Czy afera podsłuchowa z czerwca 2014 r. była wynikiem konfliktu
Wpisał: Łukasz Pawelski, Jan Piński   
09.08.2017.

Czy afera podsłuchowa z czerwca 2014 r. była wynikiem konfliktu o władzę wśród ówczesnych polityków PO?

Za https://warszawskagazeta.pl/polityka/item/5009-ujawniamy-czy-afera-podsluchowa-z-czerwca-2014-r-byla-wynikiem-konfliktu-o-wladze-wsrod-owczesnych-politykow-po


Łukasz Pawelski, Jan Piński

Kilka, kilkanaście dni przed ogłoszeniem afery podsłuchowej 14 czerwca 2014 r. znany biznesmen Krzysztof Suski, wówczas prezes Polskiego Związku Tenisowego, spotykał się z warszawskimi prawnikami i biznesmenami, sugerując im, że za chwilę dojdzie do wymiany władzy w Polsce, a on będzie w nowej grupie rządzącej, która będzie miała dużo do powiedzenia. Taką historię opowiedziały nam trzy osoby niezależnie od siebie. Suski, zapraszając ich, miał proponować spotkania w pokojach dla VIP-ów dwóch restauracji znanych z afery podsłuchowej (Sowa & Przyjaciele i Osteria), a także trzeciej, której nazwa w tym kontekście nie była wymieniana. Krzysztof Suski nie odpowiedział na nasze pytania.

Wiadomo, że jego nazwisko do tej pory pojawiało się wśród poszkodowanych w aferze podsłuchowej. Był on na liście 25 najważniejszych VIP-ów w restauracji Sowa i Przyjaciele. Według zeznań skazanego (nieprawomocnie) za nagrywanie kelnera Łukasza N. biznesmen miał być nagrany dwa razy, na jednym ze spotkań z senatorem PO Aleksandrem Pociejem i drugim, uczestników którego kelner nie pamiętał. Przy czym o istnieniu nagrań z udziałem Suskiego N. poinformował prokuratorów dopiero na kolejnym z przesłuchań 25 czerwca 2014 r. – Albo wiedział o bombie, która ma wybuchnąć i blefował, aby podnieść swoje znaczenie, albo był częścią całej sprawy podsłuchowej – spekuluje jeden z jego ówczesnych rozmówców. Przekonany jest zresztą, że ich ówczesna rozmowa została zarejestrowana. Suski jako jeden z poszkodowanych został przesłuchany w prokuraturze prowadzącej śledztwo, ale nie zwrócono na niego większej uwagi.



Skazany nieprawomocnie Marek Falenta, biznesmen uważany przez prokuraturę za głównego sprawcę afery taśmowej, pytany o znajomość z Krzysztofem Suskim, stwierdził, że poznał go jeszcze przed wybuchem afery taśmowej. – My, nie wiem raz, nie dwa widzieliśmy się na jakichś spotkaniach w jakichś tam biznesach, ale nie pamiętam jakich. Gdzieś tam jakiś kolega nas poznał, ale może dwa razy widzieliśmy się w życiu. Ostatnie spotkanie przed aferą trwało 10–15 minut. On [Krzysztof Suski – przypis red.] miał jakąś firmę telekomunikacyjną, a ja światłowody. Coś mieliśmy wtedy ustalić, ale nie pamiętam, o co chodziło. To prezesi firm nas umówili – mówi Falenta. Pytany, czy Suski mógł wiedzieć o nagraniach wcześniej, Falenta nieoczekiwanie stwierdził, że to bzdura kompletna, aby chwilę później dodać, że wątpi. Biorąc pod uwagę, że linią obrony Falenty jest twierdzenie, że za podsłuchami w restauracjach stały służby specjalne, to takie zapewnienia muszą dziwić. No bo skoro Falenta nie brał udziału w procederze, to skąd wie, co kto w tej sprawie ma do powiedzenia?



