Czyż edukowanie seksualne młodych chłopców nie może dać starszej pani perwersyjnych dreszczyków?
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz   
22.12.2017.

Czyż edukowanie seksualne młodych chłopców nie jest w stanie dostarczyć starszej pani perwersyjnych dreszczyków?

Podróż z dodatkiem dramatyzmu



Stanisław Michalkiewicz http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=4100



Felieton  •  tygodnik „Najwyższy Czas!”  •  22 grudnia 2017

Nawet zaawansowany wiek nie osłabia w człowieku skłonności do perwersji. Można powiedzieć, że przeciwnie – patrząc na starzejące się damy, które nie mogą już liczyć nawet na molestowanie i w związku z tym postanowiły oddać się edukacji seksualnej wśród młodzieży. Czyż edukowanie seksualne młodych chłopców nie jest w stanie dostarczyć starszej pani perwersyjnych dreszczyków? Albo starszemu panu – młodych panienek? Ooo, i to ilu!

Na przykład Stanisław Przybyszewski podczas odczytów opisywał panienkom o płonących policzkach, jak wygląda phallus Szatana – że jest zaopatrzony w haczyki w kształcie harpunów, a poza tym – zimny, jak lód. Nic więc dziwnego, że nawet pani Anja Rubik zamierza zmienić emploi i zamiast tylko się fotografować, zapowiada przejście do rękoczynów. Znaczy się: od bierności do aktywności.

A tu jeszcze słychać, że resort oświaty zamierza starszym osobom za tę edukację płacić z podatkowych pieniędzy. To niewątpliwie dobra zmiana – bo kiedyś, w koszmarnych czasach pierwszej sanacji, taki jeden z drugim młody człowiek musiał za tę edukację zapłacić sam, często nawet również zdrowiem, bo wiadomo, że w takich przybytkach edukacyjnych bakcyle latały wokół jak chrabąszcze – no a teraz zapłaci podatnik, żeby tylko młodzież nie wypadła nam „z systemu”. Dopiero w tym kontekście lepiej rozumiemy sens piosenki Ireneusza Dudka „Och, Ziuta”, kiedy słuchamy: „kobiet dotąd nie znałem, nie wiedziałem jak to robi się (…) Podniosłaś swój społeczny stan, a wszystko to przez jedną noc!

Ale nie tylko o taka perwersję chodzi. Oto wyjeżdżając na krótko do Ameryki wyobraziłem sobie, że jestem dziennikarzem „Gazety Wyborczej” - nie żeby zaraz samym Adamem Michnikiem, ale dajmy na to – Dominiką Wielowieyską, co to pochodzi ze świętej rodziny, czy Wojciechem Czuchnowskim, a w ostateczności – nawet panem redaktorem Pawłem Wrońskim i w takim właśnie charakterze opisać wrażenia z podróży w momencie, gdy cały świat trzęsie się z oburzenia na wiadomość, iż przez Warszawę przemaszerowało aż „60 tysięcy” złych nazistów, od czego Książę-Małżonek, czyli były minister Radosław Sikorski aż wije się ze wstydu i z obawy przez wytykaniem palcami unika bywania w towarzystwie. Cóż zatem szkodzi, żebym i ja oddał się perwersji?

W samolocie odlatującym z Warszawy do Amsterdamu, polscy „naziści” mieli jeszcze liczebną przewagę, więc opisałbym tylko, jak cudzoziemcy, pod troskliwą opieką wystraszonych stewardess, skupili się w ogonie samolotu, żeby tylko na skutek fizycznego zbliżenia z „nazistami” nie popaść w podejrzenie, ani się nie strefić. Ale w Amsterdamie było już inaczej. Tam „naziści” znaleźli się w znikomej mniejszości i albo w ogóle opuścili lotnisko, udając się do swoich, nazistowskich zajęć, albo – tak jak ja – rozproszyli się po rozmaitych zakątkach portu lotniczego w marszu do swoich samolotów. Ale nawet i w takiej sytuacji żaden z „nazistów” nie mógł liczyć na anonimowość. Kiedy lotniskowi funkcjonariusze dostrzegali polski paszport, natychmiast nakładali rękawiczki, a jakby tego było za mało, to jeszcze brali dokumenty przez papierek, patrząc na legitymowanego „nazistę” z widoczną pogardą, a niekiedy nawet z błyskiem nienawiści w oku.

