Dokąd sięga władza dygnitarzy z Ministerstwa Spraw Zagranicz­nych.
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz   
05.06.2017.

Dokąd sięga władza dygnitarzy z Ministerstwa

Spraw Zagranicz­nych.

We własnym gronie.



Stanisław Michalkiewicz http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3951

Artykuł  •  tygodnik „Najwyższy Czas!”  •  5 czerwca 2017



Czy widzisz te gruzy na szczycie? Tam wróg twój się kryje, jak szczur” - śpiewał chór „Symfonia” w Parku Paderew­skiego nieopodal Toronto, w którym 21 maja odbywały się obchody 73 rocznicy bitwy o Monte Cassino. Na uroczystość przybyła niewielka już grupka weteranów II wojny z blisko 100-letnim panem Stefanem Podsiadło, który mimo swego wieku nie traci wigoru i nie tylko wygłosił przemówienie, ale nawet sam zaśpiewał fragment cytowanej pieśni. Przybyli reprezentanci różnych polonijnych organizacji, polonijnych mediów z panem red. Andrzejem Kumorem, wydającym w Toronto tygodnik „Goniec”, w którym mam zaszczyt pisywać, prezesi Kongresu Polonii Kanadyjskiej – również lokalnych ogniw tej organiza­cji z Toronto i Niagary, pani Teresa Berezowska z „Rady Polonii Świata” oraz pan konsul, reprezentujący Konsulat Rzeczy­pospolitej. Wojsko kanadyjskie reprezentował major Lucjan Grela, który wygłosił po polsku przemówienie wskazujące, że dobrze się do uroczystości przygotował.

Wyliczam te wszystkie obecne osobistości, żeby podkreślić, iż nie było nikogo więcej – oczywiście poza licznie zgromadzoną polską publicznością. Nie było zatem żadnego polskiego oficera – a chyba jakiś attache wojskowy jest w Ambasadzie w Ottawie, no i oczywiście – żadnego lokalnego polityka kanadyjskiego. Być może dlatego, że akurat w Kanadzie trwał „długi weekend” - bo poniedziałek 22 maja jest tutaj dniem wolnym z powodu Victoria Day, czyli dniu królowej Wiktorii, która panowała przez 63 lata, ustanawiając rekord panowania, pobity obecnie przez JKM Elżbietę II – więc być może dlatego, że trwał akurat „długi weekend” i osobistości wolały wyjechać sobie na wypoczynek, niż uczestni­czyć w polonijnych uroczystościach – ale być może również dlatego, że nikomu nie przyszło do głowy, by na przykład za­prosić na taką uroczystość miejscowego parlamentarzystę. Takie rzeczy zdarzały się nie tylko w Kanadzie, ale i w USA, gdzie niektórym rzutkim działaczom polonijnym udało się, wprawdzie po pewnym czasie, niemniej jednak, przekonać lokal­nych polityków, że warto pofatygować się na takie uroczystości choćby po to, żeby miejscowi Polacy mieli jakiś po­wód, by na nich głosować.

Tak czy owak, rocznicę bitwy o Monte Cassino Polacy świętowali w swoim gronie, co pokazuje, że polskiej polityki historycznej tak dobrze, jak nie ma i gdyby ludzie dobrej woli nie uwinęli się wokół takich obchodów z własnej inicjatywy, to i tego by nie było. A przecież na tak zwaną „promocję Polski w świecie” wydaje się podobno spore sumy z podatkowych pieniędzy. Gdzie się to wszystko podziewa – trudno zgadnąć, o czym miałem okazję przekonać się przed kilkoma laty, kiedy to moja mieszkająca we Francji siostra, współpracująca ze Stowarzyszeniem Polskich Kombatantów poprosiła mnie o wy­sondowanie, czy nie znalazłyby się fundusze na urządzenie cocktailu z okazji zainstalowania w Paryżu „u Inwalidów”, a więc w bardzo prestiżowym miejscu wystawy ilustrującej udział Wojska Polskiego w II wojnie światowej. Dzięki życzliwości tam­tejszego mera wystawa debiutowała w Wersalu, budząc spory rezonans we francuskich mediach, dzięki czemu udało się za­instalować ją również w Paryżu. Zadzwoniłem się do pewnego senatora, czy nie udałoby się wysupłać chociaż tysiąc euro na wspomniany cocktail, żeby zaproszone na otwarcie francuskie osobistości poczęstować choćby kieliszkiem wina - ale usły­szałem, że to niemożliwe, bo pieniądze zostały wydane na liczne i dalekie podróże, między innymi – pana marszałka Borusewicza, który latał do Gdańska gwoli osobistego wyprowadzania psa na sikanie i kupę.

