Ponad-czasowy raport anielski: Paris, Isis, Bruxelles... Słupsk. Gomora.
Wpisał: Vladimir Volkoff   
02.11.2017.

Ponad-czasowy raport anielski:

Paris, Isis, Bruxelles...Słupsk.


Naszym bliźnim- bęgowskim i biedroniom -

ANIELSKA SÓL


[z książki Vladimira Volkoff, „Kroniki anielskie”, Wyd. KKK, 62006 Dębogóra]


W owym czasie... Nie mam tu na myśli czasu ludzkiego, ale nasz, anielski, o ile bowiem Ojciec trwa w doskonale pozaczaso­wej wieczności, o tyle cherubini i serafini potrzebują czegoś w rodzaju czasu, by śpiewać "Święty, święty, święty...". A zatem, w owym czasie z ludzkiego padołu podniósł się cień. Była to odrażająca, brązowa maź z pękającymi bąblami na powierzchni. Rozciągała się daleko, jak okiem sięgnąć. Anielska straż, odpo­wiedzialna za czystość kosmosu, wszczęła alarm. Nadbiegliśmy natychmiast i pochyliliśmy się nad krawędzią świata.

Nic jednak nie było widać, poza tą czarną kulą, której czerń nie była czernią nocy - karej siostry dnia, ale czernią otchłani, nicości lub raczej mrowiącej się robactwem zgnilizny. Ku na­szym nozdrzom unosił się straszliwy odór. Mały, wrażliwy anio­łek wykrzyknął: "To nasi nieszczęśni ludzie są sprawcami tego czegoś!". I zaczął płakać, wycierając łzy piąstkami. Ogarnęła nas fala litości. Jak można pragnąć własnej zguby? Jak można z własnej woli tarzać się w brudzie i krwi? Nawet myśleć o tym straszno. Jego Wysokość Rafał, szef naszego wywiadu, zarządził śledztwo. I oto, co się okazało.


Ludzie są, rzecz jasna, nieprzeźroczyści, jako że mają odbijać miłość Ojca. My zaś, przeciwnie, jesteśmy transparentni niczym szkło, gdyż ma się ona w nas załamywać niczym światło. Dlatego też uzasadnione jest mówienie o "ludzkiej naturze", podczas gdy sformułowanie "natura anielska" jest nieścisłe. Jesteśmy nazbyt przeźroczyści, byśmy mogli mieć naturę. Ale nie każda "nieprzeź­roczystość" jest taka sama. Czym innym jest odbijanie światła, a czym innym jego pochłanianie. A właśnie taka odrażająca me­tamorfoza zaczęła zachodzić w mieszkańcach ziemi. Im więcej światła przelewał na nich Ojciec, tym więcej oni wytwarzali cienia. Odwrotnie niż drzewa, które wchłaniają światło, przetwarza­jąc je na chlorofil, ludzie pożerają je, produkując czerń.

Skąd się w nich wzięła taka perwersja? Zdania ekspertów były, jak zwykle, podzielone. Według jednych, stało się to na skutek walki klas. Według innych, winne było rozpowszechnienie się li­chwy. Jeszcze inni uważali, że problem tkwił w prawie wybor­czym kobiet. Wszyscy jednak zgadzali się co do jednego: wielkie znaczenie miało osłabienie wiary i upadek państwa. Jego Wyso­kość Rafał wysłał Afa i Kecefa, by wybadali sprawę na miejscu.

Dobrze ich znacie. Af, książę gniewu, wykuty z czarno-czer­wonych łańcuchów ognia, ten sam, który pewnego dnia połknął Mojżesza aż po jego obrzezany członek. I Kecef, jeden z pięciu aniołów zagłady, których Aaron musiał zamknąć w Przybytku, by nad nimi zapanować. Obaj, bez cienia lęku, zapuścili się w cu­chnący obłok.


