadnie w ich ręce.

Wspaniały instrument, tak, ponieważ Francja i Europa wypracowały podczas stuleci cywilizację, której wiele aspektów można wychwalać. Raspail pisze między innymi o jednym z nich, może nie najbardziej doniosłym, być może nawet błahym, ale przez to właśnie najbardziej doskonałym, choć kruchym – o nadmiarze, „zbytku-rzeczy niezbędnejˮ... Ze wszystkich owoców zachodniej cywilizacji ten jest właśnie najdelikatniejszy: to sztuka życia, którą kultywuje się już tylko w nielicznych oazach, gdzie króluje spokojna elegancja, która może być nawet luksusem, nigdy jednak nie ostentacyjnym, oraz łagodna uprzejmość bez afek­tacji czy sztywności.

Taka właśnie atmosfera panowała w szlacheckich dworach i dworkach należących do ciotek narratora L’île Bleue, które jeszcze w 1939 roku roztaczały iście andegaweńską łagodność, niewymuszoną i pełną kurtuazji „wesołą wytworność [...] tak bar­dzo francuskąˮ.

Równie cywilizowanymi miejscami są także luksusowe hotele i ich restauracje, takie jak Ritz czy Crillon, w których narrator w Hurrah Zara! spotyka swojego przyjaciela Frederyka de Pikkendorffa. W noweli zatytułowanej La domination (w Les Hus­sards) jego kuzyn, dowódca szwadronu Ugo von Pikkendorff, potwornie okaleczony, zostaje eskortowany do Francji przez „oddział legionistówˮ. Zanim jednak trafia do tajemniczego „małego klasztoruˮ w Val-de-Grâce, zatrzymuje się w Lilii, najwięk­szym hotelu w Marsylii, będącym „ostoją klasy i tradycjiˮ, którego wyrafinowanie zaspokaja oczekiwania nawet najbardziej wy­magających klientów.

Tak samo jest w Relais et Châteaux, gdzie narrator Oczu Ireny i jego młoda towarzyszka zatrzymują się w drodze między Awinionem a Bretanią, i w bardzo szczególnej „książęcej Oberżyˮ, w której króluje luksus mierzony bardzo dobrym gustem, po­zbawiony mieszczańskiej moralności. W tej samej powieści na uwagę zasługuje jeszcze elegancki żaglowy jacht „Louise-Alice” i komfortowy samochód Fryderyka Ponsa – daimler z 1952 roku o prawie historycznej wartości.

Król Patagonii prowadzi w forcie Saint-Juste arystokratyczny styl życia, dbając zwłaszcza o sztukę stołu. Analogiczna ele­gancja i obfitość występują także w wiejskim, ale wygodnym domu rodzinnym ( z 1673 roku), w którym stary profesor Calguès wydaje dla ostatnich kombatantów Obozu świętych prawdziwą ucztę Baltazara. Liczne smakowite dania, podane na wykwint­nych porcelanach i srebrach, symbolizują to, co niszczy Trzeci Świat – tak jak rewolucja pustoszy stolicę królestwa Boreasza,Walducję, unicestwiając „wszystko to, co przypomniało pewien przyjemny sposób życiaˮ.

Wprost przeciwnie rzeczy mają się w noweli Les Hussards de Katlinka. W sercu wielkiego rosyjskiego lasu, który skrywa, na kształt „zapomnianej wioskiˮ Theodora Krögera, Katlinkę, której wszyscy mieszkańcy są potomkami trzech huzarów Wielkiej Armii, którą po blisko stu pięćdziesięciu latach izolacji wciąż cechują czystość, skromna elegancja, uprzejmość, będące pewną oznaką francuskiego dziedzictwa. Także w estancii Tony’ego Rosette’y (w rzeczywistości brata bliźniaka prezydenta Francji, który skradł jego tożsamość i jego przeszłość kombatanta ruchu oporu) kultywuje się francuską sztukę życia. Architektura estan­cii łączy w sobie cechy klasztoru cysterskiego i granicznej twierdzy, a układ pokoi odzwierciedla naturalną hierarchię społeczną – apartament pana domu wyróżnia dodatkowo komfort i dyskretny luksus, budzący uznanie jego gości.

Światowa elegancja i wyśmienite etykiety nie peszą czterech młodych ludzi, którzy podążają „wodnymi drogami królaˮ przez Kanadę i Stany Zjednoczone. W czasie tej wyprawy są wielokrotnie podejmowani w jachtklubach albo placówkach dyplo­matycznych, które swój wspaniały charakter zawdzięczają starej Europie, a chłopcy, z kieliszkiem szampana w dłoni, czują się w tych miejscach całkiem swobodnie.

Trzeba powiedzieć, że Raspail, chociaż nienawidzi betonu i uniformizującej świat telewizji, nie jest też ekologiem, który z nostalgią wspomina czasy lamp olejnych czy wypas kóz na wyżynie Larzac. Wprost przeciwnie, najnowsze osiągnięcia techniki znajdują w jego oczach uznanie, pod warunkiem że służą szlachetnym celom. I tak w Sire, jego najbardziej „reakcyjnejˮ powieści, książę Filip i jego towarzysze, po długiej jeździe konnej, pokonują ostatni odcinek drogi w najbardziej komfortowych samocho­dach o silnikach dużej mocy, a jeden z wiernych księcia, katolicki Szkot jakobita, jest świetnym informatykiem, który z nieokre­ślonej bliżej wyspy, na której przebywa Filip, utrzymuje stałą łączność z całym światem, a także z satelitami, zaś „rozmowy na pasmach policyjnych nie stanowiły dla niego żadnej tajemnicyˮ.

Jednak, według Raspaila, postęp techniczny rzadko służy dobru. Równie rzadko napotkać można oazy naszej starej cywili­zacji, w których nie byłoby ogłupionego i zuniformizowanego, zwłaszcza przez telewizję, tłumu. „Straszna to rzecz – ślepy tłu­mˮ, który osacza je i zawłaszcza, a samotność, która mogłaby je ocalić, praktycznie nie istnieje. Tylko w najdalszym zakątku Ameryki Południowej Tony Rosette może cieszyć się ze swojego „wspaniałego odosobnieniaˮ. Raspail żałuje, że urocza wioska Séguret w Prowansji nie zamyka swoich wrót przed najazdem turystów, których obecność może ją jedynie uczynić banalną. Bez wątpienia najchętniej widziałby ją odciętą od reszty świata, jako wspomnianą powyżej „zapomnianą wioskęˮ.

To samo marzenie o odosobnieniu, o schronieniu się przed nowoczesnym światem, spełnia pewnej nocy jeden z bohaterów noweli La clef d'or (wydanej w zbiorze Les Hussards, później w Le Son des tambours... pod tytułem Le tombeau d'un garde suisse). Jest nią pisarz Frédéric Puissant, który buduje wartownię przy małej drodze na granicy hrabstwa Venaissin. Następnie proklamuje jej odrębność od Francji i przyłącza ją do Państwa Kościelnego, co pozostaje jedynie desperacką grą-zabawą, którą kończy dobrowolna śmierć postaci  ̶  a hrabstwo dalej podlega francuskim prawom -prawom i całej zarazie zła naszej epoki.