Przekazałem tę odpowiedź siostrze, która załatwiła sponsora w postaci znajomej wydawczyni znanego francuskiego pisma dla kobiet, dzięki czemu koszty promocji Polski za granicą zostały jakoś zbilansowane. Ciekawe, że ta historia po­wtórzyła się w dniach ostatnich, kiedy to okazało się, że bilboard ze stylizowanym wizerunkiem wybitnego przy­wódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera na tle bramy oświęcimskiego obozu został unieruchomiony z powodu braku funduszy na benzynę.

Kiedy byłem w Birmingham na zaproszenie działającej w Wielkiej Brytanii młodzieżowej polskiej or­ganizacji Patriae Fidelis, dowiedziałem się, że właśnie prowadzą zbiórkę pieniędzy na ten cel, dzięki czemu wkrótce bilbo­ard znowu ruszył w drogę, bodajże do Belgii i dalej – do Niemiec.

Tak to się wszystko odbywa, co wzbudza we mnie podejrzenia, że władza dygnitarzy z Ministerstwa Spraw Zagranicz­nych nie sięga poza próg ich gabinetów – że sekretariaty i korytarze w gmachu MSZ już są eksterytorialne, to znaczy – pod jurysdykcją „zespołu” skompletowanego według kryteriów rasowych jeszcze przez pana prof. Bronisława Geremka.

Nic więc dziwnego, że w takiej sytuacji polska polityka historyczna została szczelnie zablokowana przez znako­micie skoordynowane polityki historyczne: niemiecką i żydowską, z których pierwsza jest nastawiona na delikatne, ale cierpliwe i metodyczne zdejmowanie z Niemiec odpowiedzialności za II wojnę światową, a druga – na stopniowe przerzuca­nie jej na winowajcę zastępczego, na którego wytypowana została Polska, od której przemysł holokaustu spodziewa się w związku z tym haraczu. Obrazu całości dopełnia „pedagogika wstydu”, wokół której uwija się środowisko skupione wokół żydowskiej gazety dla Polaków pod redakcją pana red. Adama Michnika, która ostatnio przyznała tytuł „Człowieka Roku” zastępcy przewodniczącego Komisji Europejskiej Fransowi Timmermansowi, co to w charakterze owczarka niemieckiego tarmosi nieszczęsną Polskę pod pretekstem uchybień w socjalistycznej praworządności. Mam nadzieję, że Frans Timmer­mans i inni unijni dygnitarze nie okażą się niewdzięcznikami i że wkrótce rozmaitym tubylczym osobnikom będą przyznawa­ne tytuły Honorowego Folksdojcza, albo jakieś podobne. Pedagogika wstydu, jak wiadomo, nakierowana jest na wzbu­dzenie w przedstawicielach mniej wartościowego narodu tubylczego poczucia winy wobec Żydów. Uwijają się wokół tego zadania nie tylko „światowej sławy historycy” w rodzaju pana doktora Jana Tomasza Grossa, który podobno znowu odby­wa jakieś tournée, ale również „ludzie chałtury”, gwoli zdobycia jeszcze jednego listka do wieńca sławy, a kto wie – może i paru złotych, bo czasy są przecież ciężkie, a porzucona żona-celebrytka, przy pomocy szczwanych adwokatów potrafi wy­szlamować człowieka z pieniędzy do gołej skóry. W rezultacie wielu młodych ludzi myśli, że to wszystko naprawdę, podob­nie jak Roch Kowalski, któremu nie mogło pomieścić się w głowie, że można podnieść rękę na Radziwiłła, co zresztą, jak wiadomo, przypłacił życiem.

Kiedy taka postawa się u nas upowszechni, szlachta jerozolimska będzie mogła panować nad mniej wartościowym na­rodem tubylczym bez konieczności uciekania się do terroru. W takiej sytuacji nie ma powodu, by komukolwiek przypomi­nać rocznice bitew, nawet jeśli odbywały się z właściwych pozycji i w słusznej sprawie, bo nigdy nie wiadomo, co się komuś z czym skojarzy i być może właśnie dlatego nawet Niebo zablokowało pomysł złożenia wieńców pod pomnikiem w Parku Paderewskiego, bo zaczął padać deszcz tak rzęsisty, że o żadnym pochodzie z rozwiniętymi sztandarami nie mogło być mowy.



Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.


Zmieniony ( 05.06.2017. )