Wylądowali w samym środku miasta, zdziwieni (choć byli przecież na to przygotowani), jak bardzo gęsta jest owa ciemność. Nigdy jeszcze takiej nie widzieli! Wszystko zdawało się poczwórnie ciężkie - skrzydła ciążyły ptakom niczym ołów, a w gęstym powietrzu trudno było unieść nogę, by uczynić choć krok. Ludzie mają tę właściwość, że odciskają na swym otoczeniu piętno, przekazując mu własne zeszpecenie.

- To potworne! - rzekł Af.

- Cóż za obrzydlistwo! - rzekł Kecef.

Ruszyli w drogę.

Na ulicach czołgali się młodzi i na oko zdrowi ludzie, niezdol­ni do utrzymania własnego ciężaru. Palili hasz, trzymając między kolanami żebracze miseczki. Pod rozchełstanymi, sztywnymi od błota ubraniami widać było prowokujące tatuaże, które zmieniały kich ciała w żywe afisze. Bezkształtne samice powolnie kołysały obleczonymi w pstrokate szmatki tyłkami. Kosmaci samcy po­drygiwali, potrząsając obwisłymi cyckami i opiętymi w kalesony genitaliami. Jakiś otyły i nieogolony karzeł, ciężki jak sztaba ołowiu, wyciągał do przechodniów rękę z obrazkami, na których splątane pary kopulowały w dziwacznych pozycjach.

Cały ten or­szak sunął ulicą, z trudem podnosząc nogi, niczym we śnie. Wycieńczeni ludzie, niektórzy pozbawieni nosa, wystawili na widok publiczny swoje wrzody i wrzaskliwie domagali się prawa do propagowania własnego stylu życia. Rada miejska powitała ich z szacunkiem na schodach ratusza i pośpiesznie zajęła się ich po­stulatami.

W gimnazjonach całe grupki sklejały się z sobą na kształt winnych gron - od przodu, od tyłu, od dołu, od góry. Z wszystkich stron równocześnie, licząc głośno i wyraźnie różne pozycje, w których można dokonać owego podstawowego aktu połączenia ciał. Pod portykami młodzi, nadzy chłopcy rywalizowali o palmę pierwszeństwa, dokonując wiadomych pomiarów. Nad brzegiem kloacznych dołów jeszcze nie w pełni rozkwitłe, /ale już ciężarne dziewczęta za pomocą żelaznych haków wyry­wały ze swych wnętrzności płody i wrzucały je do ścieku. Af I Kecef mieli już dość tego widoku. Odlecieli.

Po powrocie złożyli raport aniołom-rzeczoznawcom (w zna­komitej większości wywodzą się oni spośród Tronów), którzy stwierdzili, że miasto zostało dotknięte rakiem ego.

Ego to ludzki narząd, o którym my, anioły, nie mamy pojęcia. To on pozwala im odróżniać dobro od zła (najczęściej dość lek­komyślnie) i sprawia, że Ojciec kocha ich bardziej niż nas. Jed­nak ego często ulega degeneracji i rozrasta się do potwornych rozmiarów.

Na nieszczęście, ten rak nie był śmiertelny - rozdęcie ego nie może go unicestwić, a co za tym idzie, sprawia, że rak rozrasta się w nieskończoność. Ludzka wspólnota, pełzająca wśród tychwydzielin i nurzająca się z rozkoszą we własnych wy­dalinach, w końcu powinna się w nich utopić. Ale jednostki, z oczami zamglonymi rozpustą, z rozmiękczonymi mózgami i rozcieńczoną krwią, wciąż jeszcze nosiły w głębi jestestwa nie­zniszczalne ziarno Boskiego planu, niczym żarzący się węgiel. Zgodziwszy się z wnioskami raportu Afa i Kecefa, rzeczoznawcy zalecili natychmiastową interwencję.