Być może łatwiej jest nam teraz zrozumieć konkluzję, do której dociera Raspail w epilogu do Ja, Antoni z Tounens, król Patagonii: „Od dziś po wszystkie czasy mam zaszczyt mienić się Patagończykiemˮ. Ten świat, który jest mu obcy i przed któ­rym musiał więc uciec i szukać schronienia w „innymˮ szerokim świecie lub w innym czasie, albo nawet w marzeniach.

 

Ucieczki w przestrzeni

Ucieczka przed zdegenerowanym, nowoczesnym światem może być na dobry początek równoznaczna z poszukiwaniem innych horyzontów, z dala od dekadenckiej Europy. Powiedzieliśmy, że Raspail jest wielkim podróżnikiem i etnologiem – nie po­trzebuje on nawet uniwersyteckich dyplomów do tego, żeby zostać członkiem Klubu Odkrywców, którego podwoje są zamknię­te dla przypadkowych osób. Liczne peregrynacje pisarza można nazwać, z uwagi na ich zasięg, liczne trudności i niebezpieczeń­stwa, prawdziwymi ekspedycjami.

Zapoczątkowała je w 1949 roku młodzieńcza wyprawa Raspaila, którą odbywał w towarzystwie trzech towarzyszy, skautów tak jak on. Płynął z nimi „wodnymi drogami królaˮ z Québecu do Nowego Orleanu, przemierzając wszystko to, czym była wtedy Luizjana, francuska Ameryka. Trzy lata później dotarł do kresu przygody (o ile przygoda może mieć swój kres) i wybrał drogę lądową. Wziął udział w rajdzie automobili z Ziemi Ognistej na Alaskę. Dzienniki z tej podróży opublikował rok później. A był to przecież dopiero początek...

Na cel swoich wypraw często wybiera krainy o ekstremalnym klimacie. Mógłby określić siebie, tak jak mówi o sobie jedna z jego postaci, jako „kolekcjonera tych krańców świata, które są skute lodem, samotne i złowrogieˮ. Tak jak Aureliusz Antoni de Tounens nie poszedłby wylegiwać się na brzegach błękitnych lagun południowych mórz. Oczywiście, nie możemy zapominać o jego słabości do uroków Prowansji, widocznych w Obozie świętych albo w noweli Le clef d'or, czy do Touraine w L’île Bleue, ale to nie te rodzinne strony najbardziej go inspirują.

Raz na zawsze zdobył jego serce południowy kraniec kontynentu amerykańskiego, a dokładnie mówiąc, Patagonia: „moim krajem jest właśnie to południe południaˮ. Książka Adios, Tierra del Fuego jest w rzeczywistości wyrazem prawdziwego przy­wiązania do tej krainy. Autor nie przestaje przywoływać klimatu tej południowej apokalipsy, końca świata, na którym wiatr, deszcz, grad i śnieg ustępują słońcu miejsca tylko przez parę dni w roku. Liczne opisy tego rodzaju znajdziemy także w Ja, An­toni de Tounens, w której król Patagonii odkrywa płynne piekło przylądka Horn, czy w Qui se souvient des hommes, w którym Raspail odprowadza wzrokiem oddalające się przez zawieruchę czółno, które unosi ostatnich ocalałych mieszkańców Ziemi Ognistej. Ta wizja musiała wywrzeć na nim silne wrażenie, bo przywołuje ją także w Pêcheur de lunes i w Adios, Tierra del Fu­ego. Podobne opisy znajdują się w Le Président, powieści, której akcja toczy się w kraju, którego ostry klimat jest bardzo reali­stycznie przedstawiony, nawet jeśli jego nazwa  ̶ Saragwaj  ̶ została wymyślona przez pisarza.

Wymyślone są także, nie mniej mroźne, królestwa Boreasza, o których marzą książęta Walducji. Próby eksplorowania tych ziem nie pozwalają jednak odkryć ich tajemnic dobrze strzeżonych przez niekończące się, zaśnieżone lasy. W jednm ze swoich opowiadań – Pêcheur de lunes, autor-podróżnik mierzy się z „przytłaczającym andyjskim masywemˮ: z jego zimnem, lodowa­tym wiatrem, który dmie w czasie burzy, znów, krótko mówiąc, z jego „klimatem końca świataˮ. Zresztą w innym opowiadaniu z tego samego zbioru opisany jest prawie polarny klimat Hokkaido, na północnym krańcu Japonii, gdzie mała wioska Biratori jest tylko „nicością smaganą syberyjskim wiatremˮ. Lodowa sceneria powraca jeszcze gdzieś na północy Uralu, gdzie paru bohate­rów poszukuje fikcyjnych Umiatów, lub w Kanadzie na Wyspie Świętego Wawrzyńca albo jeszcze, w Pierścieniu Rybaka, w Villefranche-de-Rouergue, kiedy w 1492 roku Jean Carrier zmierza na konklawe poprzez „apokaliptyczne zimnoˮ po to, by wy­znaczyć następcę Benedykta XIII, Pedra de Luny. Nie zapominajmy też o kolejnej lozerańskiej zimie w noweli Huzarzy z Katlin­ki, w samym środku rosyjskiej zimy, w czasie której dmie „zimnem końca świataˮ.

Z braku śniegu i lodu ekstremalna sceneria przybiera na jednej z karaibskich wysp postać bezmiaru, bezlitośnie płaskiego, ciągnącego się po odległy horyzont, z piasku i morza, które „przyprawiają o szaleństwoˮ. Może też być to dziewicza afrykańska puszcza, do której ośmiela się udać, w 2110 roku, „dziwna wyprawaˮ opisana w Le Son des tambours...

Jest też i samo morze, jest ocean, są skaliste wybrzeża, o które roztrzaskują się statki. Pedro de Luna, nazwany „papieżem mórzˮ, błądzi od portu do portu na swojej galerze, zanim zamknie się w swojej fortecy na Peñiscola, w Aragonii, na skale smaga­nej wiatrami i falami, na niedostępnym „końcu świataˮ. Również fort Saint-Juste, w którym przebywa król Antoni, na nierównym wybrzeżu Ponant, jest cytadelą skierowaną ku bezkresowi. Jednym z ostatnich wiernych Benedykta XIII jest mnich-kardynał Fal­kirk, przeor Iony, „na pół mitycznego klasztoru zagubionego na jakiejś mglistej wyspie, na północnych krańcach znanego wów­czas świataˮ. Do tego właśnie klasztoru powraca, by umrzeć, po wypełnieniu swojego zadania, stary kardynał, który nadawał sa­krę księciu Filipowi.

Jest jeszcze inna wyspa, leżąca bez wątpienia u bezkresnych wybrzeży Bretanii, która jest schronieniem dla młodego księcia i jego towarzyszy, a do znajdującej się tam kaplicy dochodzą uderzenia bałwanów morskich. Kiedy nie ma wyspy, będzie za­chodnie wybrzeże Highlandów – najdzikszego przylądka rozwiewanego wiatrami, idealnego miejsca dla fikcyjnego księcia, które­go Raspail staje się mentorem w Królu zza morza. Wreszcie archipelag Minquiers oferuje, przynajmniej zimą, klimat równie burz­liwy, co Ameryka Południowa, więc, co zrozumiałe, staje się „Patagonią północyˮ.