Była to oczywiście nienawiść chwalebna, szlachetna odmiana tego uczucia, może jeszcze nie tak szlachetna, jak sławna „nienawiść klasowa”, odczuwana przez starsze pokolenie „lewicy laickiej” na widok „zaplutych karłów reakcji” - ale nie od razu Kraków zbudowano i kto wie, czy wkrótce nie dogonimy, a nawet – nie przegonimy? Na widok „nazisty” poddawanego kontroli pozostali pasażerowie odsuwali się w najdalsze kąty – można by napisać, że z „zabobonnym strachem”, gdyby nie to, że taki strach zarezerwowany jest do opisów reakcji rozmaitych moherów na przejawy nieubłaganego postępu, podczas gdy pasażerowie ulegali nieodpartemu impulsowi instynktu klasowego. Tak czy owak, taki jeden z drugim „nazista” jednak przechodził poszczególne stadia kontroli – bo „ostateczne rozwiązanie” wytropionych „nazistów” przewidziane jest dopiero w etapie następnym i jeszcze nie zdecydowano, czy będzie się ich gazować, czy raczej wymrażać w miejscach chłodnych.

Mimo to w samolocie lecącym do Nowego Jorku dochodziło do scen; oto pasażerka, której ślepy los wyznaczył miejsce obok „nazisty”, stanowczo odmówiła zajęcia tego miejsca, oświadczając: „faszyzm nie przejdzie przez to łoże, ja się z faszyzmem nie położę!” - co wywołało pochwalne mruczenie całych organizmów siedzących nieopodal ortodoksyjnych Żydów, którzy potem – jak można było domyślić się z ożywionej gestykulacji przy rozmowie z personelem pokładowym – zażądali zwrotu pieniędzy za bilety z powodu narażenia na tak niestosowne towarzystwo. W tej sytuacji personel zgodnie ignorował pasażera-nazistę, odmawiając mu podania nawet szklanki wody, a kiedy samolot szczęśliwie w Nowym Jorku wylądował, energicznie pomógł mu wysiąść, podobnie ekspediując za nim jego bagaż podręczny, w którym Bóg jeden wie, co mogło się przecież znajdować!

Cóż dopiero, gdy „nazista” przeszedł do stanowiska zajmowanego przez oficera imigracyjnego! Tam skończyły się żarty; musiał ujawnić nie tylko wszystkich wspólników nazistowskiego procederu oraz prawdziwy cel swego przyjazdu, bo w przeciwnym razie zostałby albo podłączony do prądu, albo wysłany ciupasem aż na lotnisko w Szymanach, a stamtąd – do Starych Kiejkutów, gdzie pierwszorzędni fachowcy odpowiednio by go oprawili, podczas gdy tubylcze stare kiejkuty stałyby na świecy, jak było umówione za stosowny napiwek. Inni pasażerowie przypatrywali się tym indagacjom ze zgrozą, ale i z zadowoleniem podwójnym – po pierwsze – że nazizm został zdemaskowany i przygwożdżony, a po drugie – że to nie ich dotyka ta dociekliwość. Toteż kiedy spotniały z tych wszystkich przeżyć „nazista” dotarł wreszcie do kolejnego samolotu, co to miał go dostarczyć na miejsce przeznaczenia, miał już dosyć nie tylko podróżowania z paszportem opatrzonym „nazistowskimi” emblematami”, ale w ogóle wszelkich nazistowskich skłonności.

Jestem pewien, że taka haggada spotkałaby się z pochwalnym obcmokaniem przez cały redakcyjny Judenrat „Gazety Wyborczej”, a kto wie, czy i grandziarz nie wysupłałby dla autora specjalnej premii za ładunek dramatyzmu w publikacji – bo cóż premiować w dzisiejszych zepsutych czasach, jak nie gorliwość i ładunek dramatyzmu, który wszystkich postępaków i postępakowe, a zwłaszcza – postępakówny może doprowadzić do ideologicznego orgazmu bez konieczności zaliczania dodatkowych kursów seksu bezpiecznego? Niestety! „Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia!” Nie jestem ci ja ani panią Dominiką Wielowieyską, ani red. Wojciechem Czuchnowskim, ani nawet red. Pawłem Wrońskim, co to potrafią wykonać każde społeczne zamówienie, nie tracąc przy tym ani strzępka porastającego ich puszku niewinności.

Zmieniony ( 22.12.2017. )