a my zostaniemy po prostu jak jakieś stado żubrów czy koni Przewalskiego do oglądania i wymarcia
Wpisał: Monika Żeromska   
22.02.2018.

a my zostaniemy po prostu jak jakieś stado żubrów czy koni Przewalskiego do oglądania i wymarcia.


[z książki iej, która bezskutecznie próbowałem oprawić [Introligator - zawód brakujący a popłatny ], wypadły jeszcze i te kartki. To je tu umieszczam. MD]



Pewnego razu spotkałam się z mamą we „Fregacie”, gdzie chodziłyśmy na zupkę w południe. Zobaczyłam mamę schyloną pod stolik, a kiedy podeszłam, usłyszałam, że mama półgłosem, ale nagląco woła: „Bibcio, Bibcio!” Przeraziłam się, bo Bibcia przecież nie było z nami od lat. Ale mama twardo powiedziała: „Tam pod stolikiem tych państwa siedzi nasz Bibcio, to on”. Rzeczywiście siedział tam brązowy spaniel, trochę posiwiały na gębie. Pomyślałam, że tylko w jeden sposób można sprawdzić, czy to on naprawdę. Bibcio gasił łapą zapałki, to była jego jedyna sztuczka i ulubiona zabawa. Zapaliłam zapałkę i wyciągnęłam rękę pod stolikiem. Pies skoczył do zapałki, zamarł i rzucił nam się z wrzaskiem w objęcia. Za nim podsunęli się bardzo eleganccy państwo, cali we łzach. Powiedzieli, że widzą, że pies jest nasz, że nam go oddadzą, ale uprzedzają, że on ma słabe serce i musi co dzień pić mekkę, że ma nieżyt kiszek i trzeba mu robić lewatywki z oliwy, że jest znerwicowany i nie znosi hałasów i jeszcze kilka takich zaleceń. Oni kupili ze względu na to wszystko willę w Podkowie Leśnej i tam z nim mieszkają.

Patrzyłyśmy na siebie z mamą i powtarzałyśmy - mokka - oliwa - świeże powietrze - cisza - bardzo by nam się samym to wszystko przydało. Ci państwo kupili Bibcia w 1939 roku po zawieszeniu broni od handlarza psów jako szczeniaka. Bibcia dziesięcioletnia siwizna była ufarbowana i puściła w kąpieli. Zęby mu się ruszały, a ten oszust powiedział im, że to mleczne. Miał kompleksy i nie chciał jeść z miski, tylko karmiony był łyżką. Słowem ten pies nie nadawał się zupełnie do naszego życia, pozbawionego mokki i oliwy, za to z conocnymi nalotami - a poza tym był Kiopek, najmilszy mój pies. Umówiliśmy się, że Bibcio powróci do nich, do Podkowy Leśnej i tego trybu życia, a my będziemy schodzić im z drogi w razie spotkania, żeby mu nie ranić serca. Ci państwo nie mieli dzieci, musieli mieć bardzo dużo pieniędzy i wszystko ulokowali w Bibciu.

Najważniejsze, to nie bać się za bardzo, to znaczy nie pozwolić się rozhulać przewidywaniom i wyobraźni, poza tym nie dziwić się niczemu, i trzecie - nie utracić poczucia humoru. Wszystko to jest bardzo trudne. Rzeczy straszne są teraz bardzo blisko spraw nieodparcie śmiesznych, które wydają się wtedy jeszcze śmieszniejsze.

Po jednym z bombardowań, podczas którego zawalił się dom, wybudowany dla pracowników PKO, poproszono mieszkańców domów ocalałych o przyjęcie do siebie tych bezdomnych pogorzelców. Nasze mieszkanie było ogromne, wielki salon, w którym dawniej mieszkał Bronek, stał pusty, więc zgłosiłyśmy do zarządu ten pokój i zaraz sprowadziła się do nas młoda urzędniczka PKO. Była dość cicha i nawet miła, tylko nie umiała się powstrzymać od brania żywego udziału w naszym życiu i starała się być uczynna. Kiedy dzwonili do nas goście, wyskakiwała ze swego pokoju i biegła otwierać drzwi. Nie miała widać wiele do roboty, bo chodziła cały dzień w piekielnie japońskim powiewnym szlafroczku, a na głowie miała złotą piramidę loków, niobów i pukli. Kiedy tak otwierała, cała w uśmiechach, drzwi naszym znajomym - oni cofali się przestraszeni, sprawdzali numer mieszkania i z niepokojem upewniali się, czy tu jeszcze jesteśmy, bo rzeczywiście, chociaż była to bardzo przyzwoita panienka, to wygląd miała niemożliwy. Była też dosyć ciekawa z natury i czasem, kiedy zdawało mi się, że jesteśmy sami z Mieczysiem, nagle bardzo blisko za drzwiami rozlegał się chichot albo kichnięcie. Ale w końcu nie było z nią źle, a ona, wszyscy, przylepiła się sercem do mamy.