Wybór tych miejsc, mniej lub bardziej odległych, nieprzyjaznych, jest dyktowany pragnieniem odnalezienia samotności i czystości, z daleka od miazmatów współczesnego społeczeństwa, przed którymi chce uciec zarówno pisarz, jak i tworzone przez niego postacie. Jedna z nich, Tony Rosette, głęboko rozczarowany frymarczeniem i zdradami wszelkiej maści, które opa­nowały Francję po wyzwoleniu i których stał się bezpośrednio ofiarą, wyraża to w następujących słowach: „[...] [wiatr] nadcho­dzi z dalekiego południa, stamtąd, gdzie wszystko jest czyste i pokryte lodem. Oczyszcza cały swój pejzaż. Dlatego właśnie za­mieszkałem tutaj czterdzieści lat temu... żeby być czystym!ˮ. Takiego samego wyboru mogą dokonać wszyscy ci, których: „jed­nolitość tłumu napełnia swego rodzaju odraząˮ. Król Antoni mieszka sam w odosobnionym forcie Saint-Juste, gdzie przyjmuje jedynie swojego następcę, młodego Jeana-Marie: „My dwaj jesteśmy sami na świecie, mówi mu. Nasza siła to samotność. Po­chodnię przekazuje się w nocy, na środku pustyniˮ. Również młody książę Filip musi żyć w oddaleniu i samotności, żeby kró­lewskie zasady, których jest uosobieniem, zachowały integralność: „wygnanie jest postawą, która zwiększa odległość między tym, co duchowe i materialne, tym, co święte i polityczne... To akt prawdziwego pretendenta, symboliczna afirmacja suwerenno­ści [...]ˮ.

Naturalnie, dotarcie do wszystkich tych trudno dostępnych miejsc wiąże się z niebezpiecznymi przeprawami, które powalają jednocześnie Raspailowi na ukazanie jego kompetencji z zakresu wiedzy dotyczącej statków i nawigacji, kompetencji, dzięki któ­rym został jednym z écrivains de marine i ma prawo noszenia munduru kapitana fregaty (bez galonów).

Zakochany w morzu i w statkach, gorzko opłakuje, szczególnie w Oczach Ireny, degradację, która opanowała także tę dzie­dzinę: dawni eleganccy gentlemani-żeglarze ustąpili miejsca zawodowym szyprom, którzy służą reklamowaniu sponsorów. Ka­dłuby nie są już wykonywane z drewna, które dawało im „trochę rodzimej duszyˮ, ale ze zwykłego plastiku, produkowanego z wszechobecnej ropy, a zniknięcie dawniej stosowanego omasztowania statku sprawia, że jest „niepocieszonyˮ.

Bo dla Raspaila żegluga jest w rzeczywistości niewyobrażalna bez żagli lub wioseł (na „drogach wodnychˮ), więc kiedy tyl­ko może, oddaje się przyjemności posługiwania się wieloma określeniami technicznymi do opisywania manewrów, zarówno w cytowanych powyżej Oczach Ireny, ale po trochu właściwie wszędzie, jak w Le jeu du roi, gdzie widzimy młodego Jeana-Marie żeglującego ze swoją towarzyszką Ségolène poprzez trudne prądy północnej Patagonii.

Pisząc o niebezpiecznych przeprawach, nie można pomijać motywu rozbitych statków: brzegi Ziemi Ognistej są ogromnymi cmentarzyskami wraków statków, tak jak Cieśnina Magellana lub Kanał Beagle, gdzie mnóstwo żaglowców padło ofiarą namięt­nego związku morza i raf, na których omasztowania, lub raczej to, co z nich pozostało, tworzą martwy i opustoszały las, pokryty szronem. Może mniej egzotyczne, lecz moralnie bardziej znaczące jest zniknięcie w rozszalałych falach na skałach jachtu „Lo­uise-Alice” i jego nieszczęsnych pasażerów, którzy ponoszą zasłużoną karę za wyrządzone wcześniej zło.

Wielu marynarzy jest bohaterami w sadze rodu Pikkendorffów. Najlepszym z nich jest młoda dziewczyna Elena, początko­wo czarująca gwiazdka wspaniałych światowych regat, która podczas I wojny światowej przemienia się w kapitana straszliwego statku-pułapki, polującego na niemieckie

łodzie podwodne, te znienawidzone i okryte hańbą okręty podwodne, które zdradziecko atakowały nawet bezbronne ża­glowce. Przygody i marzenia Aureliusza Antoniego de Tounens zaczynają się, kiedy ma on trzynaście lat, w momencie, kiedy w dość burzliwych okolicznościach opuszcza Dordogne na pokładzie galery. Chociaż sam nie zostaje marynarzem, odbywa jednak wiele przepraw między Francją a swym odległym królestwem, a morskie bałwany i burze, z którymi musi się zmagać, w najmniej­szym stopniu nie pozbawiają go ani godności, ani wewnętrznej równowagi.

Dodajmy też, że poza podróżami do odległych i niegościnnych zakątków Raspail czerpie czasami przyjemność, tak jak w Pêcheur de lunes, z poszukiwania śladów Indian w centrum Nowego Jorku, gdzie audiencji udziela mu czerwonoskóra księż­niczka. No chyba że akurat udaje się do Origny-le-Sec, w Aube, na opisywane z dużą dozą humoru poszukiwania dalekich kuzy­nów Hunów Atylli, pobitego na sąsiednich Polach Katalaunijskich w 451 roku, od których mogą pochodzić niektórzy mieszkań­cy tych okolic.

Czytelnikom zaś dużą przyjemność sprawia jego mania podróżowania, którą przejawia również wielu bohaterów jego ksią­żek: chociażby wspomniani już Pikkendorffowie, tworzący katolicką i mówiącą po francusku diasporę, której członków odnaj­dujemy we wszystkich krajach Europy, ale i w Meksyku, Patagonii czy Transwalu, gdzie jeden z nich jest towarzyszem pułkowni­ka Villebois-Mareuila. W Hurrah Zara! narrator relacjonuje historię ich burzliwych losów, którą opowiada mu ich ostatni poto­mek. Zaczyna się ona wraz z przybyciem skandynawskich Gotów na tereny Szwabii, której część staje się, po długim okresie mi­gracji, ich lennem Altheim-Neufra. Migrują też inne zmuszone do tego grupy etniczne, których ostatnich przedstawicieli poszuki­wał Raspail; Alakalufowie i Uru z Ameryki Południowej lub Ajnowie z Hokkaido, którzy pod naciskiem innych, silniejszych i licz­niejszych ludów musiały przesunąć się na „opustoszałe ziemieˮ do „świata beznadzieiˮ, w którym ostatecznie gasną. Do ich przodków, trochę domniemanych, ucieka Aureliusz Antoni de Tounens – wedle słów ich potomka „to byli ludzie czynu, walki, przygodyˮ, byli „ludźmi podróży, podbojów, przygodyˮ. Ale tym razem bardziej niż o przestrzeń chodzi o czas.