Przyjaciel polityków i służb

Krzysztof Suski (w marcu skończył 54 lata), według mediów syn komendanta powiatowego Milicji Obywatelskiej w Iławie, znany jest w biznesie od ponad 25 lat. W jego różnych przedsięwzięciach biznesowych roiło się od oficerów tajnych służb. Karierę zaczynał w PRL Digitalu – spółce utworzonej w 1987 r. przez Departament I Służby Bezpieczeństwa, czyli wywiad cywilny PRL-u. Nadzorowali ją m.in. płk Henryk Jasik i płk Bolesław Piechucki, późniejszy szef ośrodka szkolenia kadr wywiadu w Kiejkutach. W pewnym momencie Digital robił też interesy z wojskiem, które próbowały monitorować Wojskowe Służby Informacyjne. Dla Suskiego pracowali jeszcze m.in. Jerzy Gajdowski, były wiceszef Zarządu Śledczego UOP, Romuald Maniszewski, były szef antyterrorystów w Zarządzie Śledczym, generał brygady Ryszard Żuchowski, były szef wojsk inżynieryjnych. Suski był bohaterem krytycznych publikacji, ale zawsze wychodził z nich obronną ręką. Najbardziej znaną była ujawniona w 1998 r. tzw. afera Banpolu, jednej z firm Suskiego, w której państwowa Poczta Polska zamawiała ogromne ilości sprzętu bez przetargu, akceptując ceny wyższe niż rynkowe. Straty państwowej firmy szacowano na miliony złotych, a według byłego prezesa NIK Janusza Wojciechowskiego mogły wynieść nawet kilkanaście razy więcej. W drugiej połowie lat 90. zbliżył się do środowiska Aleksandra Kwaśniewskiego. Uchodził za przyjaciela związanego z prezydentem Włodzimierza Wapińskiego. Zna się również dobrze z prezydentem Bronisławem Komorowskim.

Kryzys jego biznesów w 1998 r. wiązano powszechnie z konfliktem ze środowiskiem WSI. – Mający przyjaciół zarówno w jednych, jak i drugich służbach Suski zwyczajnie siedział na dwu stołkach, no i w 1998 r. wojsku się to przestało podobać – opowiada były oficer Urzędu Ochrony Państwa.



Słuchajcie, a znajdziecie

Najciekawszym wątkiem, który może być interesujący w kontekście afery podsłuchowej, jest założenie przez Suskiego w 2004 r. wywiadowni gospodarczej Horizon Venture Capital. Spółka ta, co niespecjalnie dziwi, zatrudniała wówczas byłych i aktualnych pracowników i współpracowników polskich tajnych służb. W radzie nadzorczej był wspomniany płk Bolesław Piechucki. Spółka zatrudniała też Juliana A., byłego pracownika XI wydziału I departamentu, używającego w PRL-u nazwiska operacyjnego „Nowosz”, który pojawia się w notatkach jako oficer prowadzący ludzi, robiących w III RP wielkie kariery polityczne.

W 2005 r. udziały w firmie kupił gen. Wiktor Fonfara, były szef biura śledczego MSW, potem dyrektor Zarządu Śledczego UOP. Nadzorował działania dotyczące największych afer (Art-B i Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego). Odszedł po „aferze Olina”. W 2007 r. nieoczekiwanie wywiadownię zlikwidowano, chociaż zdaniem naszych rozmówców w praktyce przestała działać, gdy zainteresowali się nią dziennikarze przy pracach Komisji Śledczej ds. PKN Orlen.

W 2000 r. Fonfara został doradcą prezesa KGHM ds. bezpieczeństwa. Za jego namową zarząd KGHM wydał prawie 11 mln zł na sprzęt zapobiegający szpiegostwu gospodarczemu (m. in. system Guliwer, który dawał możliwość podsłuchiwania rozmów wewnątrz samochodów spółki). Po tym kontrakcie warszawska prokuratura oskarżyła zarząd KGHM o działanie na szkodę firmy. Mniej więcej w tamtym czasie z KGHM Miedź był związany również Marek Falenta.

Gazeta Wyborcza” opublikowała wówczas demaskatorski artykuł o zakupach tego sprzętu, pytając, czy satelitarny Guliwer podsłuchiwał i śledził także polityków? Formalnie chodziło o zabezpieczenie tajemnic firmy, a Fonfara miał czuwać nad jego wdrożeniem. Półtora roku później kombinat przejęli menedżerowie z SLD i, mówiąc językiem młodzieżowym, opadła im kopara. KGHM miał zamki otwierane na odcisk palca, generatory laserowych wibracji uniemożliwiających zdalny podsłuch, generatory dźwięku niepozwalające na nagrania rozmów itp. Operatorzy systemu mogli też podsłuchiwać pracowników KGHM, co więcej, mogli jednocześnie dokumentować 50 rozmów.



Tajemnice afery taśmowej

Ostatnio wypuszczona przez publiczną telewizję taśma z nagrania spotkań polityków Platformy z księdzem Kazimierzem Sową sprawiła, że cała afera odżyła. Taśmy tej nie miała prokuratura, stało się więc jasne, że depozytariusze taśm nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. „Gazeta Wyborcza” odpowiedziała tekstem, wiążąc jednoznacznie aferę taśmową z PiS-em W oparciu o informatora ze służb specjalnych, który badał sprawę w latach 2014–2015, GW postawiła tezę, że za taśmy odpowiadają ludzie obecnego ministra koordynatora służb specjalnych Mariusza Kamińskiego. – W ten sposób ich dysponenci chcą pokazać, że mają haki na opozycję i nie powiedzieli ostatniego słowa. (…) Prawdziwi sprawcy afery podsłuchowej czują się dzisiaj bezkarni. Śledztwo zaledwie się o nich otarło. Służbami kierują ich koledzy, a rządzi partia, która najbardziej skorzystała na aferze – twierdzi informator „Wyborczej”.

