Pożegnanie Witka Michałowskiego
Wpisał: Mirosław Kuleba   
08.12.2017.

Pożegnanie Witka Michałowskiego

Mirosław Kuleba

W szufladzie z przecenionymi książkami zielonogórskiego empiku niegdyś wygrzebałem zakurzoną książkę, której tytuł – „Tajemnica Ossendowskiego” – obiecywał zajmującą lekturę. Książkowy outsaider, którego z powodu zniszczonej okładki wyceniono na jedną złotówkę, okazał się bezcenny. Autor opowiadał o sprawach, które zajęły mnie przed wielu laty, gdy w bibliotece im. Lenina w Moskwie poszukiwałem śladów największego zbrodniarza w dziejach ludzkości – jej patrona. Natrafiłem tam na srogo zakazaną książkę „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”, wydaną w latach dwudziestych. Książka była trofiejna, o czym świadczyła przesłonięta polska pieczątka, z której można było jednak odczytać, że jej właścicielem jest „...teka ...dowa”.

Dziwnym zrządzeniem losu dotarłem do prohibitu w domu złodzieja.

Od tamtego czasu w mojej wyobraźni zagościł Antoni Ossendowski, krwawy baron von Ungern-Sternberg i jego złoty skarb... Odkrycie książki warszawskiego inżyniera, który śladami Ungerna i Ossendowskiego osobiście przemierzył Mongolię, ożywiło na nowo dawne pasje. Zachwyciła mnie technika pisarska autora, polegająca na niebywałym nasyceniu treści erudycją przemieszaną z wyobraźnią i romantycznym awanturnictwem. Jakoś odszukałem go, zadzwoniłem i taki był początek wieloletniej przyjaźni.

Nie mogłem wiedzieć, że w domu mojego przyjaciela wezmę do ręki zapisany ołówkiem dzienniczek Ossendowskiego z dni, kiedy na mongolskich stepach spotkał się z Ungernem, że będę mógł poznać niedostępne dla obcych archiwum Ossendowskiego, przywiezione z Paryża i spoczywające ciągle w jego skórzanych, podróżnych kufrach – Witek nigdy nie znalazł czasu aby to opracować. Nawet ów dzienniczek Ossendowskiego, niezwykły skarb, odczytałem w całości jako pierwszy, mozolnie przedzierając się przez hieroglify niemal nieczytelnego pisma. A kiedy poznałem lepiej mojego przyjaciela, kiedy mieliśmy już za sobą wspólne polowania w jego ukochanych Bieszczadach, pod Siemiatyczami, w lubuskich lasach i w Brazylii, wojenne dni w czeczeńskich okopach i wiele, wiele opróżnionych butelek, zrozumiałem, że mam oto przed sobą, być może, nowe wcielenie Ungerna, jakby nie było – inkarnacji piątego bogdo-gegena.

Każdy kto poznał Michałowskiego będzie mieć wątpliwości, kogo dotyczy barwna charakterystyka jaką wystawił Ungernowi inny przywódca rosyjskiej kontrrewolucji, baron Wrangel: nie tylko nie zna najbardziej elementarnych przepisów i podstawowych zasad służby, ale nieustannie popełnia wykroczenia zarówno przeciwko dyscyplinie zewnętrznej, jak i wychowaniu wojskowemu – jest to typ partyzanta amatora, łowcy tropiciela śladów z powieści Mayne Reida. Obszarpany i brudny, śpi zawsze na podłodze, wśród Kozaków z sotni, jada ze wspólnego kotła i mimo, że wychowany w dostatku i komforcie, robi wrażenie człowieka, któremu zupełnie na nich nie zależy”. Czy to nie o Michałowskim, o szóstej inkarnacji...?

On sam mawiał o sobie, że jest ostatnim żyjącym neandertalczykiem, udowadniał to, pokazując masywne, krępe ramiona, dzięki którym jego cios pięścią miał być „bardzo niebezpieczny”. Nie miałem okazji tego zweryfikować, ale pamiętam wieloletni proces sądowy z niejakim Pieklakiem, który wkroczył na teren Michałowskiego na ukochanym Hulskiem w Bieszczadach i poległ, mimo odwołania się do kłonicy. Witek kupił w samym sercu Bieszczad 30 hektarów połoniny, nad Sanem, spędzaliśmy tam czas na polowaniach, nocując w jedynym zachowanym domu wioski Krywe, gdzie przyjmowała turystów Tośka Majsterek. Wiele sezonów, rykowisk i łowów na lipcowe rogacze nie dały żadnego pokotu, co nie powinno dziwić, jako że z Michałowskim zawsze były ważniejsze sprawy niż banalne polowanie.