Ucieczka w czasie

W swoich opowiadaniach i powieściach Raspail utrzymuje z czasem relację dość zróżnicowaną i kapryśną: ma ten sam dar, który można było odnaleźć u Jacques’a Perreta, opisany w poświęconym mu pośmiertnie artykule, który ukazał się w „Le Figa­ro”. Chodzi mianowicie o „sposób przemieszczania się z jednej epoki do drugiej, przechadzania się z jednego stulecia do drugie­go z taką naturalnością, że można by przysiąc, że żył dwieście latˮ.

W „rozszerzonejˮ epoce współczesnej, w której toczy się akcja L’île Bleue (czyli od międzywojnia do wyzwolenia Francji), a także w Obozie świętych, który jest nieledwie antycypacją: osłabiona mentalność Zachodu, jego upodobanie do samobiczowa­nia i ciągłej skruchy stają się przyczyną jego zguby, która już dokonuje się na naszych oczach. Jednak to, co jest osią powieści, a mianowicie niepohamowana i ostateczna inwazja na Europę wygłodzonego Trzeciego Świata, jeszcze się nie wydarzyła. Powieść została opublikowana w 1973 roku, a we wstępie do trzeciego francuskiego wydania, w 1985 roku, Raspail przedstawia to jako rodzaj proroctwa, które bez wątpienia wypełni się w czasie trzeciego tysiąclecia.

Inna antycypacja, której przebieg jest dużo bardziej prawdopodobny, znajduje się w Sire, wydanej w 1991 powieści opo­wiadającej o sakrze ostatniego króla Francji w Reims 3 lutego 1999 roku. Głównego bohatera Sire, księcia Filipa Faramunda de Bourbona, odnajdujemy również – cóż, księcia lub jego sobowtóra –w Królu zza mórz. Raspail stworzył tego fikcyjnego księcia na potrzeby sprawy – sprawy, która okazuje się zresztą na tyle uwodzicielska, że kiedy nastał opisany w powieści dzień 3 lutego 1999 roku, dziewiętnastu młodych ludzi zebrało się na dziedzińcu katedry w Reims, czekając nie wiadomo na jaki cud.

Raspail idzie jeszcze dalej w przyszłość i pisze nowelę Un territoire inconnu, wydaną w 1971 roku, ponownie opublikowa­ną w Le Son des tambours sur la neige pod tytułem Une étrange exploration dans la fôret africaine en l'an 2110. Antycypacja pozwala autorowi na ukazanie ONZ jako rządu światowego, sprawującego władzę nad planetą, na której panuje powszechny po­kój – miękkiego konsensusu, który polega na powszechnym dobrowolnym zapomnieniu o przeszłości.

Bez wątpienia materialne środki przyczyniły się do postępu  ̶ Raspail bawi się, opisując niektóre z osiągnięć, ale nie skupia się na nich: nie to jest jego ce­lem, ale historia, która stała się terra incognita, a nawet prohibita. Co ciekawe, w tym świecie, w którym króluje progres, femi­nizm kuleje, właściwie wszystkie postacie, członkowie rządowych instytucji czy ekspedycji, są mężczyznami. Tak czy owak, po­środku dziewiczego lasu poszukiwacze odkrywają „zapomnianą wioskęˮ (jeszcze jedną!), w której żyje, w najbardziej prymityw­nych warunkach, jakie można sobie tylko wyobrazić, czarne plemię. Po przegonieniu lub eksterminacji białych, którzy wcześniej kolonizowali region, to właśnie ono niepodzielnie tutaj panuje. Ignorancja i niedbalstwo nowych panów sprawia, że ostatnie ślady cywilizacji stopniowo zanikają. Szok, jakiego doznają kolorowi członkowie ekspedycji, spowodowany rozdźwiękiem między dzi­kością plemiennych obyczajów a współczesną bezduszną techniką, wyzwala w nich najgorsze rasistowskie instynkty, które kieru­ją przeciwko białym. Opowiadanie kończy się w morzu krwi, co budzi uzasadnione obawy co do przyszłości powszechnego po­koju.

Raspail pozostaje jednak przede wszystkim wielkim podróżnikiem eksplorującym przeszłość, historię, prehistorię i legendy. Kiedy przyszłość jest pełna niewiadomych i smutnych prawdopodobieństw, solidne zakotwiczenie może dać nam długi „łańcu­chˮ, który łączy nas z dawnymi czasami, pod warunkiem że zadamy sobie wcześniej trochę trudu i czegoś się o nich dowiemy. Czy przenosi się w wyobraźni do minionej epoki, czy melancholijnie stwierdza erozję poprzedniego stanu, na który teraźniej­szość nie zasługuje, Raspail po prostu lubuje się w opowiadaniach o dawnych wydarzeniach.

Wykazuje szczególne upodobanie do historycznych i czerpiących z legend fresków, które rozgrywają się na przestrzeni wie­lu wieków i które akcentuje najbardziej znaczącymi etapami. Jest tak w przypadku La Hache des steppes (w Le Son de tambo­urs…) – długiej historii, wzbogaconej o legendę o „wizygockim narodzieˮ, o którym opowiada młody Joseph, przyszły pradzia­dek autora. Wizygoci wyruszyli ze Skandynawii jakieś trzy tysiące lat temu, w masakrze w Gignac, w przeddzień roku tysięczne­go, stracili swojego ostatniego króla Ataulfa. Opisany jest ich udział w bitwie pod Adrianopolem (378), splądrowanie Rzymu przez Attylę (452) i bitwa pod Vouillé (507). W taki oto sposób narrator bez zadyszki „przemierza wieki i stepyˮ, wesoło, nie wy­glądając przy tym na ani trochę zmęczonego.

Równie długa jest historia Alakalufów, którzy musieli przez wieki migrować z północy na południowy kraniec Ameryki. Ich migracje są ramą Qui se souvient des hommes, a Raspail wraca do nich również w Adios, Tierra del Fuego. Pojawiają się w opi­sach stopniowego odkrywania Nowego Świata, które zapoczątkowały prace natchnionego i metodycznego zarazem geografa, Martina Behaima, i próbach kolonizowania „południowego południaˮ, którym towarzyszyły liczne porażki zakończone agonią hiszpańskich, a w późniejszym czasie brytyjskich misji, za które płaciła nieszczęsna autochtoniczna ludność.

W mniej już historycznym tonie są opisywane z dużą swadą wypadki i przygody króla Antoniego w jego domenie, forcie Saint-Juste, i niezwykłej rodziny de lub von Pikkendorff, których Raspail umieszcza w różnych opowiadaniach. Potomkowie od­ległej w czasie i bez wątpienia mitycznej świętej Zary, rozproszeni w czasie i przestrzeni, byli obecni w ostatnich dniach francu­skiej Ameryki, jak i przy Maksymilianie, cesarzu Meksyku, lub Aureliuszu Antonim, królu Patagonii. Z ojca na syna eksplorowali również tajemnicze królestwa Boreasza. Jeden z Pikkendorffów był oficerem Wehrmachtu w L’île Bleue, drugi jako żołnierz Legii walczył w Indochinach i innych miejscach opisanych w La domination, w zbiorze Les Hussards, jeszcze inny dowodził statkiem towarowym, na który około 1960 roku wsiada król Antoniusz, by, jak mówi, odwiedzić swoje dalekie królestwo. W Sire pojawia się matka księcia, urodzona jako Christine de Pikkendorff, i Ulrich, benedyktyn-wywiadowca, z tej samej rodziny, który służy przyszłemu królowi w opactwie Saint-Benoît-sur-Loire.