Naturalnie, przeprowadzono śledztwo weryfikujące. Trzeba było sprawdzić, czy same ofiary naprawdę nie mogą podjąć działań uzdrawiających. Może zostało kilka osób mniej unurza­nych w tym bagnie i z nostalgią wspominających świat, w którym nieopanowany rozrost ego nie był jedyną receptą na życie? Może znajdzie się choć jeden człowiek na tyle czysty, by zapoczątko­wać proces zdrowienia? Skonsultowano się w tej kwestii z pew­nym sprawiedliwym o imieniu Abraham, jednak on, mimo naj­lepszych chęci, nie znalazł w owym mieście nawet dziesięciu istot ludzkich zdolnych do zbawienia całej wspólnoty.

Sprawa potoczyła się więc innym torem. Wmieszali się aniołowie z chó­rów cnót i panowań. Przestudiowano wszystkie raporty - głów­ne i poboczne. Wszak mówi się, że "młyny Boże mielą powoli, ale dokładnie". W końcu, pewnego pięknego dnia, Af i Kecef zo­stali wezwani przed oblicze Jego Wysokości Michała, który w naszych służbach kieruje Wydziałem Akcji i Interwencji.

- Zatankujcie do pełna współczucie - polecił - i wróćcie do miasta.

- Na czym polega nasze zadanie?

- Dowiecie się na miejscu.


Na miejscu sytuacja uległa zmianie. Na gorsze.

Nawet stąd wszyscy widzieliśmy, że obłok zrobił się jeszcze bardziej czarny, ale dopiero tam, na dole, można było ocenić ogrom nieszczęścia Sodomy. Mieszkańcy miasta od dawna już wyczerpali repertuar przyjemności, które choć nie zawsze są do­zwolone, to jednak pozostają w zgodzie z naturą. Postanowili więc naruszyć jej porządek, pogwałcić ją i nadużyć na wszelkie możli­we sposoby. Potem znaleźli straszliwe upodobanie w obrzydli­wości. W końcu, doszli do ostatniego stadium rozwiązłości, któ­rym jest okrucieństwo.

Af i Kecef dotknęli stopą ziemi o zmierzchu. Uliczki tonęły już w ciemnościach, podczas gdy kominy wciąż jeszcze były ró­żowe. Aniołowie maszerowali wyniośle, a ich skrzydła lśniły czystym srebrem. We wszystkich mijanych przez nich spelun­kach rozgrywały się sceny miłosne. Cóż za karykatura! Istoty te używały siebie wzajemnie bez opamiętania i odpychały się ze złością z powodu wzajemnego pożądania. Prawdziwa miłość to relacja, to dystans. Tu była ona sklejeniem, zespoleniem i spląta­niem ciał - trzydziestosześciogłową bestią. W nozdrza podróż­ników z innego świata uderzał odrażający smród.


Aniołowie doszli do głównego placu. Na ich widok szmer przebiegł miastem - oto do Sodomy przybyły bezbronne rajskie ptaki!

Mieszkańcy wszelakich płci stłoczyli się na progach domów i balkonach, a w ich wygłodniałych oczach i płynnych gestach, którymi odrzucali w tył długie włosy, można było wyczytać to samo pożądanie. Uskrzydlone istoty, kroczące przez zakurzone ulice, były obietnicą czegoś zupełnie nowego, a przecież rozpusta jest tak monotonna, że każda nowość jest zdolna ożywić nawet naj­bardziej otępiałe zmysły. Dopaść tego, co nieuchwytne, zapano­wać na tym, co wolne - oto wyzwanie, które rozbudza apetyt, na­wet gdy jest się już nasyconym. Sodomici ruszyli ku przybyszom.

Tu na scenę wkracza pewien pijaczyna.


***


Ludzie mają skłonność do nadużywania wszelkich dobrych rzeczy, w tym także wina, które Pan im dał, by - jak mówi Psal­mista - rozweselało ich serca. Diabły szybko się w tym połapały i nabrały zwyczaju ukrywania się w bukłakach i butelkach. Dzię­ki temu fortelowi często udaje im się napytać ludzkości biedy. Jednak ludzie są tak dziwnie ukształtowani, że za ich przyczyną nakładają się niekiedy na siebie dwa zła, by w efekcie dać jedno dobro. Nie wiadomo dokładnie, co tego dnia stało się Lotowi, poza tym, że wypił sporo za dużo, dzięki czemu dostał napadu go­ścinności. I gdy w głębi ulicy ujrzał dwóch nieznajomych, naszła, go chętka, żeby ich do siebie zaprosić. Wyszedł więc z szynku.