Michałowski polował bowiem na grubszą zwierzynę. To były naprawdę niebezpieczne łowy. Miał dwie pasje największe: rurociągi i Czeczenię. Przedstawiał się zawsze jako „pipeliner”, wydawał – samodzielnie, zdobywając gdzie się da pieniądze – specjalistyczne pismo „Rurociągi”, był współautorem cenionego w środowisku podręcznika „Rurociągi dalekiego zasięgu”, ale przede wszystkim latami toczył nieustępliwą walkę z rosyjskim rurociągiem jamalskim, który ochrzcił tranzytowym przekrętem stulecia.

To dlatego miał śmiertelnych wrogów w elicie politycznej III Rzeczpospolitej, po uszy umoczonej w sprawę gazowego kontraktu z Rosją; nie brakło tu kilku premierów, kilkunastu ministrów, niezliczonych parlamentarzystów i śmietanki PGNiG.

To oni, pospołu, skazali Michałowskiego na banicję, zamilczenie, wygumkowanie z wszelkich obszarów jego aktywności, a narzędziem ostracyzmu stał się Aleksander Gudzowaty, szef spółki Europolgaz, polskiego partnera rosyjskiego Gazpromu. Liczne procesy sądowe, jakimi nękał Witka przez dwadzieścia lat, sprawiły że ten stał się pariasem: jego jedyną własnością pozostał bodaj tylko sztucer.

A po tym wszystkim: spotkał się z Gudzowatym, wypili coś razem i zdarzył się taki dialog:

  • Pan jest normalnym człowiekiem – rzekł z pewną konsternacją Gudzowaty.

  • Pan też! – odparł nie mniej zdziwiony Michałowski.

Na przyjaźń było już za późno.


A przyjaźń z nim nie była łatwa. Jako samiec alfa miał wrodzoną potrzebę przewodzenia, albo trzeba się było z tym pogodzić, albo przeciwstawić mu z równą siłą, a to nieuchronnie prowadziło do konfliktu. I tak to z nim było: miłość i nienawiść w jednym stały domu. Najpiękniej i najbardziej lapidarnie wyraził to na wieść o śmierci Witka jego wieloletni towarzysz bojów o Polskę, Mirosław Dakowski: „mój najbliższy wróg; mój przyjaciel”. Po każdej dłuższej z nim wyprawie mieliśmy jeszcze dłuższy okres „cichych dni”, aż znowu do siebie zatęskniliśmy.

Tak było też po miesięcznym pobycie w Brazylii, dokąd pojechaliśmy obaj z Andrzejem Lepperem w składzie delegacji Samoobrony. Michałowski znalazł się wśród doradców Leppera kiedy poszukiwał sojuszników do walki z Gazpromem. Ja byłem człowiekiem z zewnątrz – Witek zarekomendował mnie jako literata, miałem napisać książkę o tym wojażu. Samoobrona właściwie rozpadła się w tamtym czasie, kiedy jednak Michałowski namówił Leppera do zablokowania budowy rurociągu jamalskiego, co rzeczywiście nastąpiło, sytuacja uległa zasadniczej zmianie. Lepper nagle stał się ważnym graczem, zyskał ogromne poparcie rolników z kilku województw, którym Gazprom chciał zakopać na polach rurę.

Chcąc nieco odetchnąć od żarliwej gościnności brazylijskiej Polonii, poprosiłem poznanego na jednym z bankietów myśliwego, Celestino Smongorzewskiego – posługującego się pięknym, archaicznym językiem z czasów Konopnickiej – o zorganizowanie polowania. Witek i ja dostaliśmy broń, maczety, Celestino zabrał swoje trzy gończe i ruszyliśmy na pampę w stanie Parana, na nocne łowy.

Witek zgubił się w ciągu pierwszej godziny. Psy złapały jakiś trop, pobiegły głosząc zwierzynę, torujący sobie drogę przez gąszcze maczetą Witek został z tyłu, straciliśmy z nim kontakt i... przepadł. Nic nie dało strzelanie w powietrze, nawoływanie, psy nie chciały tropić Neandertala. Zrozpaczony Celestino, który wietrzył najgorsze – zawał serca, ukąszenie węża albo atak jaguara – zorganizował ekspedycję ratunkową, ale zanim wyruszyliśmy, o bladym świcie w hotelu pojawił się sam zaginiony. Wściekły, w podartych spodniach. Okazało się – dopiero po paru latach, bo wówczas minął mnie dumnie bez słowa i długo milczał jak zaklęty – że kiedy został sam wpadł do jakiegoś dołu pełnego robactwa, skąd nie mógł wydostać się przez kilka godzin. Wyszedł i ruszył w ciemności przed siebie na chybił trafił. Miał niezwykłe szczęście, poszedł akurat tam, gdzie znajdowała się jedyna w tej okolicy fazenda. Każdy inny kierunek oznaczał w zasadzie śmierć. Na farmie opadły go psy, zdjęły mu portki, a kiedy właściciel zobaczył człowieka z bronią, sam ruszył na niego z foisą – sierpem na długim trzonku do ścinania bananów. Rodzona mowa ocaliła Witka – fazendero okazał się Ukraińcem, ugościł intruza i odwiózł do miasteczka.