Często jest też wspominany „hymn Maksymilianaˮ – w rzeczywistości początkowo pieśń marszowa regimentu Margrave­-Infanterie d'Altheim Neufra,niewielkiego lenna tej szlachetnej i licznej rodziny, który jest jej dźwiękowym znakiem rozpoznaw­czym. Po wygnaniu do Meksyku hymn zostaje później odegrany w Syrii w 1923 roku, na rozkaz generała Weyganda, a następnie w Belgii w 1927, w czasie uroczystości pogrzebowych nieszczęśliwej cesarzowej Charlotty, a także w 1944 w Laeken, gdzie zno­wu generał von Pikkendorff wpada na dziwaczny rycerski pomysł, by przy pełnej klęsce niemieckiej armii złożyć ostatni hołd wdowie po Maksymilianie. W końcu dzięki zbiegowi okoliczności, zbyt skomplikowanemu, żeby nie uznać go za opatrznościo­wy, król Antoni staje się posiadaczem nagrania hymnu, który stanowi część dziedzictwa królestwa Patagonii, a młody Jean-Marie słucha go z religijnym wręcz namaszczeniem.

Tak jak Balzak tworzy spójność i ciągłość Komedii ludzkiej poprzez wielokrotny powrót tych samych postaci, tak Raspail powraca do tej samej rodziny, która staje się dla czytelnika poprzez czas i miejsca, poprzez powieści i nowele, rodzajem znajo­mego wątku. Nazwisko Pikkendorff jest gwarancją szlachetności duszy, ducha przygody, niezależności, które podsumowuje de­wiza: „Jestem przede wszystkim moimi własnymi krokami”, przypominająca mutatis mutandis „pióropusz mój białyˮ[2] Cyrana de Bergeraca, znak rycerskiego ideału, który budzi u Raspaila nostalgię. Żałuje on czasów, w których ten ideał mógł jeszcze kwit­nąć: czasów starej Europy, Niemiec pociętych na małe, nieszkodliwe księstwa, z ich przestarzałym protokołem i pozostałościami społeczeństwa feudalnego, jak lenno, którym rządziła stara i męska ciotka Maria, czasów Rosji, w której dziadek księcia G., przyjaciela autora, był absolutnym władcą ogromnego terytorium, roztaczającego się między Morzem Białym a Uralem – w tej szczęśliwej epoce, przed wojną z 1914 roku i rosyjską rewolucją, „Europie, z kartą wizytową zamiast paszportu, tak właśnie by­łoˮ.

Motyw poszukiwania i żałowania odległej przeszłości wielokrotnie powraca w Qui se souvient des hommes... i w Pêcheur de lunes, w których pisarz-etnolog poszukuje śladów ginących, o ile nie już wygasłych, ludów. Czytając Royaume de Borée, na końcu odkrywamy, że sam jest ostatnim przedstawicielem tajemniczego ludu, który nawiedzał północne krańce wymyślonej Wal­ducji. Kiedy możliwe jest jeszcze spotkanie między autorem a ostatnimi Ajakalufami z Ziemi Ognistej lub ostatnimi Ajnu z Hokka­ido, jest ono przede wszystkim okazją do przemierzenia setek lub tysięcy lat, które oddzielają podróżnika z XX wieku od ludzi przybyłych z prehistorii, „tych ocalałych z neolitu”. Aureliusz Antoni doświadcza, w uderzający sposób, tej odległości czasowej między samym sobą a jego poddanymi z Ziemi Ognistej, kiedy odkrywa na „Duguay-Trouin”: „Byłem królem tych biednych lu­dzi, ale dzieliło nas tysiąc latˮ.

Bliższe nam w czasie i przestrzeni są postacie władców, na bazie których zbudowane zostały dwie bliźniacze powieści Sire i Król zza morza – czy chodzi o wymienianie królów, których książę Filip Faramund jest ostatnim spadkobiercą, o profanację królewskich grobów w Saint-Denis, czy też o wojny wandejskie porównywane z powstaniami jakobickimi w Szkocji. W noweli La clef d'or przywołana zostaje bohaterska przygoda żuawów papieskich i generała de Sonisa (sic).

Poszukiwanie i przywoływanie przeszłości, jeszcze w En canot sur les chemins d'eau du roi, w którym młodzi wioślarze, podążając szlakiem wyznaczonym przez ojca Marquette’a (jezuitę w czasach, kiedy Ameryka była francuska), mają czasami „wrażenie, jakby żyli wczorajˮ, „płynęli między XVII a XX wiekiemˮ, poruszali się „między wczoraj a dzisiajˮ. Ale w innych mo­mentach odczuwają nostalgię za dystansem, który dzieli obie epoki, obie Ameryki – tę, która należała do Francuzów, i tę zdobytą przez Jankesów – a głębią „katakumb zapomnieniaˮ, których cień skrył już tę pierwszą. Mają poczucie „bycia ostatnimiˮ, „zamy­kania długiego marszuˮ. Wielokrotnie stwierdzają: „nic nie zostało z przeszłościˮ, „na miejscu nic nie ocalałoˮ. Jedynie Vicks­burg wydaje się być na starym Południu miastem, „które pamiętaˮ, a Raspail zbliża tę wierność pamięci wierności wandejskiej.

Trzy teksty w sposób szczególny rozwijają motyw trwania przeszłości w teraźniejszości, z powtarzanymi „tam i z powrote­mˮ, między „kiedyśˮ a „terazˮ. Są to Sire, Pierścień Rybaka i Les Hussards de Katlinka. W tym ostatnim utworze, opublikowa­nym w Les Hussards, a później w Le Son des tambours..., Raspail opiera się na idei zaczerpniętej z pamiętników pisarza Saint­-Loupa, Les Volontaires: uznany, lecz nieczytany autor może być zbawiennym źródłem inspiracji... Raspail zakłada więc, że w 1941 roku jednostka Legion Ochotników Przeciw Bolszewizmowi odkrywa w rosyjskim lesie „zapomnianą wioskęˮ, której wszyscy mieszkańcy pochodzą od trzech jeźdźców Wielkiej Armii, zagubionych w trakcie chaotycznego odwrotu napoleońskich wojsk w 1812. Po stu dwudziestu dziewięciu latach historia się powtarza, o ile nie toczy dalej: francuscy żołnierze, przyjęci jako kuzyni, rozkwaterowują się w wiosce, panuje idylla; jeden z młodych legionistów, pośpiesznie ożeniony przez kapelana, pozosta­je w wiosce, mimo że nadchodzi generalny rozkaz odwrotu.

Nie wiadomo jednak, co mogło się stać z francuską wsią w Rosji dwadzieścia lat później, w czasie wojennego piekła...

