Walka klasowa w socjalizmie feudalnym
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz   
03.02.2018.

Walka klasowa w socjalizmie feudalnym



Stanisław Michalkiewicz http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=4135

Felieton  •  tygodnik „Polska Niepodległa”  •  3 lutego 2018



Walka klasowa zaostrza się w miarę postępów socjalizmu – zauważył wybitny klasyk demokracji Józef Stalin. Wielu Czytelników, Słuchaczy i Widzów zżyma się na nazywanie Józefa Stalina „wybitnym klasykiem demokracji” - ale jakże inaczej, skoro to właśnie on na temat demokracji wygłaszał spiżowe sentencje, które i dzisiaj nic nie straciły na aktualności? Weźmy taką uwagę, że w demokracji ważniejsze od tego, kto głosuje, jest to, kto liczy głosy. Przecież obowiązująca w naszym nieszczęśliwym kraju ordynacja wyborcza skonstruowana jest właśnie z uwzględnieniem tej zasady! Głosy oddane w obwodowych komisjach wyborczych wędrują do okręgowej komisji, gdzie zostają poddawane następującej obróbce: po zsumowaniu wszystkich oddanych głosów, wyciąga się z nich pierwiastek kwadratowy, od uzyskanej w ten sposób sumy odejmuje się roczną produkcję parasoli i w rezultacie okazuje się, że liderem sceny politycznej jest albo ekspozytura Stronnictwa Ruskiego (obecnie w głębokiej defensywie), albo Stronnictwa Pruskiego, albo Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego – w zależności od tego, pod czyją kuratelą znajduje się akurat nasz nieszczęśliwy kraj. Nikt nie jest w stanie skontrolować prawidłowości tego wyniku, bo któż może wiedzieć, jaka jest roczna produkcja parasoli?

Ale Józef Stalin poczynił jeszcze inne, znacznie ciekawsze spostrzeżenia na temat demokracji – na przykład, że jeszcze ważniejsze od tego, kto liczy głosy, jest przygotowanie odpowiedniej alternatywy dla wyborców. A po czym możemy poznać, że alternatywa została przygotowana prawidłowo? Po tym, że bez względu na to, kto wybory wygra, będą one wygrane. I jeżeli przyjrzymy się scenie politycznej naszego nieszczęśliwego kraju po sławnej transformacji ustrojowej, to niepodobna nie zauważyć, że alternatywa była za każdym razem przygotowana prawidłowo. Raz wygrywa ten, innym razem – tamten, ale za każdym razem wychodzi jak zawsze.

Mniejsza zresztą o demokrację, bo koń jaki jest – każdy widzi, podczas gdy chciałem zilustrować spiżową tezę o zaostrzaniu się walki klasowej w miarę postępów socjalizmu. Socjalizm u nas zawsze miał się dobrze, nawet w momentach, gdy wydawało się, że jest odwrotnie – na przykład – w okresie pierwszego „karnawału solidarnościowego” w latach 1980-1981. Tylko bystry obserwator, jakim był Stefan Kisielewski zauważył, ze „Solidarność” jest ruchem robotniczym, któremu tylko nie podoba się PZPR, natomiast socjalizm – jak najbardziej. Kiedy rozbierzemy sobie z uwagą nie tylko 21 postulatów ze Stoczni Gdańskiej, ale również podczas obraz „okrągłego stołu”, kiedy to „strona społeczna” wystąpiła z postulatami zmierzającymi do utrwalenia socjalizmu – np. zakładała, że gospodarka już na wieki będzie państwowa. Ale czegóż innego mógł domagać się Jacek Kuroń, czy pan dr Ryszard Bugaj, czy pan dr Lech Kaczyński?

Toteż lepiej rozumiemy, że i dzisiaj, kiedy „dobra zmiana” przeżywa znane z lat 70-tych „trudności wzrostu” - do socjalizmu zmierzamy pełną parą, co prawda po „krętej drodze” niemniej jednak. „Dobra zmiana” jest to inna nazwa historycznej rekonstrukcji przedwojennej sanacji, która była ruchem par excellence etatystycznym, a w porywach – socjalistycznym.

Toteż nic dziwnego, że w nowym rządzie premiera Morawieckiego zostało utworzone Ministerstwo Przedsiębiorczości. Wiadomo, że nikt tak obywateli nie nauczy przedsiębiorczości, jak urzędnicy, których największą, a może nawet jedyną umiejętnością jest umiejętność wyszukiwania sobie synekur, to znaczy posad bez odpowiedzialności. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak powstanie Ministerstwo Wolnego Rynku, którego urzędnicy będą popychali rzeki, które w innym przypadku popłynęłyby w górę, a nie ku morzu. Wysokie notowania Prawa i Sprawiedliwości stanowią dowód, że socjalizm bardzo wielu ludziom w Polsce się podoba, więc nic dziwnego, że pan prezes Kaczyński nie waha się ani chwili co do kierunku, w jakim wszyscy mamy podążać po „krętej drodze”, kierując się „zaufaniem”.