Ale zadra w jego sercu pozostała na długo.

Drugą ważną sprawą w życiu Michałowskiego była Czeczenia. Wyobraźcie sobie taką sytuację: jesień 1996, jeszcze słychać strzały, a w Groznym odbywa się inauguracja prezydentury Asłana Maschadowa. Taksówka dowiozła Michałowskiego na granicę ingusko-czeczeńską, dalej nie puszczają. Więc Michałowski, z plecakiem na ramionach, maszeruje na piechotę do Groznego i dociera na czas na uroczystość!

Byłem wtedy w Groznym, ale poznaliśmy się dopiero później. Kiedy wybuchła druga wojna rosyjsko-czeczeńska pojechaliśmy do Groznego razem, nielegalnie przedostając się z Gruzji przez kaukaskie przełęcze. Nagminnie porywano wtedy cudzoziemców dla okupu, poruszaliśmy się z bronią, zaopatrzeni w legitymacje służbowe Pułku Specjalnego Przeznaczenia „Wilk” wystawione przez mojego ówczesny dowódcę, Musę Bakajewa. Jak anegdotę powtarzaliśmy sobie potem nasz zwykły poranny dialog: „Witek, bierz granat, idziemy na śniadanie”. Trochę się obawiałem co będzie, gdyby ktoś rzeczywiście chciał nas porwać; miałem uzasadnione przekonanie, że Witek wyciągnie w takiej chwili zawleczkę z limonki, którą mu dałem.

Niezapomniana chwila: w domu Szamila Basajewa w Wiedieno podejmują nas śniadaniem. Są matka i ojciec Szamila, jego abchaska żona, krewni. Siedzimy w kuchni przy stole, kiedy słychać nadlatujący samolot. Eksplozja w ogrodzie, która rani pasącą się krowę. Do filiżanek z herbatą sypie się z sufitu biały tynk. „Jeszcze raz się udało” – mówi Michałowski, tak samo jak poprzedniej zimy, kiedy pod Czarną w Bieszczadach mieliśmy koszmarny wypadek drogowy na oblodzonej drodze. Jakże smakował wtedy alkohol, każda chwila przeżyta w przyjaznej konkordancji.

Czeczenia była dla niego ważna z tych samych powodów, co dla mnie: walczyła z Rosją, walczyła zatem też o Polskę, o naszą wolność. To dlatego przez wiele lat w domu Michałowskiego w podwarszawskim Michalinie mieściła się faktyczna czeczeńska ambasada, mieszkał tam Ali-Ramzan Ampukajew, oficjalny przedstawiciel trzech kolejnych czeczeńskich prezydentów. Przez ten dom przewijały się tłumy Czeczenów, niemal stale zamieszkiwały tam jakieś czeczeńskie rodziny, emisariusze, bojownicy leczący rany. Witek niejednego z nich przeprowadził z Ukrainy do Polski sobie tylko znanymi bieszczadzkimi szlakami.

Kaukaz, mówiąc słowami Dudajewa, okazał się zbyt mały dla takiego jak Witek orła: on marzył o rewindykacji Syberii! W naszych rozmowach ciągle przewijała się idea wzniecenia jakiegoś powstania Nieńców na półwyspie Jamał, skąd bierze początek gazpromowska rura, czy leśnej partyzantki w autonomicznym kraju Chantów i Mansów, skąd Rosjanie rabują ropę naftową. Po którejś z kolei butelce nieodmiennie próbowałem przekonać go do priorytetu powstania narodowego Jakutów, bowiem diamenty Mirnego pozwoliłyby sfinansować dalszą akcję. Na stole w głównej kwaterze w Michalinie pojawiła się też mapa białoruskiego obszaru operacyjnego z czasów sławnego pochodu armii ludowej generała Bułak-Bałachowicza. Idea Rycerzy Śmierci była nam owszem, bardzo bliska.

Dzisiaj Witek wyruszył samotnie w daleki pochód. Jest tam, gdzie dosiadają koni bohaterowie jego marzeń i wyobraźni, Ossendowski, Ungern, Bułak-Bałachowicz, Dudajew. Czołem, druhu!


====================

[Na pewno to jest po Sądzie Bożym, druhu! Oby Bóg w Trójcy Jedyny był dla niego miłosiernym ! Mirosław Dakowski]

Zmieniony ( 08.12.2017. )