W Sire młody książę Filip Faramund zatrzymuje się w opactwie Saint-Benoît-sur-Loire, w którym od 1108 roku spoczywa jeden z jego przodków, król Filip I. Stara się zebrać myśli podczas pełnienia warty w królewskiej nekropolii Saint-Denis, zanim udaje się do Reims, gdzie nocą, w katedrze, zostaje namaszczony przez starego kardynała Amédée krzyżmem ze Świętej Ampuł­ki, pochodzącej z czasów świętego Remigiusza. Relikwiarz został połamany w czasie rewolucji, ale jego fragmenty zostały opatrznościowo ocalone. Każdy z tych epizodów jest dla Raspaila okazją do przedstawienia historii, które pokazują ciągłość dy­nastii poprzez tradycję, nie tysiącletnią, ale piętnastowieczną, której właśnie młody książę jest spadkobiercą i depozytariuszem.

No i Pierścień Rybaka pochodzący od Pedra de Luny, wybranego na papieża w Awinionie w 1394 roku pod imieniem Be­nedykta XIII, obalanego przez wiele konsyliów, ale uparcie przekonanego o swojej prawowitości, tak jak jego następcy, aż do ostatniego przedstawiciela tej równoległej papieskiej linii „Benedyktówˮ, reprezentowanego wcześniej przez Jeana Carriera, archi­diakona Rodez, i wielu innych. Spadkobiercy Pedra de Luny wychodzą czasami z pokątności, do której sprowadziły ich prześla­dowania, do szybkiego przemykania w przyjazne miejsca, jak nieprawdopodobne, fikcyjne opactwo Sainte-Tarcisse, gdzieś na wyżynie Masywu Centralnego, ale są coraz bardziej odizolowani i ogołoceni. Za naszych czasów ten, który jest świadomy tego, że jest ostatnim „Benedyktemˮ, stary i samotny, wstępuje na drogę do Rzymu, żeby oddać się w ręce tego, który nim rządzi – Jana Pawła II. Przyjęty z uczuciem pełnym szacunku przez emisariusza, oddaje duszę w drodze (co oszczędza powieściopisa­rzowi niemożliwego spotkania między dwoma Papieżami), ale zostaje pochowany w Grotach Watykańskich.

Ten ostatni „Benedyktˮ jest w 1994 roku przedstawicielem nieprzerwanej historii, która rozpoczęła się w 1394, dokładnie sześćset lat wcześniej, i która kończy się wraz z nim: „jest ostatni w sztafecie. Po nim nie ma już nikogoˮ. Z rozdziału na rozdział powieść zatacza koło między teraźniejszością a kluczowymi momentami przeszłości, starannie przechowywanymi w pamięci „Benedyktaˮ, który żyje, tak jak jego poprzednicy, „poza epoką i poza czasemˮ: „Nie żyjemy w tym świecie”, jak sam mówi. Także, mimo życzliwości swoich rozmówców, „stuleciaˮ oddzielają „Benedyktaˮ od opata i ojca Włodzimierza.

Jaki by nie był rozdźwięk, który dzieli przeszłość od teraźniejszości, jest nić, która je łączy, cieniutka być może, ale niezer­wana. Ciągłość historii może być na przykład naznaczona powtarzaniem, z pokolenia na pokolenie, tego samego imienia. Alaka­lufowie nazywają się Lafko z ojca na syna, tak jak w królestwie Boreasza każdego małego chłopca z pokolenia na pokolenie na­zywa się Hans, a kolejni następcy Pedra de Luny, Benedykta XIII, są „Benedyktamiˮ.

Tak samo jest w przypadku notariusza Pierre’a Pottiera, który chcąc być dziedzicem Aureliusza Antoniego de Tounens, musi stać się „królem Antonimˮ. Jeśli nawet Pikkendorffowie noszą różne imiona, to ich dziedzictwo (herby i dewiza...) podtrzymuje między nimi więzi, których nie zmienia czas ani przestrzeń. Książę Filip, który otrzymuje sakrę w Reims, zostaje ochrzczony imionami wszystkich królów Francji, któ­rych jest dziedzicem, tak jakby w jego osobie miały się zebrać cała tradycja i cnoty jego rodzaju. Ta ciągłość jest zaznaczana na­wet w odniesieniu do bytów nieożywionych (chociaż według Raspaila statki mogą posiadać duszę...). Jedna z łódek młodego skauta nazywa się „Griffon”, tak jak statek zbudowany przez Cavaliera de la Salle na Wielkich Jeziorach i tak jak statek towaro­wy, na którego pokładzie płynie król Antoni – „Dresden”, jak niemiecki krążownik ukrywający się podczas Wielkiej Wojny na nieznanym fiordzie Cieśniny Magellana.

Innym razem przekazywane są cechy fizyczne: narrator La Hache des steppes (lub Ataulf Wizygot w Le Son des tambo­urs...), tak jak jego ojciec i dziadek, a z pewnością i dalsi przodkowie, jest wysokim blondynem i ma zielone oczy, co wyróżnia go na tle śródziemnomorskiej ludności, wśród której żyje jego rodzina, i jest niezaprzeczalnym wizygockim dziedzictwem.

Wielokrotnie, zwłaszcza w Pêcheur de lunes, pojawia się temat dobrowolnego i starannego przekazywania depozytu, któ­rym może być opowieść. Pewien Indianin opowiada to, co jego dziadek usłyszał od swojego dziadka. Z kolei wnuczek starego bojara, słuchając opowieści swojego dziadka, przeżywa coś w rodzaju snu na jawie, ryt inicjacyjny, który łączy młodzieńca z od­ległą i mityczną przeszłością, z tajemniczym plemieniem Umiatów na północy Uralu.

Pośrednik, który bierze udział w przekazywaniu, nie musi być spokrewniony z osobą, której przekazuje dziedzictwo. Może się to dokonać w sposób pośredni i nieoczekiwany: sam Raspail rozpoczyna poszukiwanie Ajnów na Hokkaido po przeczytaniu reportażu Czechowa o wyspie Sachalin. W przypadku młodych ludzi, którzy płyną „wodnymi drogami królaˮ, taką rolę odgrywa po trzystu latach ojciec Marquette. Czym jest Le jeu du roi, jeśli nie właśnie inicjacją wprowadzającą młodego Jeana-Marie do świata historii królestwa Patagonii przez króla Antoniego, który w ten sposób znajduje swojego delfina. Ten z kolei musi następ­nie przeprowadzić inicjację kolejnego dziecka, tak by mógł trwać patagoński mit stworzony w latach sześćdziesiątych XIX wieku przez Aureliusza Antoniego de Tounens.

Możemy zobaczyć, do jakiego stopnia Raspail pozostaje wrażliwy na związki między bliską i daleką przeszłością a teraź­niejszością, jak szuka sposobu podtrzymania lub odtworzenia więzi między nimi, tych więzi, „które powstają między żyjącymi i umarłymiˮ, żeby zachować „te subtelne powtórzenia, które wytyczają pewne równoległe ścieżkiˮ na ludzkiej drodze.



Ucieczki w świat wyobrażeń

Jak wielkie nie byłyby możliwości, które daje przestrzeń geograficzna lub czas historyczny, nie będą one zawsze wystarcza­jące do zaspokojenia pragnienia ucieczki pisarza, który nie wzdraga się przed ich przekroczeniem po to, by sięgać do świata wy­obrażeń, snu i gry.