Ale – jak zauważył wspomniany Stefan Kisielewski - socjalizm bohatersko walczy z problemami nie znanymi w innym ustroju, toteż nic dziwnego, że w miarę postępów socjalizmu pojawiły się u nas również objawy zaostrzonej walki klasowej. Mam oczywiście na myśli protest tak zwanych „rezydentów”, czyli młodych lekarzy, co to po skończeniu studiów stanęli u stóp feudalnej drabiny. Bo sektor ochrony zdrowia jest nie tylko przeniesiona do III RP żywą skamieliną PRL-u, która w dodatku zachowała zadziwiająco dużo reliktów wręcz feudalnych. Przekonałem się o tym, gdy w 2002 roku po zawale leżałem na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej w jednym z lubelskich szpitali. Pewnego dnia do dyżurki przyszła ubrana w biały, lekarski fartuch pani ze śladami wielkiej urody. Zauważyłem, że wszyscy, lekarzy nie wyłączając, na jej widok poderwali się na baczność, a ona, po krótkiej rozmowie weszła na salę, podeszła do mnie, przedstawiła się i przekazała mi pozdrowienia od swojej przyjaciółki – także profesora nauk medycznych.

Taki „rezydent” jest więc w sytuacji rekruta, co to ma wprawdzie w tornistrze buławę marszałkowską, ale w żadnym wypadku nie wolno mu jej wyciągać bez stosownego pozwolenia. „Kiedy tak stoisz zajączku u stóp mistycznej drabiny, on jednym ruchem ręki z Państwem ci da zaślubiny”. Toteż nic dziwnego, że wobec posiadacza takiej „ręki” zajączkowie przyjmują postawę czołobitną, jeśli nie „służebną” - z której zasłynął już w czasach stalinowskich pan Tadeusz Mazowiecki. Kiedy zorganizowali protest głodowy w celu skłonienia rządu do hojniejszego sypnięcia groszem na „służbę zdrowia”, próbowałem przekonywać ich, by domagali się prywatyzacji tego sektora, ale odniosłem wrażenie, ze w ogóle nie rozumieją, co ja do nich mówię. Może rzeczywiście nie rozumieli, a może tylko udawali, bo postulat prywatyzacji sektora ochrony zdrowia z pewnością zostałby przyjęty niechętnie, a może nawet wrogo przez lekarzy stojących na wyższych szczeblach tej feudalnej drabiny. Znaczna ich część bowiem wydrążyła sobie prywatne nisze ekologiczne w zezwłoku tego państwowego molocha i żadnej zmiany tej sytuacji sobie nie życzy, oczywiście poza zwiększeniem budżetowego odpisu. „Rezydenci” z pewnością o tym doskonale wiedzą, toteż protestują, ale ostrożnie, domagając się „umiarkowanego postępu w granicach prawa” - jak swoją radykalną partię nazywał Jarosław Haszek. Oczywiście wszystko „dla dobra pacjentów” jakże by inaczej!

Tymczasem dla dobra pacjentów – a i lekarzy też, zwłaszcza lekarskiego proletariatu, bo już nie medycznych feudałów – trzeba by przeprowadzić prywatyzację tego sektora. Wyobraźmy sobie, że jakaś usługa medyczna kosztuje 100 zł – a w każdym razie tyle rząd bierze z tego tytułu od pacjenta-podatnika. Pierwszy kontakt z tymi pieniędzmi mają urzędnicy, który nikogo przecież nie leczą. Zabierają oni dla siebie co najmniej 50 złotych z tej setki, a reszta idzie do podziału między lekarzy, pielęgniarki, aptekarzy itd. Otóż gdyby sprywatyzować sektor ochrony zdrowia, to znaczy – wyeliminować tych przymusowych pośredników - to można by tę samą usługę medyczną sprzedać za 75 złotych; pacjent płaciłby mniej, a lekarze i pielęgniarki mieliby do podziału więcej. Straciliby tylko pośrednicy-urzędnicy, ale oni przecież nikogo nie leczą, tylko swoje wynagrodzenia wymuszają. Dlatego trudno uwierzyć lekarskim proletariuszom-rezydentom, że ich protest ma na celu dobro pacjentów. Albo sami tego nie rozumieją, albo rozumieją, tylko okłamują opinię publiczną w nadziej, że zasłużą na wdzięczność tych, od których zależy ich awans na feudalnej drabinie.

Zmieniony ( 03.02.2018. )