Nie zataczał się - przeciwnie, dreptał ku nim drobnym kro­czkiem, z głową przekrzywioną, półotwartymi, brudnymi ustami, rozchełstany i rozsiewający zapach porzeczek.

- Panowie, jaśni panowie... Uczyńcie mi honor... w moje skromne progi... lepsze niż gospoda... wasz dom jest moim do­mem... to jest, chciałem powiedzieć: mój dom jest waszym do­mem...

Popatrzyli na niego, powściągając nazbyt wielki blask swoich oczu.

- Ależ nie trzeba. Nazbyt pan uprzejmy.

On jednak nalegał.

- Chyba przyda się wam dobra kąpiel po długiej podróży? Jutro ruszycie dalej, gdy tylko zechcecie.

No cóż, wiecie, jak to z nami jest - nie możemy odmówić, kie­dy szczerze proszą. Af i Kecef zaszli więc pod dach owego człeka, który zapewne nie był sprawiedliwy (w przeciwnym wypadku, Abraham z pewnością by nam o tym powiedział), ale w którym do­bro jeszcze nie całkiem wygasło. Tłum, dyszący ochotą zabawie­nia się z aniołami, musiał na razie obejść się smakiem. Lot zamknął drzwi na klucz, zasunął sztaby i zabarykadował bramę - nigdy dość ostrożności, gdy bierze się za kogoś odpowiedzialność.

Na stole, pokiereszowanym przez kilka pokoleń rodu Lota, płonęła lampka oliwna. Parowała stojąca na nim zupa grochowa, w której pływały obrzynki chleba. Rodzina stłoczona była wokół stołu. Lot perorował, jego małżonka rzucała gościom ciekawe pojrzenia, a dwie nieco gapowate córki - jedna z łuszczącym się lakierem na paznokciach, a druga z wargami pomazanymi tanią barwiczką - tęsknym wzrokiem patrzyły na swych kawa­lerów; dwóch otyłych młodzieńców, którzy od dzieciństwa słysząc w kółko o rozpuście, całkiem stracili na nią ochotę i przy­chodzili tu jedynie po to, żeby napchać sobie kałduny na koszt starego Lota. Czuło się tu ciepło i wilgoć... Coś, co ludzie nazy­waj ą rodziną. Mają oni swoje sekrety, które dla nas na zawsze po­zostaną niedostępne.

Po kolacji adoratorzy, którzy zamiast adorować, głośno beka­li, poszli do domu, gości położono na siennikach, małżonkowie udali się do swego pokoju, a córki do swego. Pogaszono światła. Na zewnątrz zaś trwało święto - niebezpieczne święto, które lada moment miało przerodzić się w szaleństwo. Przez szpary okiennic wdzierało się światło kolorowych lampionów, barwiąc biel pościeli łamiącymi się plisami. Pomruk Sodomy wznosił się coraz głośniej. Aniołowie nie spali. Af, oparty plecami o podusz­kę, patrzył prosto przed siebie oczami płonącymi niczym błękit­ne, rozżarzone węgle. Kecef utkwił oczy w suficie. Rozmyślali nad losem swego gospodarza. Rak ego nie całkiem go jeszcze przeżarł. Liczne grzechy zostały odkupione gościnnością. Trzeba było zatem uchronić go od losu, jaki miał się stać udziałem jego krajan.

Zaskrzypiały drzwi. Do pokoju wchodzą dwie dziewczyny w koszulach nocnych. Trzymają się za ręce i chichoczą. Jedna wkłada palec do buzi, druga idzie tanecznym krokiem. Ich włosy zostały skropione tandetnym pachnidłem.