Tak więc Obóz świętych jest antycypacją, powieścią opisującą okoliczności i przebieg wydarzeń, które rozegrają się w przyszłości. Sire i Król zza morza są, według wyznania autora, „konną ucieczką w marzenieˮ, która pozwoliła mu „przejechać się przez ciąg wiekówˮ. Ponant z Le jeu du roi za bardzo przypomina Patagonię Aureliusza Antoniego, żeby nie być przede wszyst­kim owocem wizji całkiem osobistej. „Królestwa Boreaszaˮ i „Miastoˮ opuszczone przez „siedmiu jeźdźcówˮ, którego nierze­czywista atmosfera przywołuje na myśl Pustynię Tatarów lub Brzegi Syrtów, istnieją jedynie w wyobraźni Raspaila, tak jak połu­dniowoamerykański Saragwaj w Le Président.

Temu pisarzowi z pewnością nie brakuje wyobraźni. Nie gardzi on niczym, co mu ona podpowiada, ani tym, czym może się ona karmić. „Uciekam w iluzjęˮ pisze Raspail w Pêcheur de lunes, a gdzie indziej: „każde szczęście jest niepewne, zwłaszcza kiedy wraca się z pustymi rękami: przeznaczenie zachowuje swoją tajemnicę, a tajemnica pozostaje wiecznaˮ. Czy może być coś bardziej pobudzającego dla płodnego ducha niż piękna zagadka, to znaczy zagadka nierozwiązana? Bez wątpienia w Sire los Świętej Ampułki jest opatrznościowo wyjaśniony, ale w wyniku pewnego rodzaju historyczno-kryminalnego śledztwa, w którym króluje „suspensaˮ.

Wprost przeciwnie jest w Adios..., gdzie pozostaje nienaruszona, dla autora jak i jego czytelnika, tajemnica spowijająca los arcyksięcia Jeana Salvatora de Habsbourga, który zostaje Jeanem Orthem, być może wygnanym do Ameryki Południowej, gdzie jednak nie można odnaleźć po nim żadnego śladu. W tym samym zbiorze jest jeszcze inna niewyjaśniona zagadka wielkiego, bezi­miennego, białego żaglowca, który pojawia się w bitwie o Falklandy w 1914 roku, zatrzymuje czas, a później znika na hory­zoncie, zmierzając w nieznanym kierunku, i nigdy nie zostaje odnaleziony ani nawet zidentyfikowany.

Kolejna tajemnica w Hur­rah Zara!: wspaniała kawalkada opancerzonych jeźdźców w hełmach i wielkich, białych płaszczach z czarnymi i złotymi krzyża­mi tau, która galopując na Wschód w 1945 roku, spotyka kolumnę uciekinierów z Prus Wschodnich, uciekającą przed Armią Czerwoną. Nigdy nie poznamy prawdziwego pochodzenia ani historii „topora stepówˮ: autor proponuje różne możliwe hipotezy, nie wybierając jednak żadnej z nich, i pozwala wyobraźni czytelnika błądzić w tej niepewności. Także bez racjonalnego wyjaśnie­nia pozostaje sposób, w jaki dwóch jeźdźców, po długiej wędrówce przez nieznane regiony, nagle odnajduje się w tym samym składzie metra.

W zakończeniu Sire, dalekim od rozwiązania, autor otwiera wielkie drzwi do wyobraźni; nie jest to koniec, ale początek „długiej podróżyˮ bez końca. I znów powraca do nas Zapomniana wioska Thedora Krögera, która wywarła tak duże wrażenie na Raspailu i którą kończą następujące słowa: „Wrócił na swoją drogę, która prowadzi nieważne dokąd... ku nieznane­mu... uczyniłem tak jak onˮ.

Cytując Rogera Caillois w epigrafie Le jeu du roi, Raspail jawnie przedstawia marzenie jako „podstawę kultury i prawowito­ściˮ. Ameryka francuska została więc „zbudowana na marzeniuˮ pionierów, którzy ją zdobywali i którzy byli „kontynuacją króle­stwa, które w rzeczywistości w sobie nieśliˮ. Podczas niemieckiej klęski w 1945 roku generał Franz von Pikkendorff wyraża ana­logiczną myśl: „Wszyscy umieramy za to samo cesarstwo, to, które nie ma ziem ani granic i które nosimy w nas samychˮ. Ra­spail najprawdopodobniej dobrze się odnajduje w tym zdaniu, bo dwukrotnie je cytuje: w Le jeu du roi i Hurrah Zara! Niezgłę­bione królestwa Boreasza podsycają marzenie książąt suwerenów Walducji, której tajemnice odkryją, dopiero gdy zostaną one zniszczone przez postęp techniczny. Królestwo Francji jest dzisiaj jedynie zasadą, bez wątpienia nieśmiertelną, ale zredukowaną do abstrakcji, a królestwo Patagonii Aureliusza Antoniego de Tounens do Jeana-Marie, który stał się Antonim V, jest niczym in­nym jak „czystą ideąˮ.

Jak jednak oprzeć się pokusie urzeczywistniania tych marzeń, oczywiście delikatnie i z zachowaniem nieskończonej ostroż­ności, aby uniknąć zderzenia ich z brutalną rzeczywistością, która na pewno by je zniszczyła. Pojawić się tutaj musi pojęcie za­bawy, o której jedno trzeba wiedzieć, mianowicie że jest to bardzo przemyślane i poważne zajęcie. Zajęcie, poprzez które postać tworzy swój własny świat, który organizuje i zaludnia wedle swojego upodobania, w którym rządzi rozwojem zdarzeń. W Les Hussards bohater La clef d'or przygotowuje cały scenariusz ̶ poprzedzającą proklamację, kostiumy, dekorację, akcesoria... do zabawy z podziałem na role, którą kończy pożądana przez niego śmierć, rodzaj pośredniego samobójstwa, imponującego i bła­zeńskiego zarazem. Wszystkie opowiadania w Hurrah Zara!, które pozwalają Fryderykowi odtworzyć czyny Pikkendorffów, są w równej mierze „zabawamiˮ, dzięki którym narrator może uciec przed swoją skromną, rzeczywistą kondycją i żyć w wyobraźni bohaterskich i romantycznych przygód. Na to wskazuje „jego szczęście w opowiadaniu, w łączeniu się z jego światem, ożywia­nia go...ˮ i jak przyznaje autor: poprzez te niezwykłe postacie „tak właśnie siebie widziałˮ.

Owa zabawa może być zresztą bolesna, wymagać trudnego wytężenia woli. Tak jest w przypadku inscenizacji odejścia „siedmiu jeźdźcówˮ, w czasie którego każdy gra swoją rolę przypisaną mu przez protokół, pod kierunkiem starego szefa odźwiernego, który „pełnił służbę z powagą niemal liturgicznąˮ. Ci, którzy odchodzą, jak i ci, którzy zostają, muszą pokonać swoje emocje, żeby zachować godność. Czy nie na tym właśnie polega zachowywanie „kręgosłupa moralnegoˮ? Taka jest też troska króla Antoniego, siedzącego prosto w swoim fotelu, który służy mu za tron. „Poza? Nie. Postawaˮ. Kiedy czuje, że zbliża się śmierć, rozciąga swoje ciało i układa je w pozycji zmarłego, podobnie czyni Fryderyk de Pikkendorff. Postawa czy może ra­czej rola, którą interpretuje stary sachem, kiedy przyjmuje młodych wioślarzy i z namaszczeniem deklamuje indiański wiersz Longfellowa Hiawatha: kostiumy i scenariusz sprawiają, że epizod staje się „zabawąˮ z nałożonym na nią znaczeniem i nabożno­ścią – odtworzeniem słynnego spotkania wielkiego wodza indiańskiego i ojca Marquette’a.

