Czytelnicy powieści Stefana Żeromskiego „Syzyfowe prace” o próbach rusyfikowania młodzieży polskiej w rosyjskich szkołach, z pewnością pamiętają „maleńkich uczonych”, to znaczy – pupilów niejakiego profesora Majewskiego, którzy pod jego naukowym kierownictwem pisali wypracowania, w których „masakrowali nieszczęsną Polszę”, przedstawiając ją jako „gniazdo rozbestwionej szlachty, mordującej lud ruski przy akompaniamencie okrzyków: psiakrew i psiadusza!”.
Dzięki temu „maleńcy uczeni” mogli wspinać się aż na przepastne wyżyny naukowych karier – o czym już Stefa Żeromski nie wspomina, jako że celem jego powieści było pokazanie bezowocności tych rusyfikacyjnych wysiłków.
Ale powieść – swoją drogą, a życie – swoją i „maleńcy uczeni” profesora Majewskiego z pewnością nie rozpłynęli się w powietrzu po ukończeniu klerykowskiego gimnazjum. Kto wie, czy nie porobili naukowych karier w jakichś parkach jurajskich, dla niepoznaki ponazywanych „uniwersytetami”?
Wspominam o tym dlatego, że „maleńcy uczeni” odrodzili się i to w skali masowej za pierwszej komuny. Na uniwersytetach, zwłaszcza Instytucie Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, który to park jurajski seryjnie produkował „maleńkich uczonych” od marksizmu-leninizmu, co to potrafili z dokładnością do drugiego miejsca po przecinku obliczyć, ilu rewizjonistów zmieści się na końcu szpilki i potem faszerowali tymi zbawiennymi prawdami wiejskich chłopców na innych uniwersytetach.
Ci biedni chłopcy naiwnie myśleli, że to wszystko są prawdziwe perły wiedzy, nad czym czuwali „maleńcy uczeni” w Polskiej Akademii Nauk, pomyślanej jako rodzaj instytucjonalnego „politruka”, czyli politiczeskawo rukowoditiela” to znaczy – ideologicznego przewodnika dla wszystkich parków jurajskich, dbającego, żeby nie bisurmaniły się one naukowo w sposób sprzeczny z aktualna linią partii. W rezultacie na uniwersytetach zaroiło się od „maleńkich uczonych” wysokiej i niższej rangi. Specjalizowali się oni w rozmaitych dyscyplinach, na przykład – w „centralizmie demokratycznym”, a więc czymś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie – ale tytuły naukowe, ordery i odznaczenia, a zwłaszcza pieniądze były już jak najbardziej prawdziwe.
Wydawało się, że sławna „transformacja ustrojowa” położy kres istnieniu „maleńkich uczonych” – ale gdzie tam! Kiedy wydawało się, że na „marksismus-leninismus” na razie nikt nie wybula („Poeci będą wyli, że księżyc jest jak kula. Darmo! Nikt od tej chwili za „kulę” nie wybula” – pisał poeta), „maleńcy uczeni” w mgnieniu oka obrzezali się na „uniwersalizm”, bo okazało się, że na „uniwersalizm” ktoś jednak wybula nadal, jak gdyby nigdy nic.
Neofici „uniwersalizmu” znowu pijali sobie z dzióbków na międzynarodowych sympozjonach, znowu ciułali sobie naukowe godności na opisywaniu, jak to głód wypędza wilka z lasu i temu podobnych mądrości. Okazało się bowiem, że kiedy tu odbywała się sławna transformacja ustrojowa, przez Europę i Amerykę Północną, na podobieństwo tornada, przewala się komunistyczna rewolucja, dla zmylenia kontrrewolucyjnego przeciwnika, prowadzona już nie według strategii bolszewickiej, tylko strategii zaproponowanej jeszcze w latach 20-tych XX wieku przez włoskiego komunistę Antoniego Gramsciego.
Przygotowania do tego przepoczwarzenia („bo to jest wielka prawda stara; z poczwarki, zamiast motyla, nędzna wykluje się poczwara…”) rozpoczęły się już w latach 60-tych, najpierw w postaci „eurokomunizmu” co to miał „ludzką twarz”, by potem, kiedy okazało się że kadry „maleńkich uczonych” decydują o wszystkim – objawić się w postaci terroru politycznej poprawności.
Był tylko jeden problem – z wybitnym przywódcą socjalistycznym Adolfem Hitlerem. Ponieważ po II wojnie światowej przywódcy żydowscy, zaniepokojeni idącym przez Europę i Amerykę Północną widmem sekularyzmu, w charakterze namiastki po „judaizmie”, wykombinowali sobie religię holokaustu, trzeba było dokonać reinterpretacji Adolfa Hitlera i jego doktryny.
Rzecz w tym, że Adolf Hitler był twórcą i zarazem reprezentantem jednego z dwóch radykalnych nurtów ideologii socjalistycznej, mianowicie narodowego socjalizmu, który pojawił się obok innego radykalnego nurtu ideologii socjalistycznej, to znaczy – leninowskiego i stalinowskiego bolszewizmu. Ponieważ jednym z dogmatów religii holokaustu jest przekonanie, że Adolf Hitler stanowi uosobienie zła absolutnego, trzeba było przerobić go na reprezentanta „prawicy” i to w dodatku – skrajnej.
Ze Stalinem poszło już łatwiej, bo okazało się, że chociaż popełniał on rozmaite, Niebu obrzydłe „błędy i wypaczenia”, to zasadniczo jednak chciał dobrze, podczas gdy Hitler, ubzdurawszy sobie, że to Niemcy, a nie Żydzi stanowią „Herrenvolk”, zasadniczo chciał źle.
Toteż stada „maleńkich uczonych”, pod kierownictwem rozmaitych Akademii Pierwszomajowych, których obowiązki w naszym nieszczęśliwym kraju nadal – jak gdyby nigdy nic – pełni park jurajski pod nazwą Polskiej Akademii Nauk, za którą, jak za panią matką, zbawienne prawdy powtarza inny park jurajski w postaci założonego jeszcze przez Najjaśniejszego Pana, to znaczy – cesarza Aleksandra I – Uniwersytetu Warszawskiego. Czy to osoba koronowanego Założyciela tej uczelni, czy jakiejś zagadkowe miazmaty, czy też inne, niezbadane przyczyny to sprawiają – dość, że właśnie na Uniwersytecie Warszawskim od „maleńkich uczonych” aż się roi do tego stopnia, że niepodobna nawet splunąć, żeby w jakiegoś nie trafić.