- Panowie nie śpią? My, małe dziewczynki, boimy się ciem­ności.

Obie parskają głupkowatym śmiechem.

Aniołowie spoglądają na nie bez wyrazu.

- Możecie sobie wybrać - mówi odważniejsza z nich. ­

Nam jest wszystko jedno. Obaj jesteście śliczni.

Położyły się na dywanie.


Rzecz sama w sobie nie była niemożliwa. Dowodzi tego rasa olbrzymów, będąca potomkami aniołów i ludzkich córek. Jako hamulec mogła, rzecz jasna, zadziałać moralność i lojalność względem gospodarza. Prawdziwym powodem była jednak litość - nasza anielska litość, której towarzyszy szacunek, podczas gdy litość ludzka jest zaprawiona pogardą. Te wijące się na po­dłodze samice, żebrzące i ofiarujące same siebie, stanęły na gra­nicy upodlenia. Aniołowie kary pragnęliby wziąć je w ramiona niczym płaczące dzieci, poskładać je w całość jak zepsute lalki i nauczyć je miłości - tak, właśnie miłości.

- Musicie się nauczyć szanować same siebie - rzekł Af, sztywny jak płomień.

- I szanować innych - dorzucił Kecef, parząc niczym lód.

- Pudło - stwierdziła jedna z dziewcząt. - Zabierajmy się stąd.

- Chyba żartujesz - odparła druga z sióstr. - Kiedyś mu­simy z tym skończyć. To się już staje groteskowe.

- Masz rację - zgodziła się pierwsza siostra. - Mam pra­wie piętnaście lat, a ty skończyłaś czternaście. Panowie, jesteście pewni? Nasi adoratorzy do niczego się nie nadają, nie odróżniliby dziewczyny od pnia drzewa. A ojciec nie pozwala nam wycho­dzić z domu. Przecież nie możemy tak dłużej żyć! - zakończyła płaczliwie.

Aniołowie potrząsnęli głowami, a nikt nie potrząsa głową sposób bardziej ostateczny niż anioł.


W tym momencie hałas z ulicy przybrał na sile, a drzwiami wstrząsnął łomot. Wydawało się, że cała Sodoma zgromadziła się przed domem Lota. Tłuszcza dyszała żądzą rozdziewiczenia, sponiewierania, upokorzenia i upodlenia niebiańskich gości.

Izba sypialna Lota znajdowała się na piętrze. Wyszedł on na balkon, a obaj aniołowie dołączyli do niego, stając tuż za jego plecami.

- Ciekawe, jak będą wyglądali bez piórek - ryknął jakiś głos z tłumu.

Na dole odbywał się festiwal już nawet nie rozwiązłości, ale gniewu. Drzwi nie chciały ustąpić, a to doprowadzało tłum do wściekłości, z której czerpał on prawdziwą rozkosz. Podstawę ludzkiej wrażliwości i cywilizacji stanowi wszystko, co zakaza­ne. Trudno to zrozumieć nam, aniołom. My jesteśmy strumie­niem. Oni są tamą. Ci na dole krzyczeli, zdzierając sobie gardła, kaleczyli sobie pięści o zamki, łamali paznokcie na rynnach, ob­nażali się, rozdzierali szaty, ciskali się na wszystkie strony, a trzymane w rękach lampiony kołysały się frenetycznie, rzucając na tłum plamy różnobarwnego światła.

Podczas kolacji Lot również sporo wypił i teraz na jego go­ścinność nałożyła się jeszcze pewna wojowniczość, z której czer­pał wielką satysfakcję. Z wysokości swego balkonu zawieszone­go nad głowami tłuszczy wykrzykiwał do sąsiadów:

- Chcecie moich gości? Nie dostaniecie ich! Są pod moją opieką, opieką Lota, syna Lota! Żeby ich chronić, nie cofnę się przed niczym. Zobaczycie!

I pobiegł po łuk i strzały.

- Nie wystawiaj się, panie, z naszego powodu na niebezpie­czeństwo - rzekł do niego Af. - Tak naprawdę, nic nam nie grozi.