Bertrand Carré oznacza Błękitną Wyspę, która jest jego królestwem, osobistą flagą (jej kolorami są barwy flagi patagońskiej: czytelnik ma ją rozpoznać). Chociaż ma towarzyszy w tym samym wieku, co on, jednym z nich jest narrator powieści. To scena­riusz, którym kieruje, sprowadza ich do roli prostych drugoplanowych ról, w których są równie aktywni, co ubrane i uzbrojone manekiny, o które wzbogaca swoją trupę. W taki sam sposób młody Jean-Marie broni ziemi, z której uczynił swoją domenę, z flisówek, które mają być czujkami, którym nadaje nadęte tytuły. W forcie Saint-Juste zostaje przyjęty przez nie mniej sztucznych żołnierzy.

Tego rodzaju fikcyjne dodatki, którym Raspail sam daje początek (bandyci z Agostin, w Capitaine Fracasse), pojawiają się w wielu jego opowiadaniach i powieściach, w każdej „zabawieˮ ze scenariuszem i równie często z figurantami. Stary książę Al­theim Neufra, władca państwa okrojonego do rozmiarów znaczka pocztowego, odmawia uznania swojej klęski i pozostaje „za­mknięty w swoich śmiesznych fantazmatachˮ. Dnia świętej Zary, który jest jednocześnie świętem narodowym, dokonuje dokład­nego przeglądu swojej „armiiˮ, to znaczy dwudziestu krawieckich manekinów ubranych w galowe mundury. Dziedziczność nie jest tutaj czczym słowem; jeden z jego potomków regularnie powołuje Radę duchów. Można by uznać, że z jego mózgiem nie wszystko jest w porządku, ale „czy dzieci, które się bawią, są szalone?". Czy zatem „stare dzieciˮ nie mogą się bawić tak jak inne? Jest coś jeszcze lepszego: dla króla Antoniego tylko ludzie, którzy bawią się wewnątrz swojej duszy, są ludźmi, ale ich ro­dzaj wymiera.

Fort Saint-Juste jest królestwem Patagonii, którego pierwszym prawowitym władcą chciał być i został Aureliusz Antoni. Całe jego istnienie, tak jak jego następcy – „króla Antoniegoˮ, polega na „zabawie w królaˮ, zabawie, której ścisłe zasady mają umacniać królewską godność, w którą jeden i drugi się przyodziewa. Zabawa nie tylko nie wyklucza spójności, ale jej wymaga. Antoni I pisze konstytucję dla swojego południowego królestwa, mianuje ministrów i generałów, ustanawia tytuły szlacheckie i wydaje królewskie rozkazy, w których ich odznacza – oddalenie się, zgon lub nieistnienie tych postaci gwarantuje ich wierność dla jego osoby i jego królestwa. Wzorem swego znakomitego poprzednika król Antoni, czwarty z kolei, zwołuje Radę w sali for­tu umeblowanej jedynie pustymi fotelami, tak jak puste pozostają klęczniki w kaplicy. W rzeczywistości każde miejsce przedsta­wia jedną z postaci – albo zmarłą od długiego czasu, albo czysto fikcyjną, ale w „zabawieˮ, którą tworzy król, obecność tych postaci jest niepodważalna.

Jean Raspail całym sercem „bawi się w królaˮ. Uznaje jej „patetycznośćˮ i „wielkośćˮ. Najwidoczniej nie mógł poprzestać na jednym tomie poświęconym Aureliuszowi Antoniemu de Tounens i jego następcy Antoniemu IV. O spójności stworzonego przez niego „powieściowego świataˮ świadczy patagoński Almanach wydany przez „Monitor Port-Tounens”, który wylicza wszystkich dostojników królestwa – od konsula generalnego, Jeana Raspaila we własnej osobie, do „ministra handlu patagoń­skiego na Ukrainieˮ. Generalnemu konsulatowi Patagonii dużą niespodziankę musiały sprawić napływające prośby o naturaliza­cję, lecz, dixit André Frossard: „Patagończyków jest o wiele więcej, niż się powszechnie uważaˮ. Ta patagońska „zabawaˮ daje nam w rzeczywistości „rodzaj przestrzeni dla ruchu oporuˮ, którego symbolem jest niebiesko-biało-zielona chorągiew powiewa­jąca w różnych miejscach całego świata.

Powiewa w szczególności nad „Port-Tounensˮ, ogłoszonym stolicą Patagonii północnej, to znaczy na archipelagu, dawniej brytyjskich, Minquiers, zajętych w odpowiedzi na wojnę o Falklandy przez RYP (Królowski Yacht Club Patagonii), o czym Ra­spail opowiada z dużym upodobaniem w Adios, Tierra del Fuego. Do brzegu przybito o świcie 31 maja 1984 roku, zastąpiono Union Jack niebiesko-biało-zieloną flagą. Została również umieszczona tablica z oświadczeniem o zajęciu Minquiers przez króle­stwo Patagonii. Cóż, dobra organizacja, trochę ryzyka, marzeń i szczypta humoru: połączono wszystkie elementy zabawy. Mu­siała ona przypaść do gustu jej uczestnikom, bo powtórzyli swój wyczyn w 1998 roku. [...]

W Obozie świętych ostatni członkowie ruchu oporu, dalecy od smutku i zniechęcenia, choć przecież nadchodzi ich nieunik­niony koniec i koniec naszej cywilizacji, nie rezygnują z wesołej „zabawyˮ. Tworzą swój rząd, którego ministrowie przecież ist­nieją, choć ich władza nie jest nawet teoretyczna. W pewien sposób do dziedziny zabawy można zaliczyć guerre en dentelles ar­mii zawodowych, którym generał książę Czerkasow składa nostalgiczny hołd w Les Royaumes de Borée, a dalej nawet „litrugii wojskowejˮ tak dokładnie ułożonej, rozgrywającej się między oficerami, którzy chociaż są w przeciwnych obozach, to jednak pozostają dla siebie nawzajem „dobrym towarzystwemˮ.

Nie będzie to oznaka braku szacunku, jeśli do tego spisu „zabawˮ dołączymy sakrę Filipa Faramunda, którą Raspail opisuje w schematyczny sposób: pokazując nam, że chodzi o scenariusz, w którym każdy aktor musi dobrze znać i grać swoją rolę, ale także o religijny charakter ceremonii, która powinna być uszanowana i zachowana.

I tak oto „zabawaˮ prowadzi nas do najwyższego sacrum.

Obecność sacrum



[o tym w części II. MD]

Zmieniony ( 24.04.2017. )