Platforma miała półtora roku na udowodnienie i pokazanie przed wyborami, kto naprawdę zmontował aferę podsłuchową. Nic jednak nie zostało wyjaśnione. Politycy PO tłumaczyli, że to wina ówczesnej prokuratury, niezależnej od rządu i kierowanej przez Andrzeja Seremeta, której miało nie zależeć na znalezieniu prawdziwych sprawców. Wskazują też na okoliczność, że gdy na przełomie 2013 i 2014 r. gościem restauracji był sam Seremet, to nie został nagrany. Kelner tłumaczy to faktem, że nie wchodziło to w zakres zadań powierzonych mu przez Falentę. Problem w tym, że PO miało do swojej dyspozycji wszystkie służby specjalne, które mogły dostarczyć prokuratorom takich dowodów, których nie mogliby zignorować.

Wiadomo dziś na pewno, że służby za rządów PO wiedziały o istnieniu nagrań znacznie wcześniej niż dokonano przecieku do mediów. Nikt dziś nie wierzy, że Falenta i kelnerzy działali sami. Szczególnie pociesznie wyglądają zeznania kelnera Łukasza N., który twierdzi, że Falenta konsultował się z nim czy kogoś szantażować nagraniami, czy nie. Z naszego dziennikarskiego śledztwa wiadomo, że nagrywano w znacznie większej liczbie restauracji, niż wynika to ze śledztwa prokuratury.

Tropy po publikacji dwóch pierwszych taśm prowadziły do ówczesnego CBA, kierowanego przez Pawła Wojtunika. Przypomnijmy: ujawniono rozmowy Bartłomieja Sienkiewicza, szefa MSW, któremu zamarzyło się reformować służby. W drugiej rozmowie oberwał Andrzej Parafianowicz, wiceprezes PGNiG, wcześniej wiceminister finansów odpowiedzialny za walkę z praniem brudnych pieniędzy. Tak się składa, że obu panów nie lubił Wojtunik. Takim tokiem myślenia poszedł Sienkiewicz i sformował nieformalną grupę, która zaczęła inwigilować szefów służb. Dowodów na swoje podejrzenia jednak nie zdobył. W pewnym momencie Wojtunik dostarczył w sobie tylko znany sposób zdobyte 11 kolejnych nagrań do prokuratury. Na końcu okazało się, że nagrano też samego Wojtunika, aczkolwiek nasi rozmówcy są przekonani, iż szef CBA wiedział o nagrywaniu w restauracji Sowa i Przyjaciele i dał się nagrać, aby mieć dobre alibi. – To w naszym języku nazywa się samopostrzeleniem się w tkankę miękką bez uszkodzenia kości – twierdzi nasz rozmówca przekonany o udziale w aferze podsłuchowej ówczesnego CBA. Rysuje on scenariusz, w którym służby stawiające na Bronisława Komorowskiego chciały dokonać chirurgicznych zmian w PO, ale na przeszkodzie stanęła twarda postawa Tuska, który nie ugiął się pod presją mediów i nie odwołał nikogo z rządu. Wówczas nastąpiły kolejne publikacje i eskalacja konfliktu, której jednym ze skutków było odsunięcie PO od władzy. Nasz rozmówca przypomina, że otoczenie Komorowskiego dwukrotnie chciało przejąć rządy: za pierwszym razem w 2011 r., gdy pod patronatem głowy państwa zmontowano koalicję PO–PSL–SLD, Donald Tusk wygrał jednak zdecydowanie i sprawa umarła, zaś uczestnik spisku Grzegorz Schetyna skazany został na polityczną śmierć. Kolejną próbą było wykreowanie Nowoczesnej, która miała przejąć straconych wyborców PO i umożliwić rządy PO–PSL–Nowoczesna plus ewentualnie SLD. Całość rypła się wraz z porażką wyborczą Komorowskiego.

Czy to oznacza, że ludzie służb z PiS-u nie maczali w taśmach palców? Nasz rozmówca uśmiecha się i twierdzi, że tutaj wszyscy byli w grze, dlatego dziś nikomu nie zależy na ujawnieniu prawdy, bo każdy na tym straci.