- Gościnność rzecz święta - odparł Lot. - Taka słabość się po mnie nie pokaże. .

Kecef zdumiał się bardzo:

- A zapewniono nas, że nie ma w Sodomie ani jednego spra­wiedliwego. .

- No bo nie ma! - odrzekł Lot.

- Jesteś ty.

Lot roześmiał mu się prosto w nos.

- Ja? Sprawiedliwy? Od razu widać, że przybyliście z bardzo daleka.

Nagle, patrząc na swoje roznegliżowane córki, spochmurniał. - Wiem, co to powinność. Jesteście moimi gośćmi. Ot, co.

Wrócił na balkon i wystrzelił świszczącą strzałę ponad głowami tłumu miotającego się u jego stóp.

Tego tylko było trzeba rozwydrzonej tłuszczy - nieskutecz­ne ciosy doprowadziły histerię do apogeum. Nie zważając na cię­żar swych ciał, ludzie zaczęli wznosić z nich cyrkowe piramidy, przesuwając się chwiejnie w stronę balkonu. Jakaś banda obojna­ków zerwała balustradę z brązu i szykowała się do forsowania drzwi. Grupka lesbijek niosła naręcza chrustu i słomy.

- Mężu mój - zakrzyknęła żona Lota, stając za jego pleca­mi. - Chcesz, żeby posiekano nas na kawałki z powodu tych dwóch cudzoziemców? Otwórz drzwi! Przecież oni mogą być na­wet Żydami lub Gomorejczykami!

Córki Lota siedziały w kącie pokoju przerażone i zachwyco­ne. Wreszcie w ich życiu zaczęło się coś dziać. Z podziwem pa­trzyły na ojca, którego pijaństwo wynosiło na szczyty heroizmu.

W istocie, Lot oczami duszy widział już swoją zgubę, ale było mu to zupełnie obojętne. Niech pękną drzwi! Niech spłonie dom! Sam gotów był zginąć, byle tylko uratować tych dwóch cudzo­ziemców. Kiedy najbliższa ludzka piramida zaczęła się kołysać na jego wysokości, a jarmarczny wojownik usadowiony na ra­mionach swych towarzyszy splunął mu w twarz, Lot krzyknął:

- Stójcie! - Pochwycił za włosy swoje córki i wyciągnął je na balkon. - Czego chcecie? Młodości, świeżości, dziewictwa? No to macie! Są wasze! Ale wara od moich gości!

To było doprawdy śmieszne. Ten stary pijak, którego za chwi­lę mieli usmażyć w jego własnym domu, ofiarował im okup w po­staci owoców swoich lędźwi. Cała Sodoma ryknęła bezlitosnym śmiechem.

    • Co ty sobie myślisz? Twoje córki też weźmiemy. I twoją żonkę - dla trędowatych.

    • Do tej pory aniołowie nie poruszyli się i nie przemówili razu. Bez trudu mogli unieść się ku niebu i odlecieć do gwiazd. Nie na tym jednak polegało ich zadanie.

Rozochocony tłum ryknął:

- Do kotła z aniołami!

Och, jak pociągająca była ta szczególna zwierzęcość! Anioł szeleszczący skrzydłami, cały w nastroszonych piórach - o ileż wspanialej byłoby dosiąść jego zamiast kozy!

Drzwi zaczęły pękać pod naporem ciosów. Płonęły wiązki chru­stu. Wojownik z piramidy uczepił się już rękami poręczy balkonu. - Moje oczy!

Tysiąc głosów - jeden okrzyk.

Wystarczyło, by Kecef uniósł dłoń i uwolnił jedną trylionową cząstkę zamkniętego w niej światła. Piramida zawaliła się w jed­nej chwili i mieszkańcy Sodomy kręcili się teraz w miejscu, zaty­kając sobie rękami oczodoły, potykając się, obijając o siebie na­wzajem, upadając na ziemię, gryząc jedni drugich oraz samych siebie, rozpaczliwie otwierając usta i napełniając je walającymi się w rynsztoku odpadkami. Gdy oczy są martwe, pozostaje w nich tylko nienawiść, jeśli w ciemności ludzkiego wnętrza nie otworzą się inne oczy, niczym na ogonie pawia. Tacy są ludzie.