Czy ludzie na świecie, na tamtym świecie - poza granicami Generalnej Guberni - mogą sobie wyobrazić nasz dzień, naszą noc, bieg naszych myśli, sposób naszego reagowania na tę obłąkaną rzeczywistość, czy nie okaże się potem, po skończonej Wojnie, że już nie może być żadnego porozumienia, a my zostaniemy po prostu jakieś stado żubrów czy koni Przewalskiego do oglądania i wymarcia. Czy ja mogłabym jeszcze, co to za bezczelna i niebezpieczna myśl, pojechać do Włoch i zobaczyć etruskie konie z Tomba del Barone W Tarquinii albo Polimnię na Kapitolu, albo Innocentego X w Palazzo Doria? I co wtedy? Co z tego?

Nie trzeba w ogóle dopuszczać do głowy takich myśli, bo to może ściągnąć coś złego na człowieka, ale z drugiej strony nie jest możliwe, żeby życie tak się skończyło.

Przyszedł do nas ktoś, kto czytał niedawno list do krewnych tutaj, wysłany przez panią z rodziny prezydenta Mościckiego. Było tam napisane, że prezydent miewa się dobrze, chodzi na dalekie spacery, ma apetyt - „tylko jest jakiś smutny, nie wiemy dlaczego”.

To tak jak z tym polskim kłoskiem z naszych pól, o którego przysłanie prosił mnie z Kanady biedny Podoski. Trudne będzie porozumienie. W domu w Konstancinie marny teraz nową mieszkankę. Niemcy cofają się bez ustanku, dom stoi pusty. Władek Socha przyjechał i opowiedział, że pewnego dnia przybiegła pod furtkę osoba w średnim wieku, Żydówka, zbiegła z obozu gdzieś pod Wilanowem. Szła, uciekała przez pola, aż zmordowana doszła do naszego domu i pomyślała, że dalej nie pójdzie. Władek przyjął ją i teraz ukrywa, a kiedy Niemcy robią łapankę wybierając z domów ludzi do budowania bunkrów i kopania rowów przeciwczołgo- wych, wtedy oboje, ona i Władek, wchodzą pod schody na strych i siedzą tam, trzymając od wewnątrz klapę z desek, która ten schowek zasłania. Wyobrażam sobie, z tymi Niemcami rozmawia wesoła Helenka, zona Władka.

A my jesteśmy w Warszawie. Pewnego dnia rano na murach zostały rozlepione zawiadomienia w języku niemieckim, uprzedzające Niemców i folksdojczów zamieszkałych W Warszawie o zarządzonej ich ewakuacji do Rzeszy wraz z rodzinami. Termin wyjazdu był bardzo krótki. Zarządzenie zostało wykonane genialnie, na ich urzędowym papierze, ich czcionką, w ogromnym nakładzie. Podane zostały dworce, z których, w zależności od dzielnicy, miały odchodzić ewakuacyjne pociągi.

Co się zaczęło dziać w mieście i na dworcach, można sobie wyobrazić. Jeżeli wyprowadzenie części ludności Warszawy podczas pogrzebu Kutschery miało być próbą generalną ewakuacji miasta, to ten wspaniały dowcip był zapowiedzią, przepowiednią ucieczki Niemców, na którą coraz niecierpliwiej się czekało i coraz wyraźniej przewidywało.

Front wschodni jest coraz bliżej, a alianci w ciężkich bitwach posuwają się przez Włochy. Piąty rok trwania wojny. A my ciągle żyjemy, przewijając się i ocierając co chwila o śmierć, przypadkiem uchodząc z życiem, pozbawieni decyzji i możliwości wyboru postępowania w tej tak okrutnej walce.

Zmieniony ( 22.02.2018. )