Af i Kecef nie mogli już tego znieść. Zapłakali. Każda z tych istot, godzinę wcześniej zespolonych w dzikich uściskach, dających sobie wzajemnie rozkosz, drapiących swe ciała w akcie pieszczoty i rozdających sobie ukąszenia w miejsce pocałunków, krzyczała teraz "Moje oczy!".

Żadna nie zakrzyk­nęła, choćby raz jeden: "Twoje oczy!" Tak, bez wątpienia. Rak ego toczył tych ludzi stworzonych na obraz i podobieństwo Boga. Co za nieszczęście!

Z anielskich oczu trysnął słony potok i spłynął na ziemię, roz­nosząc po niej nieskończenie słoną Bożą sól. W mgnieniu oka mieszkańcy Sodomy pobieleli i zamienili się w kamień - pochy­leni lub wyprostowani, klęczący, zwinięci w kłębek lub pochwy­ceni w pełnym biegu, z ramionami uniesionymi, otwartymi usta­mi.. . A gorące łzy obu aniołów tryskały na ziemię, niczym cztery niewyczerpane fontanny.

Zasłaniając oczy łokciem, Lot krzyknął:

- Cóż nam niesiecie, przybysze?

Af odpowiedział mu przez łzy:

- Gniew Boży.

Kecef dorzucił:

- Boże współczucie.

Af zaś rzekł:

- Kiedyż wreszcie ludzie pojmą, że to jedno i to samo? Na niebie pojawił się księżyc. Sodoma lśniła bielą - deli­katną, kosmatą i krystaliczną.

Potem zerwał się wiatr i powietrze napełniło się drobnym pyłem. Lekkim, bardzo lekkim. W Sodomie niemal całkowicie wróciła przejrzystość. Zniknął cały ciężar.

Af ujął Lota za rękę, Lot wziął za rękę żonę, Kecef chwycił dłonie córek. Wszyscy wyszli z miasta. Idąc, aniołowie powta­rzali: "Nie otwierajcie oczu, nie odwracajcie się, nie patrzcie", gdyż dobrze wiedzieli, co grozi tym, którzy przyglądają się Bożemu współczuciu. Lot, który zupełnie otrzeźwiał, był mil­czący i posłuszny. Córki, urzeczone przez prowadzącego je anioła, także podporządkowały się bez słowa.

Natomiast żona Lota rozmyślała o tym, jak trudno będzie zacząć wszystko od nowa na obczyźnie. Zawsze była przywiązana do Sodomy, która miała wprawdzie swoje wady, ale przecież była jej domem. Tak naprawdę, wcale nie pochwalała drastycznych środków, jakie przedsięwziął Bóg, by oczyścić miasto. Nagle przypomniała so­bie o małym kociołku, który był jej szczególnie drogi, i bez które­go nie mogła przecież gotować. Wyrwała dłoń z ręki męża:

- Poczekaj chwilę, muszę tylko wrócić po...

Obróciła się na pięcie i otworzyła oczy.

Był ranek. Przed nią rozciągała się olśniewająca pustynia.

Sponad niej unosiła się mgła - to parowała woda z anielskich łez. Trzeszczały pokryte warstwą soli palmy. Na ziemi leżała przyobleczona w sól lalka. W oddali słychać było poświstywanie północnego wiatru. Słońce, wyglądające niczym biały dysk, led­wie widoczny poprzez sklepienie z chmur, tworzyło tęcze w nie­zliczonych pryzmatach. W powietrzu unosił się słony pył. Oczy żony Lota pochwyciły go w locie niczym dwa wiry. Nie miała na­wet czasu krzyknąć. Była już tylko słupem soli

Zmieniony ( 02.11.2017. )